„Mąż bił ją w ciąży, a po urodzeniu dziecka jeszcze mocniej. Wszystko przez to, że ich syn urodził się bez nóżki”

kobieta w domu samotnej matki fot. Adobe Stock
Tak bardzo cieszyłam się, gdy do Moniki los w końcu się uśmiechnął. Zasługiwała na to, choć ona sama tak nie myślała. I to był problem. Bo jeśli uważasz, że nie masz prawa do szczęścia, to czy będziesz umiała się nim cieszyć?
/ 02.04.2021 13:22
kobieta w domu samotnej matki fot. Adobe Stock

Jestem kierowniczką domu dla samotnych matek. Mówię to z dumą, bo choć praca jest trudna i kiepsko płatna, przynajmniej mam satysfakcję, że pomagam tym biedaczkom odnaleźć się w rzeczywistości. Większości dziewczyn w moim ośrodku los nieźle dał w kość. Bite, poniżane, odrzucone, samotne, biedne, nieszczęśliwe, pozbawione perspektyw… Ich życie to prawdziwy dramat, bez przesady. Choć jednej z nich zdarzyło się przeżyć bajkę. Co prawda bez szczęśliwego zakończenia, ale jednak.

Monika przyjechała do nas wczesnym rankiem. Uciekła od męża, który wyszedł akurat do pracy. Nie musiałam nawet pytać, dlaczego to zrobiła. Sama, niemal od progu wszystko opowiedziała. Kiedy słuchałam jej historii, miałam wrażenie, że jestem pierwszą osobą, której się zwierza. Nasze dziewczyny długo znoszą swój los w milczeniu, zanim zdecydują się komuś o tym opowiedzieć.

Mąż Moniki bił ją przez trzy lata, a już szczególnie, gdy urodziła syna. Chłopiec przyszedł na świat bez nóżki i ten zwyrodnialec obwiniał za to żonę. Lekarze wyjaśniali, że pasma owodniowe w pierwszym trymestrze ciąży amputowały małemu stopę, ale do tego człowieka nie docierały ich wyjaśnienia. Uznał, że to nie może być jego potomek.
– „Ja bym takiego pokraki nie zrobił!” – tak do mnie krzyczał, gdy wracał do domu pijany. Na początku się stawiałam, ale potem zaczął mnie bić. Musiałam milczeć, bo gdyby coś mi zrobił, to kto zająłby się Marcinkiem? – opowiadała Monika.
Przyjęliśmy ich do siebie i od razu polubiłam tę dwójkę. Ona skromna, cicha i wdzięczna, a on żywe srebro. Mimo tego, że korzystał z protezy, śmigał wszędzie jak szalony. Radził sobie niemal tak dobrze, jak zdrowe dzieci.

Chłopiec rósł jednak szybko i sztuczna nóżka zrobiła się za mała. Trzeba było załatwić następną, a to są przecież bardzo drogie aparaty. Pieniędzy z NFZ nie wystarczyłoby na protezę przyzwoitej jakości, więc musieliśmy szukać wsparcia. Po kilku miesiącach udało nam się namówić do pomocy pewną fundację, która szybko znalazła sponsora.
Ależ byłyśmy szczęśliwe, gdy przyszła wiadomość, że Marcin ma się zgłosić do specjalistycznego ośrodka na zmierzenie nogi. Poprosiłam naszego kierowcę, by zawiózł tam Monikę z synem – żeby nie musieli jechać na drugi koniec miasta tramwajem. No i właśnie wtedy zaczęła się jej przygoda. Od nieprzyjemnego wydarzenia.

Kiedy byli już w połowie drogi, w nasze auto wjechał inny samochód. Jego kierowca zamyślił się, zagapił i wyjeżdżając z z drogi podporządkowanej, nie ustąpił pierwszeństwa. Na szczęście wszyscy byli pozapinani w pasy i nikomu nic się nie stało. Siła uderzenia spowodowała jednak, że stary, rozklekotany bus ośrodka stracił lampę i wygięła mu się maska (odskakiwała i nie chciała się zamknąć). Nie było mowy o dalszej podróży.
Sytuacja stała się nerwowa – nie zostało wiele czasu, by dojechać na czas na wizytę w sprawie nowej protezy. Monika i Marcin nie zdążyliby już żadnym autobusem. Nasz kierowca wrzeszczał na tego drugiego, a ten grzecznie się bronił. Tak właśnie relacjonowała mi całe zajście Monika.
– Gdzie pan patrzył!? – krzyczał nasz pan Jurek. – Jak ja teraz dziewczynę z dzieckiem zawiozę?!
– Spokojnie, nie stało się nic takiego – odpowiadał sprawca kolizji.
Był spokojny, ale i zakłopotany. Naprawdę czuł się winny.
– Głupie gadanie! Stało się, stało. Dziewczyna do kliniki nie dojedzie!

Gdy sprawca zdarzenia usłyszał, że chodzi o tak ważną wizytę, natychmiast zaoferował, że zawiezie Monikę na miejsce swoim samochodem. Auto miało tylko pogiętą blachę, więc mogło ruszać dalej. Spisali z panem Jurkiem szybko oświadczenie, w którym tamten kierowca przyznał się do winy i przenieśli fotelik małego. Monika wiedziała, że nie ma wyjścia i musi przystać na tę propozycję. No i dobrze zrobiła, bo nie dość, że ten młody człowiek zawiózł ją na czas do ośrodka, to jeszcze tam na nią zaczekał, by przywieźć z powrotem.

Nie muszę chyba mówić, jaka była reakcja pozostałych mieszkanek ośrodka, gdy zobaczyły Monikę podjeżdżającą pod nasz dom obcym samochodem prowadzonym przez niezłego przystojniaka. Ileż było gadania, ileż żartów, ileż dwuznacznych uwag. Niektórych żartobliwych, innych życzliwych, a jeszcze innych zawistnych – jak to między ludźmi, jak to między kobietami. Monika nie odpowiadała na żadne z nich. To była naprawdę skromna dziewczyna. Bardzo skromna i bardzo ładna, trzeba dodać. A dlaczego? Jaki to ma związek z opowieścią? Ano taki, że ten facet wrócił.

Przyjechał pod pretekstem troski o nasz samochód. Zajrzał najpierw do mnie. Wypytywał, czy nie ma problemów z ubezpieczycielem, czy jego oświadczenie wystarczyło? Ofiarował dodatkową pomoc, w razie gdyby była potrzebna. Byłam mile zaskoczona jego postawą, bo nieczęsto zdarzają nam się tu takie wizyty. Nie zaglądają do nas eleganccy, młodzi i trzeźwi mężczyźni.
A czy skoro już jestem, mógłbym odwiedzić Monikę? Czy to nie byłby problem? – zapytał.
– Ależ nie, proszę za mną. Zaraz pana zaprowadzę.

Poszliśmy do jej pokoju. Dziewczyna była bardzo zaskoczona. Jej mina mnie rozbawiła, ale musiałam ukryć emocje. Nie chciałam jej spłoszyć. Poza tym on też był zakłopotany. Posiedział u niej chwilę, a potem pojechał. Nie mogłam wytrzymać i zaraz do niej poszłam, żeby podpytać, czego chciał. Ale z niej ciężko było cokolwiek wydobyć. Była bardzo skryta i nieśmiała.
– Miły facet – zagaiłam.
– Tak, sympatyczny… – odpowiedziała i zapadła cisza.
– Nic mi więcej nie powiesz? – roześmiałam się.
– A co tu opowiadać? Chciał się dowiedzieć, co tam z protezą Marcinka, czy już coś wiadomo.
– Rozumiem… I tylko o tym gadaliście przez piętnaście minut?
– No tak, tylko. A o czym jeszcze mieliśmy rozmawiać? – nie patrzyła na mnie, cały czas bawiła się z synem.
– Dobra, już cię nie męczę. Bawcie się dobrze. Pa.

Nie naciskałam na zwierzenia, ale miałam dziwne przeczucie, że to nie koniec. Potwierdzało to jej zakłopotanie. Też wyczuła, o co chodzi temu chłopakowi. Znam facetów i wiem, że żaden z nich nie pofatygowałby się z wizytą w takie miejsce, jak nasz dom, gdyby mu wyjątkowo nie zależało. Wiedziałam więc już, że Monika zrobiła na nim wrażenie. Była śliczna jak marzenie, miła i inteligentna. To wystarczyło, żeby ten Jacek zapragnął odwiedzać nas częściej.

Zaczął przychodzić regularnie. Przy pierwszych dwóch odwiedzinach wymyślał jeszcze jakieś preteksty, ale potem już nic nie udawał. Nie krył, że przychodzi do Moniki. Dziewczyny już po drugim czy trzecim razie orzekły jednomyślnie, że się zakochał. Te życzliwe. Bo te mniej sympatyczne zaraz wymyślały jakieś oszczerstwa. A niektóre to nawet próbowały go odbić Monice. Mówię „odbić”, bo z tych jego odwiedzin zrobiła się w końcu poważna sprawa. Uzmysłowiłam to sobie, gdy Monika przyszła do mnie z pewną prośbą.
– Pani Ireno. Ja nie wiem, czy ja mogę? Czy wypada? – zaczęła dukać od wejścia do mojego gabinetu.
– No słucham, Monisiu, co jest?  
– Bo ten Jacek, no wie pani, ten, co do mnie przyjeżdża…
– Wszyscy wiedzą, moja droga – uśmiechnęłam się, a ona się zarumieniła.
– No właśnie. Bo on mnie zaprosił na kolację i ja dlatego przychodzę.
– Naprawdę!? Na randkę? – nie ukryłam entuzjazmu.
– No tak. Tylko, jakby pani trochę ciszej, bo przecież gadają – Monika obejrzała się za siebie.
– No jasne, jasne. W czym ci mogę pomóc?
– Nie mam z kim Marcinka zostawić. Może by pani mogła się nim zająć…? Może na wieczornym dyżurze? Wybralibyśmy taki dzień, żeby pani pasowało… Żeby nie kolidowało z żadnymi pani planami…

Zgodziłam się. Cieszyłam się jej szczęściem na tyle, że skłonna byłabym przyjść do pracy nawet specjalnie dla niej, po godzinach. W końcu którejś z dziewczyn przytrafiło się coś dobrego… Tak rzadko los nagradza ludzi, którzy na to zasługują. A ta dziewczyna zasługiwała. Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Obiecałam więc, że zostanę z Marcinkiem pod warunkiem, że po powrocie Monika mi wszystko opowie.
No i opowiedziała, choć w jej wydaniu była to raczej krótka relacja. Jacek zabrał ją na kolację do bardzo przyjemnego lokalu. Była trochę skrępowana, ale bardzo szczęśliwa.
– A o czym rozmawialiście? – dopytywałam.
– On dużo mówił o sobie, a ja słuchałam. A gdy pytał o moje życie, to jakoś tam starałam się odpowiedzieć. 
– Jak to starałaś? Dziewczyno?

No tak. Bo u niego jest wszystko takie wspaniałe, interesujące. Takie… super. A u mnie. Tylko tragedia, smutek i wstyd. To jak tu o sobie dużo mówić?

– Dlaczego wstyd?
– A czym tu się chwalić? Że mąż mnie bił, że wyszłam za sadystę. Że nie mam pracy. I że mieszkam tu, w ośrodku… – westchnęła ciężko, a potem się zreflektowała. – O rany, przepraszam za ten ośrodek. Pani taka dla mnie dobra, a ja narzekam…
– Nic się nie stało. Tylko proszę nie myśl o sobie w ten sposób. Jesteś wspaniałą, mądrą i miłą dziewczyną. Powinnaś mieć poczucie własnej wartości!
– Dobrze, dobrze. Postaram się – uśmiechnęła się do mnie.
– Pocałował cię? – zapytałam, bo już nie mogłam wytrzymać.
– Próbował – machnęła ręką i poszła do syna.
Bałam się, że zaniżone poczucie wartości, jej kompleksy popsują ten romans. Trzymałam za nich kciuki. A Jacek wracał i coraz częściej zabierał Monikę na jakieś wycieczki. Również z synem. Mały przywiązał się do niego i we trójkę wyglądali jak normalna rodzina…

Bajka trwała. Po kilku miesiącach Monika wyprowadziła się z synem do swojego chłopaka. To było coś. To było wydarzenie. Dziewczyny, które wcześniej ekscytowały się tym romansem, teraz popadły wręcz w euforię. Wszystkim wydawało się, że one będą następne, że to jednak możliwe. Wszystkie uwierzyły, że jest przed nimi przyszłość. Poza kilkoma zazdrośnicami, świętował cały ośrodek. Monikę do samochodu odprowadzał prawdziwy orszak. Nawet Jacek wyglądał na zawstydzonego. A co dopiero ona. Na pożegnanie przytuliłam ją do siebie i przestrzegłam.
Pamiętaj, ile jesteś warta.
– Dziękuję  – odpowiedziała.
Wiedziałam, że jedyne, co może stanąć tej dziewczynie na drodze do szczęścia, to właśnie niskie poczucie własnej wartości. Nasze podopieczne zawsze mają z tym problem. Przekonanie, że są gorsze od innych, bardzo je blokuje. Powoduje, że już na zawsze pozostają skrzywdzonymi kobietami, które nie potrafią zadbać o siebie. W Monice widziałam jednak szansę na odczarowanie tej klątwy. Miałam wielką nadzieję, że akurat ta dziewczyna odnajdzie się w nowej rzeczywistości i będzie szczęśliwa.

Przez pierwsze pół roku dzwoniła do mnie regularnie. Nie były to długie rozmowy, bo przecież nie należała do szczególnie wylewnych. Pytała o moje zdrowie, o dom, o dziewczyny. A potem ja zadawałam kilka pytań, zanim musiała kończyć rozmowę.
– Jak ci tam? – tak zawsze zaczynałam.
Z duszą na ramieniu, w obawie, że pojawią się pierwsze sygnały kończącej się bajki.
– Dobrze, dziękuję – odpowiadała.
– Jak mały?
– Świetnie. Trzeba będzie mu kupić nową protezę, ale Jacek mówi, że pieniądze się znajdą.
– To super. A co u ciebie? Pracujesz?
– Nie, opiekuję się Marcinkiem. Ale coś znajdę. Szukam na razie.
Martwiło mnie to, że siedzi w domu. Miała, co prawda, niepełnosprawnego syna, ale przecież on świetnie sobie radził i mógł iść do przedszkola. Kilka razy namawiałam ją, by sobie coś znalazła, by pchała życie do przodu. Ale nie udało mi się. Nakłaniałam ją do tego, jakbym przeczuwała, że Monika nie poczuje się dobrze bez pracy. Mam nosa do tych spraw, bo przecież od dwudziestu lat zajmuję się takimi jak ona. Chciałabym się częściej mylić. Ale i w tym przypadku moja intuicja nie zawiodła. Bajka nie skończyła się szczęśliwie.

Po pół roku telefony się urwały. Próbowałam do Moniki dzwonić, ale nie odbierała. Nie słyszałyśmy się przez dwa miesiące, zanim ją zobaczyłam. A gdzie? No jak, gdzie? Przyszła do nas. Kiedy stanęła przed moim biurkiem, nie chciałam wierzyć własnym oczom. Tak bardzo pragnęłam, żeby to były zwykłe odwiedziny. Ale jeszcze zanim cokolwiek powiedziała, wiedziałam, że tak nie jest. Miała ze sobą walizki.
Marcinek rzucił mi się na szyję, a ona zaczęła płakać. Zaprowadziłam małego do koleżanki i wróciłam do gabinetu, żeby dowiedzieć się, co się stało. Monika siedziała na kanapie, twarz miała ukrytą w dłoniach. Usiadłam obok niej i zapytałam:
– Wróciłaś?
Skinęła głową.
– Zrobił ci krzywdę?

Zaprzeczyła, ale potem podniosła głowę i powiedziała:
– To ja sobie ją zrobiłam. To moja wina…
– Jak to, dziecko, co się stało?
– To wszystko przeze mnie. On się bardzo starał, ale ja nie potrafiłam się otworzyć. Wszystkiego się wstydziłam, wszystko mnie onieśmielało. Bałam się jego znajomych, jego rodziny, nawet sąsiadów. Zamykałam się przed wszystkimi, żeby mnie nie widzieli. Takiego kocmołucha, taką niedorajdę… Nie patrzyłam już nawet potem w lustro.
– Co ty mówisz, dziecko?
– Zaczęłam mu nawet robić wyrzuty. Byłam zazdrosna o pracę, o koleżanki. A przecież on ciągle pokazywał mi, jaka jestem ważna… Ale ja byłam zła na niego, że jest ze mną. Wyobraża to sobie pani? Byłam na niego zła, że mnie chce, że się mną interesuje. Bo przecież nie jestem kobietą, na którą on zasługuje… – płakała mi w ramię. – W końcu nie wytrzymał tych moich wszystkich pretensji, zazdrości, tego strachu przed światem. Rozstaliśmy się… Chciał mnie przez jakiś czas utrzymywać, żebym miała za co wynająć kawalerkę. I żebym miała czas na szukanie pracy…
– Nie wzięłaś pieniędzy?
– Nie! Jeszcze bardziej mnie tym upokorzył! Jestem beznadziejna! Zmarnowałam taką szansę… Ja go kocham, ale nie potrafiłam… Nie umiałam…
Sprawdziły się moje obawy. Jeśli nie jesteś poukładany sam ze sobą, nie zbudujesz związku z drugim człowiekiem. Nawet jeśli przytrafi ci się taka bajka jak Monice.

Jacek już jej nigdy nie odwiedził. Jedynym śladem po tej pięknej przygodzie były ubrania Moniki. Bo wzięła z domu wszystko, co jej kupił i chodziła w tych ciuchach po naszym domu, jak malowany ptak. Część rozdała dziewczynom, a część znosiła, wyświechtała. Powoli zamieniały się w normalne ubrania. W szarzyznę…
Dziś Monika stanęła już na nogi. Pracuje, wynajęła mieszkanie na spółkę z inną dziewczyną poznaną u nas w domu. Jest umiarkowanie szczęśliwa. Dzwoni do mnie czasem, a ja podpytuję ją o różne sprawy. Jak zwykle mówi mało, ale ważne, że dzwoni. To dobry znak.

Nie pytam ją o Jacka, bo wiem, że to jeszcze boli. Czasem tylko wyobrażam sobie, że spotykają się na mieście przypadkiem i od słowa do słowa znów się schodzą. On młody, sympatyczny, miły i dobry, a ona piękna, niezależna i pewna siebie. Tak sobie siedzę w tym moim starym, zniszczonym fotelu i marzę o dalszym ciągu tej bajki. Na razie nie nastąpił, ale kto wie. Może kiedyś...

Więcej prawdziwych historii:
„Straciłem wszystkie pieniądze, rodzinę i godność. Od 20 lat ukrywam się przed bliskimi i wierzycielami”
„Mąż bił mnie za wszystko. Za to, że zapomniałam kupić mąki i za to, że w zlewie został brudny talerz”
„Moja mama do reszty oszalała. Ma 60 lat, a znalazła sobie narzeczonego, który może jest w moim wieku”

Redakcja poleca

REKLAMA