Zaczęło się od konia. Od ośmiu lat stał dumnie na półce nad telewizorem, choć nie w centralnym miejscu – to zajmował kryształowy wazon mojej babci. Koń był na lewo, odwrócony do ściany poszarganym bokiem. Po niemal dekadzie wydawało się, że koń był tam od zawsze. Aż pewnego dnia zniknął…
– Artur, gdzie jest koń?
Męża znalazłam w piwnicy, stał na stołku i szukał czegoś na górze starego regału.
– Jaki koń? – spytał.
Uznałam, że jak zawsze był po prostu rozkojarzony. Nie wiedziałam jeszcze, że to pytanie było kluczową przesłanką – a być może potencjalnym ostrzeżeniem.
– Koń znad telewizora – sprecyzowałam.
– Ach, ten. Wyrzuciłem, był połamany.
– Ale to był mój koń!
– Ala, daj spokój, przywieźliśmy go wieki temu z Sopotu razem z dziesięcioma innymi durnostojkami. Mamy ładniejsze.
Zaskoczył mnie tak, że dałam mu spokój
I pewnie gdyby był to tylko ten nieszczęsny koń, na tym by się skończyło. Ale koń to był dopiero początek. Kiedy kilka dni później wróciłam z pracy, w mieszkaniu było jakoś… inaczej. Czegoś brakowało – to tu, to tam – i choć na pierwszy rzut oka nie wiedziałam konkretnie, co zniknęło, natychmiast zorientowałam się, co się stało.
– Artur! – ryknęłam.
– Co? – mąż wyszedł z dużego pokoju, w rękach niosąc spory karton. Z pudła wystawały rzeczy. Moje rzeczy.
– Artur, co robisz z tym pudłem? Gdzie są moje lusterka?
– Sprzątam. Tutaj trzeba w końcu posprzątać, bo żyjemy w rupieciarni i ja się duszę.
Teraz to mnie porządnie zdenerwował!
– W końcu posprzątać?! – obruszyłam się. – Ja tutaj sprzątam codziennie, odkurzam, zbieram twoje ciuchy, robię pranie…
– Wiesz, o co mi chodzi – przerwał mi niewygodną dla siebie wyliczankę.
– Nie, nie wiem, o co ci chodzi. Wracam do domu i zastaję cię z pudłem moich rzeczy, które uznałeś za śmieci do wyrzucenia. A już o tym rozmawialiśmy i wiesz, że się na to nie zgadzam.
– To jest też mój dom.
– Tak! Jest! – wyrzuciłam ręce w górę. – Dlatego ja twoich rupieci nie wywalam! Oddaj mi to – sięgnęłam po karton, ale Artur odsunął go poza mój zasięg.
– Nie, dosyć tego. Zamieniasz się w jakąś patologiczną zbieraczkę!
– Coś ty powiedział?!
– Zamieniasz się w patologiczną zbieraczkę. Mam tego dość – powtórzył, przeszedł obok mnie z pudłem, otworzył drzwi łokciem i wyszedł.
A ja stałam jak wryta. Nawet podczas kłótni nigdy się nawzajem nie obrażaliśmy. Skojarzyłam, dokąd zmierzał i rzuciłam się za nim w pogoń.
Musiałam od niego uciec
– Artur!
Za późno. Zobaczyłam tylko, jak mój mąż unosi pudełko moich skarbów i ciska je gniewnie do kontenera na śmieci. Krzyknęłam w jego kierunku niecenzuralne słowo, obróciłam się na pięcie i pobiegłam do domu. Złapałam torebkę, komórkę…
– Ala! – mąż próbował mnie zatrzymać, gdy mijaliśmy się w korytarzu.
– Zostaw mnie. Jadę do Kasi.
– Do Kasi? Teraz?!
Zamiast odpowiedzieć, zatrzasnęłam za sobą drzwi. Moja młodsza siostra mieszkała w Krakowie, kawał drogi z Gdyni. Może wystarczająco daleko, żebym nie zamordowała męża.
Przywitała mnie z otwartymi ramionami. Jej córka ledwo zaczynała wychodzić z pieluch, więc z entuzjazmem przyjęła mnie jako dodatkową parę rąk do pomocy.
– No więc o co chodzi? – spytała siostra, gdy mała przestała płakać i wreszcie usiadłyśmy przy kubku kawy. Przez telefon, z pociągu, powiedziałam tylko, że jadę i będę nabuzowana.
– Nawet nie wiem, jak zacząć. Wiesz, jak ja zawsze chwalę Artura, że się nigdy nie kłócimy i on taki spokojny, wyważony?
– No wiem… aż za dobrze.
– Efekt tego taki, że ja zupełnie nie potrafię się z nim kłócić. A jak się okazuje, czasami trzeba! – fuknęłam i opowiedziałam jej o tym, jak bezradnie gapiłam się na moje rzeczy lądujące w śmietnikowym kuble.
– Chciałam go zatrzymać, powinnam się była postawić, ale po prostu mnie zamurowało. Trzęsie mnie, jak o tym gadam, ale na samą myśl, żeby zadzwonić do niego i zrobić porządną awanturę, ogarnia mnie bezsilność.
– Wierzę, biorąc pod uwagę, że uciekłaś przed tą awanturą na drugi koniec Polski. Ale, Ala…
– Co, Ala? – spytałam zaczepnie.
– Nie wiem, jakoś trudno mi uwierzyć, że on tak po prostu wziął i wyrzucił twoje rzeczy. Nie Artur.
– A jednak.
– Ale powiedziałaś, że on już przy tym koniu wiedział, że się nie zgadzasz na wyrzucenie niczego. A to było przed waszą kłótnią–nie–kłótnią.
Westchnęłam zniecierpliwiona.
Potrzebny nam kompromis
– Bo to jest powracający temat. W kółko to samo: wyrzucić to, wywalić tamto, ciągle mu powtarzam, żeby zostawił. I zawsze zostawiał. Teraz chce pozbyć się wszystkiego!
– A dałaś mu wyrzucić cokolwiek?
– Nie, dlaczego miałby coś wyrzucać? To są moje rzeczy.
– Ale wasz wspólny dom.
– Oczywiście, że tak. I ja w życiu bez pytania nie wyrzuciłam nic, co należy do niego.
– Dla ciebie dom to rzeczy, ale dla niektórych dom to przestrzeń. Potrzebny wam kompromis.
– Ale jaki kompromis? Gdzie ja mam trzymać te rzeczy, jak nie we własnym domu? Nie stać mnie na wynajem przechowalni. Plus, że ja chcę mieć do nich dostęp.
– Do wszystkich?
– Tak. Do wszystkich. Każda z nich niesie ze sobą jakieś wspomnienie, coś dla mnie znaczy. To moje życie.
– A twój mąż?
Westchnęłam.
W brzuchu miałam skręt – Artur tak samo
– Spróbuję mu to jakoś jaśniej wytłumaczyć. Bez krzyku…
– Według mnie, to sobie powinnaś coś wytłumaczyć – mruknęła Kasia tak cicho, że nie byłam pewna, czy dobrze ją usłyszałam. Być może tak, a być może usłyszałam po prostu to, co wiedziałam, że powinnam usłyszeć.
Wróciłam do domu na drugi dzień – dwanaście godzin w pociągach! Głupota. Ale po cichym wieczorze w pokoju gościnnym siostry poczułam, że nie chcę tego przeciągać. W brzuchu miałam skręt – Artur na pewno tak samo. W kwestii nietolerowania konfliktu byliśmy jak bliźniaki. A on… nie zasłużył na tę awanturę. Kasia miała rację. To ja nigdy nie poszłam z nim na żaden kompromis, bo nie rozumiałam potrzeb męża.
Rzecz w tym, że nie musiałam ich rozumieć. Wystarczyło je zauważyć. Przecież to mój Artur, nie chcę, żeby źle czuł się w naszym domu. A większość najdroższych mi wspomnień to te dzielone z nim. Weszłam do domu z przeprosinami na ustach, ale słowa utknęły mi w gardle. Pod szafką na buty stało pudło z wszystkimi bambetlami, które przedwczoraj mąż wrzucił do kontenera.
– Artur! – zawołałam go.
Wyszedł z kuchni powoli, jak skarcony pies.
– Ale to capi! Chodź, pomóż mi zanieść to z powrotem na śmietnik – powiedziałam i spróbowałam się uśmiechnąć, ale było mi tak strasznie głupio, że wyszedł z tego jakiś dziwny grymas.
– Próbowałem je wyczyścić… – powiedział cichutko.
Podbiegłam i przytuliłam się do niego.
Boże, nie zasługuję na tego faceta
– Przepraszam – wyszeptałam. – Byłam zołzą.
– Daj spokój, nie powinienem tego zrobić. Miałem zły dzień. Zły tydzień – poprawił. – Za dużo stresu w pracy i…
– Stop. Cicho – przerwałam mu, kładąc palec na jego ustach. – To jest nasz wspólny dom i chcę, żebyś czuł się tu dobrze – spojrzałam mu w oczy. – Wyrzuć, co chcesz wyrzucić. To są tylko rzeczy.
– One są dla ciebie ważne. Jak będę się dusił, otworzę okno – zażartował.
– No tak. Teraz ja będę chciała ci dogodzić, a ty mi przychylić nieba. I znów sytuacja robi się patowa – roześmiałam się.
– Jesteśmy beznadziejni – uśmiechnął się.
– Mam pomysł – wypuściłam męża z objęć i podeszłam do pudła, gdzie szturchnęłam wystający plastikowy świecznik (zwinęłam go z baru, gdzie świętowaliśmy spontanicznie rocznicę, o której oboje zapomnieliśmy). – Chcę zachować wspomnienia, ale nie muszę trzymać ich na półkach. Zrobimy fotograficzne archiwum wszystkich moich rzeczy, dobra?
– I album – zasugerował.
– Z podpisami. A potem porządki. Nie chcę z mieszkania robić muzeum.
– Ale nie wyrzucimy wszystkich twoich rzeczy – zastrzegł.
– Wszystkich nie… Ale przyda się w naszym domu trochę przestrzeni.
Czytaj także:
„Kochałam się z mężem tylko raz, żeby zajść w ciążę. Ludzie uważają nas za dziwaków, bo nie chodzimy ze sobą do łóżka”
„Najlepszy przyjaciel sabotował mój nowy związek. Podrzucił mi swoje bokserki do sypialni, żeby wrobić mnie w zdradę”
„Wnuki pochłaniały wszystkie moje oszczędności. Przez nie musiałam zrezygnować ze spokojnej, dostatniej starości”