„Mąż całe życie robił ze mnie ofermę. W końcu uwierzyłam w to, że bez niego >>zginę<<. Byłam bezradna jak dziecko”

Mąż wmawiał mi, że niczego nie umiem zrobić sama fot. Adobe Stock, Pixel-Shot
„>>Trochę techniki i już się gubisz<<, >>Nie kłopocz swojej ślicznej główki tym pismem, i tak nie zrozumiesz<< – wygłaszał szowinistyczne teksty tak długo, że w końcu uwierzyłam, czy raczej dobrowolnie oduczyłam się samodzielności w tej dziedzinie, bo było mi tak wygodnie, Kiedy męża zabrakło, nie umiałam załatwić niczego”.
/ 19.06.2022 18:15
Mąż wmawiał mi, że niczego nie umiem zrobić sama fot. Adobe Stock, Pixel-Shot

Są w życiu kłopoty, dramaty. Większe i mniejsze. Mnie te większe omijały, jeśli nie liczyć rozwodu. Ale kiedy zostałam sama i musiałam poradzić sobie z najgłupszą rzeczą, załamałam się.

Na szczęście nie na długo!

Do spółki z przyjaciółką prowadzimy niewielką firmę zajmującą się pokazami sprzętu i szkoleniem. W związku z tym często wyjeżdżamy w teren. Przed pandemią, w trakcie podróży służbowych, na ogół zatrzymywałyśmy się w jakiejś przydrożnej knajpce lub na stacji benzynowej, aby napić się kawy i zjeść drugie śniadanie. Teraz to się zmieniło.

Kawę, śniadanie, ewentualnie coś słodkiego na deser wozimy ze sobą i robimy przystanek regeneracyjny po drodze. Wałówkę, żeby było sprawiedliwie, przygotowujemy na zmianę. Tym razem przypadła moja kolej. Aby uatrakcyjnić nam wyjazdowe menu – a nie wciąż te kanapki i drożdżówki – postanowiłam upiec sernik. Przygotowałam masę, wlałam ją do formy i wstawiłam do piekarnika. Nastawiłam termostat, timer i uspokojona, że wszystko mam pod kontrolą, poszłam do pokoju, gdzie zaległam na kanapie z nową książkę.

Lektura okazała się wciągająca – raz-dwa przeniosłam się w inny świat – więc nie od razu się zorientowałam, że coś jest nie tak. Wprawdzie pociągałam nosem, węsząc i półświadomie odnotowując jakiś obcy, niemiły zapach, ale pochłonięta czytaniem zbagatelizowałam ten sygnał.

„Może to coś za oknem? Ktoś grilla rozpala…”, przemknęło mi przez myśl i czytałam dalej.

Nie zdziwiło mnie, że ktoś miałby tego grilla rozpalać w bloku. Wkrótce jednak do zapachu dołączył jakby… dym.

„Pewnie trochę ciasta wypłynęło z blachy i się przypala”, pomyślałam i zerknęłam na zegar. Do wyjęcia ciasta zostało jeszcze 15 minut – co stwierdziwszy, ponownie zagłębiłam się w meandrach powieściowej akcji.

Jednak swąd robił się coraz bardziej intensywny

Nie dało się go dłużej ignorować. Niechętnie odłożyłam lekturę i poszłam do kuchni… Matko Boska! Pomieszczenie tonęło w dymie wydobywającym się znad piekarnika kuchenki. Otworzyłam go i zmartwiałam. Dym nie pochodził z przypalonego ciasta. Sądząc po mocno gryzącym zapachu, topiły się lub paliły przewody elektryczne. Niemalże odruchowo wyłączyłam kuchenkę z kontaktu, bo gdzieś w umyśle kołatało mi się, że w takiej sytuacji trzeba odciąć źródło zasilania, aby nie doszło do pożaru.

Krztusząc się i parskając, otworzyłam szeroko okno, by wywietrzyć kuchnię. Niedopieczone ciasto nadawało się jedynie do wyrzucenia. Szlag. Kiedy już wstępnie opanowałam sytuację, spróbowałam dojść do tego, co się stało. Posiłkując się internetem, ustaliłam, że musiały spalić się grzałki. Dlaczego tak się stało? – nie miałam pojęcia.

Kuchenka stygła, a ja obwąchiwałam ją nieufnie. Dzięki Bogu, wyglądało na to, że po odcięciu od źródła prądu, zagrożenie ustało i już nic się nie tliło. Na wszelki wypadek postanowiłam w ogóle nie używać kuchenki. Nie tylko piekarnika, ale płyty indukcyjnej również. Dopiero znacznie później uświadomiłam sobie, że stoi przede mną nieliche wyzwanie w postaci wymiany kuchenki. Moją pierwszą myślą było: „nie poradzę z tym sobie, bez szans”.

Oto długofalowe skutki porzucenia…

Wszystkimi sprawami związanymi z urzędami i naprawami zajmował się Witold. Póki nie odszedł w siną dal. Pozwalałam mu na to, bo uważałam, że też musi mieć jakieś obowiązki w domu i związku. „Zginiesz kiedyś beze mnie”, prorokował, naprawiając obluzowane gniazdko lub udrożniając rury. „Trochę techniki i już się gubisz”, „Nie kłopocz swojej ślicznej główki tym pismem, i tak nie zrozumiesz” – wygłaszał szowinistyczne teksty tak długo, że w końcu uwierzyłam, czy raczej dobrowolnie oduczyłam się samodzielności w tej dziedzinie, bo było mi tak wygodnie.

Kiedy odszedł naprawiać gniazdka gdzie indziej, nagle stanęłam przed masą nowych problemów. W tym czasie przerażało mnie dosłownie wszystko, jakbym straciła pewność siebie nie tylko jako kobieta, ale też człowiek, istota rozumna. Nie potrafiłam załatwić najprostszych spraw urzędowych, choćby zrobić przelewu, a gdy zdarzyła się jakaś domowa usterka, załamywałam ręce. Na szczęście Witold nie miał racji. Nie zginęłam bez niego, ale długo dochodziłam do siebie i nadal, w razie nagłych sytuacji, moja wiara we własne możliwości drastycznie spadała. Tak jak teraz, z kuchenką. Ciasto na wyjazd kupiłam w osiedlowym sklepiku, a podczas podróży opowiedziałam przyjaciółce o tym, co się stało.

– Chryste! Przecież mogłaś spalić dom! – wykrzykiwała w trakcie mojej dramatycznej relacji. – Ale jesteś pewna, że nic się nie tli? Posprawdzałaś wszystko dobrze? Może jednak wracaj do domu i pilnuj, co?

Sprawdzałam wiele razy. Tak się bałam pożaru, że spać nie mogłam i co godzinę chodziłam do kuchni, by obwąchać i obmacać piekarnik. Zimny i martwy. Dziś rano wodę na kawę zagotowałam w czajniku elektrycznym. Jednak długo bez gotowania i pieczenia nie pociągnę… – westchnęłam ciężko. – Muszę kupić nową kuchenkę… Czy ty wiesz, co to znaczy?

– Co?

– Koszmar! Zupełnie nie wiem, jak się do tego zabrać, nigdy tego nie robiłam. Przecież nie da się jej włożyć do siatki… – rozłożyłam bezradnie ręce, na znak, że problem mnie przerasta.

– Już nie rób z siebie takiej ofermy – zbeształa mnie przyjaciółka. – Rozejrzyj się w necie. Sprawdź firmy, modele, funkcje, ceny, opinie. Zastanów się, czego potrzebujesz, a jak wybierzesz konkretną, pojedź zobaczyć ją „w naturze”.

– Na razie to wiem, że chcę gazowo-elektryczną, instalację gazową mam, a dwa źródła zasilania wydały mi się bezpieczniejsze. No a poza tym… – zawahałam się – wiesz, jakiejś super, z bajerami nie potrzebuję, i tak pewnie nie będę z nich korzystać. Im prostsza, tym lepsza.

Pokiwała głową.

– Słusznie. Też uważam, że nadmierny przerost funkcji jest niewskazany.

No a potem zaczęły się schody

Już na etapie wyboru! Nigdy bym nie przypuszczała, że tak trudno będzie mi się zdecydować. Poprzednią kuchenkę kupowaliśmy razem z Witoldem i to on się skupiał na parametrach technicznych, ja ograniczyłam się jedynie do wyboru koloru. Teraz miałam decydować o wszystkim, a na dodatek pamiętać, żeby nowy sprzęt miał odpowiednie wymiary i zmieścił się w miejsce starego. Obejrzałam chyba z pięćdziesiąt kuchenek, które na moje oko różniły się między sobą jedynie firmą, ceną i kolorem. Postanowiłam, więc udać się na rekonesans.

Na szczęście w tamtym czasie przynajmniej markety ze sprzętem AGD pozostały otwarte, więc nie zakładałam żadnych większych trudności. Myliłam się… Owszem, udało mi się wybrać pożądany model (z pomocą miłego pracownika obsługi), ale gdy chciałam sfinalizować transakcję, sprawa zaczęła się komplikować.

– Z dowozem? – zapytał sprzedawca pan. – Z dowozem drożej – uprzedził.

– Trudno – westchnęłam – przecież do torebki jej nie zapakuję.

– No jasne – uśmiechnął się, doceniając dowcip. – A gdzie pani mieszka? W domku czy w bloku?

– W bloku, ale winda działa – tym razem ja lojalnie uprzedziłam.

Zmarszczył brwi, zastanawiając się, dlaczego go o tym informuję.

– Czyli z wniesieniem?

– A to nie to samo, co dostawa do domu? – zdziwiłam się, bo do głowy by mi nie przyszło, że mogą beztrosko porzucić towar pod blokiem i niech się pani klientka martwi, jak go wtargać na 5. piętro.

Oczywiście, że z wniesieniem. I jeszcze bym chciała, żeby panowie zabrali starą.

– Nie ma sprawy, zabierzemy. Ale musi być odłączona. Podłączać nowe, to podłączamy, ale odłączaniem, zwłaszcza w blokach, się nie zajmujemy.

– A kto to robi? – jęknęłam, czując, że zaczyna mi się kręcić w głowie od piętrzących się utrudnień.

– Instalator. Musi go pani znaleźć we własnym zakresie.

– Postaram się – zaszemrałam.

– I niech pani wąż kupi do przyłączania, bez tego nikt nie zainstaluje kuchenki – dodał sprzedawca. – O, w tamtym dziale.

Machnął ręką w nieokreślonym kierunku. Kiedy już szłam do kasy, łudziłam się, że to na dziś koniec wrażeń, ale czekało mnie jeszcze jedno. Pani kasjerka oznajmiła, że jeśli za dowóz i wniesienie będę płaciła gotówką, fachowcom do ręki, to muszę się liczyć z tym, że pobiorą jeszcze dychę „za odkażanie” pieniędzy.

No nie, tego jeszcze w kinie nie grali, serio!

– Zapłacę kartą – oświadczyłam stanowczo. – Kiedy w takim razie mam się spodziewać dostawy?

W poniedziałek, ale nie wiadomo, o której. Tak między 11 a 21. Gdzieś na godzinę przed przyjazdem przyślą pani SMS–a.

Super, doprawdy fantastyczna perspektywa. Będę cały dzień uziemiona w chacie. No ale miałam wybór? Po powrocie do domu zaczęłam szukać instalatora. Pomyślałam naiwnie, że „pożyczę” jakiegoś ze spółdzielni mieszkaniowej, ale nic z tego.

– Wymiana kuchenki to pani prywatna sprawa – usłyszałam, kiedy wreszcie dodzwoniłam się do działu technicznego. – My zajmujemy się wyłącznie awariami.

– Przecież to jest awaria, zepsuła się – usiłowałam tłumaczyć. – Nie mogę sama odinstalować…

– Oczywiście, że pani nie może. Do tego potrzebne są uprawnienia.

Byłam bliska płaczu, dalsza rozmowa nie miała sensu. Gdy jako tako wzięłam się w garść, obdzwoniłam znajomych w nadziei, że może ktoś zna jakiegoś instalatora. Niestety. Prawnika, lekarza, doradcę podatkowego – to i owszem, każdy miał sprawdzonego – ale majstra od gazu nikt nie mógł mi polecić. Załamałam się. Kiedy zadzwonił telefon, odebrałam niechętnie.

– Coś taka niemrawa? – zapytała przyjaciółka, słysząc, że odpowiadam monosylabami. – Stało się coś?

– Jestem beznadziejna. Niczego nie potrafię załatwić, nic mi się nie udaje…

– Przestań! Nie powtarzaj tych głupot za Witoldem. Gadaj, co się dzieje. Ciąg dalszy przepraw z kuchenką?

– Yhy… Byłam w sklepie, wybrałam kuchenkę, umówiłam się na przywiezienie z wniesieniem…

– Brawo, zuch! Dużo załatwiłaś. Skąd więc te dołujące samooskarżenia?

– Bo wygląda na to, że od poniedziałku będę mieć dwie kuchenki, z których żadnej nie będę mogła używać. Ci ze sklepu nie odłączą starej, więc jej także nie wywiozą, i nie przyłączą nowej, bo do czego – wyjaśniłam. – Dzwoniłam do spółdzielni, ale wysłali mnie na drzewo – poskarżyłam się.

– I co zamierzasz z tym zrobić?

– Nie mam pojęcia. No mówiłam, że nie potrafię…

– Jasne, że potrafisz! Wierzę w ciebie, dasz radę, jesteś kreatywna, coś wymyślisz. Działaj. Walcz!

Jej słowa dały mi kopa i natchnęły nadzieją

Może rzeczywiście zbyt prędko upadam na duchu, poddaję się? Wszystko, co nowe, z początku wydaje się trudne, póki nie stanie się łatwe, gdy się już to oswoi. Zaparzyłam sobie melisę i starałam się myśleć konstruktywnie. Jak zdobyć namiary na instalatora…?

Wtem olśnienie i genialny w swej prostocie pomysł! Przecież mieszkam na dużym osiedlu. Rozlepię w blokach kartki, że poszukuję speca od gazu i podam swój numer telefonu. Gdzieś tu musi mieszkać ktoś, kto takiego asa zna. Nie zwlekając, napisałam ogłoszenie i wydrukowałam w kilkudziesięciu egzemplarzach, które porozlepiałam na osiedlu. Ledwie zdążyłam wrócić do domu, zadzwonił telefon. Spojrzałam na wyświetlacz. Obcy numer.

– Dzień dobry – przywitał mnie męski głos – Właśnie przeczytałem anons. Czy to pani szuka instalatora?

– Tak. Potrzebuję kogoś, kto odłączy mi zepsutą kuchenkę gazową.

– A ma pani już nową?

– Przywiozą w poniedziałek, ale żeby mogli ją podłączyć, stara musi być już wystawiona – wyłuszczyłam problem. – Szukam kogoś, kto może się tym zająć. Bo obiecali, że przyłączą i zabiorą starą.

– I ile za to wszystko chcą? – zainteresował się mój rozmówca.

Konkretny facet, spodobał mi się.

– 150 zł…

Pani da sobie z nimi spokój. Niech tylko przywiozą. Resztą ja się zajmę. Odłączę, przyłączę, a starą zabiorę za 80. Proszę do mnie zadzwonić, jak już pani będzie mieć kuchenkę w domu. Przyjadę po pracy i załatwimy sprawę bez gadania. Miłego dnia.

– Miłego… Dziękuję! – rzuciłam jeszcze, zanim się rozłączył.

Ogarnęła mnie euforia

Załatwiłam, udało się! Chciało mi się śpiewać i tańczyć z powodu własnej pomysłowości. Jednak mój prywatny, wewnętrzny krytyk, który w przeciwieństwie do Witolda nie odszedł w siną dal, postarał się, aby radosny nastrój nie trwał zbyt długo.

„I czego się cieszysz? Na razie nic się nie zmieniło. Zepsuta kuchenka stoi, jak stała… Nic nie załatwiłaś”, szydził wewnętrzny głos. „Wpuścisz do domu obcego faceta, o którym nic nie wiesz, znasz tylko jego numer komórki. A może dzwonił z cudzej? A może to złodziej albo coś?”.

Nie uległam panice. Wzmocniona, nie popadłam w czarnowidztwo, tylko zracjonalizowałam sobie ewentualne problemy. Niepotrzebnie. Cała operacja wymiany kuchenek przebiegła sprawnie. Instalator okazał się rzetelnym, kompetentnym i uprzejmym facetem, a nie jakimś psychopatą polującym na samotne i nieudolne kobiety zmagające z problemami sprzętowymi. Nowa kuchenka działa doskonale, a ja, pozbyłam się poczucia, że jestem nieudacznikiem. Jak chcę, to potrafię!

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA