„Mąż był moją drugą połówką, kochałam go nad życie. Zabrała mi go obca baba, która twierdzi, że zrobiła to z miłości”

kobieta czyta list fot. Adobe Stock, fizkes
„Pojawił się dawca, i to w tym samym szpitalu! Mężczyzna po wypadku, zdrowy, niepalący, o tej samej grupie krwi. To musiał być znak! Weszłam do systemu w laboratorium i sprokurowałam zlecenie na dodatkowe badanie tkanek na zgodność. Twój mąż okazał się idealnym dawcą dla mojego ukochanego. Był tylko jeden problem – żył”.
/ 28.11.2022 15:15
kobieta czyta list fot. Adobe Stock, fizkes

Mąż w sobotni ranek poszedł po pieczywo na śniadanie. Kiedy przechodził przez ulicę, niemal z niebytu pojawił się pędzący motor i wjechał w niego. Mąż z obrażeniami głowy, złamaną nogą i kilkoma pękniętymi żebrami został zabrany do szpitala. Motocyklista, wyrzucony impetem uderzenia z siedzenia, tak nieszczęśliwie upadł na jezdnię, że skręcił sobie kark. „Natychmiastowa kara za głupotę i arogancję”  pomyślałam, kiedy policjant powiedział mi, że to był znany im pirat drogowy z odebranym prawem jazdy.

Opowiedziałam o motocykliście mężowi, siedząc przy jego szpitalnym łóżku i trzymając go za rękę. Boguś był nieco otępiały od leków przeciwbólowych, ale rozumiał, co do niego mówiłam.

– Fatum… go ukarało… widocznie – powiedział z trudem.

– Tak samo pomyślałam.

Uśmiechnęliśmy się do siebie. Byliśmy razem od dwunastu lat, i dla nas obojga było to drugie małżeństwo. To właściwe, jak mówiliśmy. Mąż miesiąc wcześniej skończył pięćdziesiąt dwa lata, ja byłam o trzy lata starsza. Te dwanaście lat minęło tak szybko, jak mija dobry czas. Bo tylko złe chwile dłużą się nie do wytrzymania, a każdy dzień w rozpaczy wydaje się wiecznością. Wiem, co mówię, uwierzcie mi.

Jak to nie żyje? Dopiero co z nim rozmawiałam!

Boguś był połamany, ale to nie było nic naprawdę groźnego. Lekarze zrobili mu wszystkie badania, wyszło, że ogólnie był zdrowym mężczyzną w pełni sił. Miał wyjść do domu za dwa tygodnie, potem kilka miesięcy rehabilitacji – w nodze złamanej w trzech miejscach konieczne były śruby – a potem znów mogliśmy planować nasze ukochane wyjazdy w góry.

W środę, tydzień po wypadku, zaniosłam mężowi obiad do szpitala. Zjadł z apetytem, pożartował, wróciłam do domu. O piątej nad ranem obudził mnie telefon. Dzwonił lekarz dyżurny.

– Przykro mi, ale pani mąż zmarł. Rozległy zawał serca. Nie udało się nam go uratować. Za godzinę przyjedzie zespół transplantacyjny po narządy. Pani mąż zgłosił zgodę do centralnej ewidencji?

– Tak, ale…

Byłam w szoku. Jak to – nie żyje? Przecież widziałam się z nim kilka godzin wcześniej. Śmiał się, było dobrze… Pół godziny później byłam już w szpitalu. Musiałam go zobaczyć, upewnić się, że naprawdę już go nie ma.

– Ale jak? – pytałam lekarzy z płaczem. – Przecież wszystko miał zdrowe! Jakim cudem zawiodło serce?

Według lekarzy, Bogdan dostał zawału o trzeciej nad ranem. Musiał nacisnąć wcześniej guzik, bo sygnał odezwał się w dyżurce pielęgniarek. Wezwano zespół reanimacyjny. Walczyli o życie mojego męża czterdzieści minut. Bezskutecznie.

Przyjechali transplantolodzy i rozebrali Bogdana na części. To brzmi strasznie, i wcześniej, kiedy oboje składaliśmy oświadczenia o zgodę na pobranie naszych narządów po śmierci, nie użyłabym takiego sformułowania. Ale kiedy to się działo, chciałam cofnąć tę zgodę, bo miałam wrażenie, że jeszcze bardziej mojego ukochanego nie będzie. To brzmi dziwnie, wiem, ale człowiek w rozpaczy nie myśli i nie czuje normalnie.

Wszystko rozumiesz na opak – tłumaczyła mi przyjaciółka. – Dzięki temu, że uratuje życie czy zdrowie kilku ludziom, Bogdan całkiem nie odejdzie. Będzie istniał w tych ludziach. W oczach dzięki rogówce, w ciele dzięki wątrobie, płucom.

Jednak niewielka to była wówczas dla mnie pociecha.

– Nie byłam gotowa. Nie pożegnałam się. Jego śmierć wydaje się jakąś kosmiczną pomyłką. To nie powinno tak być.

Na to przyjaciółka już nie znalazła odpowiedzi. Wszyscy byliśmy w szoku.

Rok po pogrzebie męża dostałam list

Pogrzebałam resztki ciała mojego męża i powoli starałam się pogodzić z czymś, na co nie miałam wpływu. Szło topornie, a tęsknota nie pomagała. Wciąż nie rozumiałam, dlaczego zabrano mi miłość, którą znalazłam po wielu latach bycia z kimś całkowicie do mnie niepasującym, pierwszym mężem.

To samo mówił Boguś. „Znaleźliśmy się jak dwie igły w stogu siana. To był cud”. Każde takie wspomnienie było jak rozżarzony szpikulec wbijający się w moje ciało. Dzięki rodzinie i przyjaciołom tylko kilka miesięcy wychodziłam z żałoby. Wreszcie zaakceptowałam to, co się stało, choć chyba na stałe straciłam optymizm i radość życia.

Rok po pogrzebie Bogdana dostałam list. Na kopercie nie było nazwiska nadawcy, a w środku znajdowało się kilka zadrukowanych kartek. List zaczynał się tak:

„Bardzo mi przykro z powodu pani męża. Wiem, przez co pani przechodzi i bardzo współczuję. Ale naprawdę nie miałam wyjścia. Widzi pani… A właściwie powinnyśmy być po imieniu, skoro tyle nas łączy… więc, widzisz Doroto, kilka lat temu miałam narzeczonego. Miłość mojego życia. Drugą połówkę mojej duszy.

Planowaliśmy ślub, dzieci, w przyszłości założenie własnego, wspólnego biznesu. Na razie jednak pracowaliśmy na etatach w jednej firmie. Mój ukochany był wyjątkowo utalentowanym menedżerem, ale nasi szefowie woleli na stanowiska kierownicze wsadzać miernoty. Znasz, Doroto, to powiedzenie: mierny, bierny, ale wierny? No właśnie. Piotr był niezwykle niezależny i merytoryczny, a tego dyrektorzy nie doceniali.

To Piotra męczyło. Irytowało. Mijały lata, a on wciąż nie dostawał tego, na co zasługiwał. I ja razem z nim, bo moje szczęście się także oddalało. Powiedział kiedyś, że pobierzemy się, kiedy dostanie awans. Zrozumiałam, że jeśli chcę stanąć z nim na ślubnym kobiercu, muszę się tym sama zająć.

Nasz dyrektor, ten, od którego zależał awans Piotra, od dłuższego czasu patrzył na mnie głodnym wzrokiem. Dałam mu znać, że może dostać, co chce, ale jest za to cena. Dwa miesiące później, kiedy zwalniało się kierownicze stanowisko, on awansował Piotra, a ja za to zapłaciłam. Piotr był wniebowzięty, ustaliliśmy datę ślubu, ja zajęłam się przygotowaniami do wesela.

Myślałam, że już po kłopocie. Ale dyrektor nie zamierzał poprzestać na jednym razie. Zagroził, że albo spotkam się z nim tyle razy, aż będzie miał dość, albo powie Piotrowi. Na samą myśl o tym, że ten obleśny satyr znów będzie mnie dotykał, robiło mi się niedobrze. Więc powiedziałam narzeczonemu. Myślałam… Byłam pewna, że zrozumie, dlaczego to zrobiłam. Doceni. Będzie mi wdzięczny. A on nazwał mnie dziwką. Złą kobietą. Powiedział, że splamiłam jego honor, sprofanowałam naszą miłość. Że nie jestem taka, za jaką mnie uważał. I że tak naprawdę go nie kocham, tylko własne wyobrażenie swojej przyszłości. Zerwał ze mną. Odszedł z firmy i z dnia na dzień wyjechał z miasta.

Och, jak cierpiałam! Wiesz, co czułam, bo pewnie teraz to przeżywasz. I bardzo ci współczuję, uwierz mi. Ale to prawda, że byłam w lepszej sytuacji – ja miałam jeszcze nadzieję, bo Piotr wciąż żył. Więc zaczęłam planować. Jak przekonać go, że nie jest tak, jak twierdził. Że naprawdę go kocham.

Niestety, dwa lata temu moje ówczesne plany rozsypały się w pył – Piotrowi wysiadły płuca. I tylko jego zdrowie od tej pory się liczyło. Pociągnęłam za pewne sznurki i dostałam pracę w administracji szpitala, w którym się leczył. Załatwiłam mu najlepszego lekarza. A gdy okazało się, że bez transplantacji długo nie pożyje, zaczęłam szukać odpowiedniego dawcy.

Twierdziła, że zrobiła to z miłości

Nie było łatwo, Piotr ma rzadką grupę krwi, no i musiała być zgodność tkankowa. Mijały miesiące, a dawca się nie pojawiał. Mój ukochany był w coraz gorszym stanie. Już nie opuszczał szpitala, podłączony do urządzeń ratujących życie.

I wtedy mój program analizujący, którego wpuściłam w szpitalną sieć, zaalarmował mnie, że pojawił się dawca, i to w tym samym szpitalu! Mężczyzna po wypadku, zdrowy, niepalący, o tej samej grupie krwi. To musiał być znak! Weszłam do systemu w laboratorium i sprokurowałam zlecenie na dodatkowe badanie tkanek na zgodność. Twój mąż okazał się idealnym dawcą dla mojego ukochanego. Był tylko jeden problem – żył i nie zamierzał umrzeć wystarczająco szybko, by uratować Piotra.

Doroto, uwierz mi, to nie była łatwa decyzja. Przespać się z obcym facetem to coś zupełnie innego niż go zabić. Ale czy Ty nie zrobiłabyś tego samego dla swojego męża, gdybyś musiała? Czy gdybyś wiedziała, że taka jest sytuacja, czy wcześniej nie zabiłabyś Piotra… lub mnie?

Zrobiłam to. Przyszłam w nocy do pokoju twojego męża i wstrzyknęłam mu do tętnicy powietrze, co wywołało zatorowość. I to właśnie było powodem zawału, który zabił Twojego męża. Potem nacisnęłam przycisk alarmowy, by pielęgniarki zdążyły wezwać lekarzy. A potem transplantologów, by płuca były w doskonałym stanie.

Wiem, że wolałabyś nie znać prawdy, ale Piotr, który wreszcie jest zdrowy, stwierdził, że muszę się przyznać, co zrobiłam, bo inaczej nie będzie mógł ze mną żyć”…

Kiedy doszłam do siebie po szoku, przekazałam list policji. Wkrótce już wiedzieli, kim była ta kobieta, była narzeczona Piotra S., który dostał płuca Bogdana. Niestety, okazało się, że oboje opuścili Polskę i wyjechali w nieznanym kierunku. Po śmierci męża każdego dnia i ja umierałam po trochu. Ale teraz… Teraz żyję, bo mam cel. Znajdę ich i odbiorę, co moje.

Czytaj także:
„Na starość stanęłam na ślubnym kobiercu ze skąpcem. Mój nowy mężulek, by oszczędzić kasę, nie dał mi nawet obrączki”
„Pochodzę z bogatej rodziny, którą rządzą kobiety. Mężczyźni to tylko podnóżki i służący, którzy są dla nas dawcami nasienia”
„Mąż podjął bardzo niebezpieczną pracę, a ja uczę się żyć ze strachem. Każdego dnia boję się, że zostanę wdową”

Redakcja poleca

REKLAMA