„Matki dzieci w klasie mojej córki to zaściankowe lampucery. Wyśmiewają się z innych i uczą tego swoje bachory”

kobieta załamana zaściankowością fot. Adobe Stock
Moja córeczka wreszcie miała w klasie przyjaciółkę. To naprawdę niezwykła osoba o ciekawym życiorysie. U nas nikt nie hodował jaszczurki, no i nie nosił imienia zaczynającego się na literę Y.
/ 29.03.2021 16:05
kobieta załamana zaściankowością fot. Adobe Stock

Nie chciało mi się iść na zebranie. Zawsze jest tak samo: wszyscy są zmęczeni, sfrustrowani, a dyskusja o tym, gdzie jechać na zieloną szkołę, potrafi bezsensownie ciągnąć się przez półtorej godziny, i nie kończyć się konsensusem. No i te mamuśki, jedna w drugą przekonane, że ich dziecko jest najgrzeczniejsze na świecie, tylko nauczyciele się na nie „uwzięli”.

Wszystkie poubierane w „mundurki”, czyli dżinsy i bluzki w neutralnych kolorach. Większość z odpryskującym lakierem na paznokciach i krzykliwymi kolczykami w uszach. Od dawna staram się ukryć fakt, że żadnej z nich nie lubię. Dla mnie są takie same, tak samo nudne, zazdrosne jedna o drugą i pyskate. Przez nie zebranie, które mogłoby trwać pół godziny, za każdym razem kończy się najwcześniej po dwóch.
– Uważam, że ta wycieczka jest za droga! – denerwowała się właśnie jedna z mam, a pozostałe kiwały aprobująco głowami. – Czy ja wyglądam na instytucję charytatywną, przepraszam bardzo?! Przecież to jest kradzież w biały dzień z taką ceną!
– Ja też uważam, że to za drogo – nie wytrzymałam i zabrałam głos. – Proponuję, żeby pani znalazła tańszą w to samo miejsce. Wszyscy chcemy płacić mniej!
– Ja mam znaleźć? – na moment znieruchomiała. – Ja nie mam takich kontaktów! Ja tylko mówię, że nie zapłacę tyle za przejechanie się autobusem do Wieliczki! Trzeba znaleźć coś tańszego!

Sprawa wycieczki utknęła więc w martwym punkcie. Potem była sprzeczka o to, czy klasy starsze powinny jeść obiady razem z młodszymi, bo ponoć wyższe dzieci popychają te mniejsze w kolejce. Nauczycielka tłumaczyła, że w szkole jest tylko jedna przerwa obiadowa i nie da rady tego inaczej rozwiązać. Ktoś jeszcze podniósł kwestię rysowania węglem na zajęciach technicznych. Jego Monisia czy inna Kamilka wróciła do domu z ubrudzoną bluzeczką! Oparłam głowę na dłoniach, czekając, aż ta farsa się skończy.
– W klasie Staśka tak nie było – poskarżyłam się mężowi w domu. – Normalni ludzie, wszystko szło załatwić. A tutaj nikomu nie da się dogodzić, te matki wiecznie ze wszystkiego robią problemy.
– Stasiek był w trzeciej klasie dziesięć lat temu – przypomniał mi. – To były inne czasy.
Pokiwałam głową, nie do końca przekonana. Naprawdę jedna dekada to taka wielka zmiana w obyczajach? Kiedy syn zaczynał edukację, rodzice starali się wspierać nauczycieli i odwrotnie. Ludzie nie byli tak roszczeniowi i ze wszystkiego niezadowoleni.

Na szczęście Wiolka lubiła swoją klasę, panie i zajęcia. Jej jedynym zmartwieniem było to, że nie miała przyjaciółki. W klasie była nieparzysta liczba dzieci i Wiola musiała siedzieć sama.
Któregoś dnia, kiedy odbierałam ją ze świetlicy, powitała mnie cała w skowronkach.
– Mamo! Do naszej klasy przyszła nowa dziewczynka i ja z nią siedzę! Ma na imię Iwetka!
– Chyba Iwonka?
– Nie, Iwetka! – uparła się Wiola.

Faktycznie, okazało się, że dziewczynka ma na imię Yvette. Właśnie przeprowadziła się z mamą do naszego miasteczka. Wiola już wiedziała, że Yvette nie ma taty, ale ma agamę.
– To taka jaszczurka – wyjaśniła, cała podekscytowana. – Mamo, będę mogła pójść do Iwetki obejrzeć tę jaszczurkę?
Obiecałam, że oczywiście, jeśli tylko jej mama nas zaprosi.
Tak jak wszyscy, byłam bardzo ciekawa tej Yvette i jej mamy. W końcu w naszym miasteczku z pewnością nikt nie hodował jaszczurki, no i nie nosił imienia zaczynającego się na Y.

Poznałam dziewczynkę dwa dni później. Była brunetką, miała smagłą cerę i ciemne oczy. Wyraźnie miała w rysach coś egzotycznego. Okazało się, że nie tylko ja zwróciłam na to uwagę.
Pewnie matka puściła się z jakimś Arabem – usłyszałam sceniczny szept w szatni i zamarłam. – Przecież widać, że mała to nie prawdziwa Polka.

Odwróciłam się i obrzuciłam spojrzeniem dwie matki z klasy Wiolki. Jedna z lekkim skrępowaniem podciągnęła legginsy opinające jej dość wydatne kształty, druga rzuciła mi spojrzenie pod tytułem „o co ci chodzi?”.
Specjalnie zagadnęłam więc z życzliwością tę Iwetkę. Mała była bardzo grzeczna, powiedziała, że w szkole jej się podoba, a obiadki są bardzo smaczne. Zwróciłam uwagę, że była bardzo ładnie ubrana, a włosy miała zaplecione w kunsztowny warkocz. Szatnia powoli robiła się pusta, a po nią wciąż nikt nie przychodził.
Może zaczekamy na twoją mamę przed szkołą? – zaproponowałam. – Poznasz Dingo, psa Wiolki.
– Nie mogę głaskać psów – odpowiedziała. – Mam alerżi… yyy… po polsku to…
– Alergia – domyśliłam się. – Mówisz po francusku?
– Mój tata był Francuzem – odparła i nagle posmutniała. – Umarł niedawno. Dlatego się z mamą przeprowadziłyśmy.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Na szczęście, w tym momencie do szatni wpadła wysoka blondynka w kolorowych ubraniach i zawołała Yvette.

Właśnie tak poznałam Dagmarę. Była Polką, tłumaczką francuskiego i japońskiego. Ze śmiechem zdradziła też, że zna w sumie sześć języków. Początkowo przyglądałam jej się z lekką rezerwą. „Skoro umarł jej mąż czy też partner, to czy nie powinna być w żałobie?” – kołatało mi się po głowie. „Czy ta czerwona chusta wokół szyi, falbaniasta spódnica i cytrynowe szpilki to stosowny strój dla młodej wdowy? I ten doskonały humor… Nie powinna być poważniejsza, stonowana?”.

Dopiero w domu zdałam sobie sprawę, że uległam stereotypowemu myśleniu. Przecież to nie moja sprawa, jak Dagmara przeżywa swój dramat. Najważniejsze było to, że była bardzo życzliwa, pogodna i z entuzjazmem zaprosiła Wiolkę wraz ze mną w odwiedziny.
Wizyta wypadła w sobotę. Córka była niezwykle podekscytowana i z tej okazji wystroiła się już od rana w swoją sukienkę księżniczki, a na włosy założyła opaskę-diadem.
– Córcia, nie idziemy na bal, tylko pobawić się do koleżanki – usiłowałam ją zmitygować. – Musisz wybrać coś innego, normalnego.
Ale Wiolka nie chciała o tym słyszeć. Ponoć obiecały sobie z Iwetką, że będą się bawić w królewny, a agama będzie straszliwym smokiem. Pojawiły się łzy i krzyki. W końcu wynegocjowałam, że zabierzemy balową suknię w siatce.

Drzwi otworzyła nam sama Iwetka w różowej sukni z cekinami.
– Uparła się – rzuciła jej mama wyjaśniająco. – Od rana chodzi tak ubrana, podobno mają się z Wiolą bawić w królewny.
Pomyślałam, że niepotrzebnie walczyłam z Wiolą o ten strój. Właściwie dlaczego tak mi zależało, żeby była ubrana „normalnie”? Odpowiedź sama się pojawiła gdzieś w tyle głowy. Po prostu byłabym skrępowana, gdybyśmy po drodze spotkały kogoś znajomego. W naszym grajdołku po ulicach chodziło się w normalnych ubraniach i każdy przejaw ekstra/wagancji był piętnowany. Gdyby zobaczono moją córkę maszerującą po chodniku w złotej kiecce i diademie na głowie, szybko zaczęto by plotkować, że ją rozpuszczam, chcę z niej zrobić gwiazdę i pozwalam, żeby poprzewracało jej się w głowie.

Dagmara upiekła muffinki z czekoladą, poczęstowała mnie sałatką z kozim serem i wyśmienitym kremem z dyni. Dziewczynki bawiły się w pokoju, agama cierpliwie znosiła pieszczoty ze strony mojej córki, a Dag opowiadała o sobie przy pysznym cappuccino.
Tata Yvette był Francuzem marokańskiego pochodzenia – wyznała. – Pracowałam z nim, był pracownikiem dyplomatycznym w ambasadzie w Warszawie.

Jej historia była bardzo ciekawa. Znała mnóstwo interesujących ludzi, pracowała z artystami, politykami, wiele razy była w Japonii i setce innych krajów, ponieważ podróżowała jako tłumacz dyplomatyczny i biznesowy. Zachęcałam ją do mówienia, bo nigdy nie znałam nikogo o tak bogatym życiorysie. Po obiedzie napiłyśmy się po kieliszku wina, a ona uchyliła rąbka tajemnicy, która intrygowała mnie najbardziej.
– Nie byliśmy z Jacquesem parą od czterech lat. Po naszym rozstaniu ożenił się, ale dbał o relacje z córką. No i płacił alimenty. Dzięki nim opłacałam opiekunkę, kiedy jeździłam w podróże służbowe. Miałyśmy cudowną nianię… – na moment zapatrzyła się w swój kieliszek, wspominając dawne życie. – Cóż, Jacques zmarł na raka pięć miesięcy temu, a ja zostałam z niczym. Dopóki nie wygram procesu z jego żoną o część spadku dla Yvette, muszę oszczędzać. Z tłumaczeń tekstowych naprawdę trudno utrzymać dwie osoby w Warszawie. Tutaj kiedyś mieszkała moja babcia, więc przynajmniej znam miasto. Pomyślałam, że to będzie miła odmiana po wielkim świecie, tu jest tak kameralnie, ludzie się znają, szybko można nawiązać przyjaźnie…

Ukryłam zdziwienie. Z moich obserwacji wynikało, że ludzie w miasteczku raczej nie garną się do zaprzyjaźniania z Dagmarą i jej smagłolicą córeczką. Wiolka kilka razy napomknęła, że dzieci jej dokuczają z powodu kolegowania się z Yvette. Nic poważnego, najpierw wołały „Iwetka-sretka”, potem śmiały się, że małej ciekło z nosa – jak sądzę, z powodu alergii na sierść zwierzaka na ubraniu któregoś z kolegów – i straszyły Wiolę, że jak dalej będzie siedzieć z Iwetką, to też „będą jej lecieć gluty”.
Mimo to Wiola coraz bardziej lubiła małą pół-Francuzkę. Cierpiała, że nie może zapraszać przyjaciółki do domu ze względu na obecność Dingo, ale często zabierałam obie dziewczynki do ogródka jordanowskiego. Yvette potrafiła nazwać wiele przedmiotów po francusku, czasami zabawnie jej się myliły słowa w obu językach. Wiola podchwyciła niejedno francuskie słówko.

Oczywiście często też rozmawiałam z Dagmarą, i prawdę mówiąc, bardzo lubiłam jej towarzystwo. Była niezrażoną optymistką, uważała, że wystarczy kochać świat, a on odpowie tym samym. W ludziach zawsze starała się dostrzegać ich najlepsze cechy, a w trudnych sytuacjach szanse na rozwiązanie. Ta jej cecha dała szczególnie o sobie znać podczas zebrań klasowych.
– Myślę, że dobrze byłoby porozmawiać z rodzicami trzeciej „B” – zaproponowała, kiedy wybuchła kolejna dyskusja na temat kosztów wycieczki. – Jeśli obie klasy pojadą razem, koszty na osobę nam się korzystniej rozłożą.

Pomysł był dobry. Przypomniało mi się, że dokładnie tak robiliśmy, kiedy klasa Staśka jeździła na wycieczki. Aż dziw, że o tym zapomniałam.
– Dwie klasy mają jechać razem?! – zdziwiła się głośno jedna z matek. – Jak pani niby to sobie wyobraża, że jak nauczyciele upilnują taką masę dzieci? Jest pani tu nowa, więc pani sobie nie zdaje sprawy, jakie te dzieci potrafią być żywiołowe, zwłaszcza w takim tłumie!
Otworzyłam usta ze zdumienia. Ta kobieta wyssała sobie argumenty z palca. W szkole Staśka na wycieczki często jeździło po kilka klas i nie było z tym żadnego problemu. A tutaj nagle okazało się to nie do zrobienia?

Nie zdążyłam nic dodać, bo znowu wybuchła burzliwa dyskusja, a w zasadzie gra do jednej bramki. Wszyscy byli przeciwko pomysłowi Dagmary, ale nikt nie zgłosił lepszego. W końcu nie wytrzymałam i tak to właśnie podsumowałam, czym ściągnęłam na siebie pełne nagany spojrzenia trzydziestu par oczu. Nagle zrozumiałam, że w tej grupie mam – potocznie mówiąc
– „przechlapane”. Bo wstawiłam się za osobą, której nikt tu nie akceptował

Potem było tylko gorzej. Yvette i moją córkę zaczęto przezywać „gluciary”. Do tego Wiolka zapytała, co to znaczy „ciapaty” i poczułam, że uginają się pode mną nogi. Okazało się, że ktoś nazwał tym słowem zmarłego tatę Iwetki. Jakiś chłopiec z klasy. Na pewno sam tego nie wymyślił…
Zaczęłam stresować się, ile razy przychodziłam po córkę do świetlicy albo czekałam na nią w szatni. Spotykałam tam mamuśki szepczące po kątach i ledwie odpowiadające na moje „dzień dobry” oraz brzuchatych, wąsatych tatusiów, których podejrzewałam o wygłaszanie rasistowskich uwag. Bo to, że nikomu nie podoba się, że w klasie jest dziecko o lekko arabskich rysach było aż nadto widoczne. Nie pomagało też to, że Dag była atrakcyjna, wykształcona i lubiła się ładnie ubierać. W szarej rzeczywistości naszej mieściny była jak kolorowy ptak pośród wron. I miałam paskudne wrażenie, że ludzie, zupełnie jak ptaki, mają ochotę ją za tę odmienność zadziobać…

Zimą trochę chorowałam i po małą chodził mój mąż, a czasem Stasiek, obecnie prawie osiemnastoletni. To właśnie on opowiedział mi, że widział w świetlicy Iwetkę siedzącą samotnie nad puzzlami, kiedy inne dzieci bawiły się razem. Swoją siostrzyczkę znalazł w łazience, zapłakaną.
– Iza i Marta powiedziały, że ja mogę się z nimi bawić, ale Iwetka nie… – wyznała mała w domu ze łzami. – I ja chciałam się pobawić w sklep, ale żeby Iwetka też się bawiła. I one powiedziały, że nie, a ona, żebym ja poszła, to ona sobie posiedzi. Ale potem mi było smutno, że ona została sama i się popłakałam…

Tym bardziej więc utrzymywałam relacje z Dagmarą, pojechałyśmy nawet z dziewczynkami do Wieliczki, ponieważ wycieczka się nie odbyła. Kiedy wreszcie rodzice doszli do jakiejś zgody, okazało się, że wszystkie terminy na bieżący rok są zajęte.
A potem były urodziny Izy w sali zabaw. Rodzice dziewczynki zaprosili wszystkie dzieci z klasy… poza Yvette. Niby mieli prawo, ale to było nie fair. Porozmawiałam z córką i ustaliłyśmy, że ona także nie pójdzie, żeby Iwetce nie było smutno. Tyle że następnego dnia wszystkie dzieci prześcigały się w opowiadaniu, jak było super, aż Wiola się rozpłakała, że jej tam nie było.
– To koszmar! – żaliłam się mężowi. – Mam kazać Wioli wybierać między przyjaciółką a resztą dzieci?

Ja zresztą miałam podobny problem. Od kiedy na zebraniach siadałam obok Dagmary, wszystko, co mówiłam, było torpedowane. Matki wyraźnie dawały mi do zrozumienia, że wyszłam przed szereg.
Dagmara wyglądała, jakby nie do końca rozumiała, co się dzieje. Chciała tylko rozwiązywać problemy, zgłosiła się, że pojedzie z klasą do kina i upiecze ciasto na święto szkoły. Musiała widzieć otaczającą ją niechęć, ale starała się zwyciężyć ją uśmiechem i pogodą ducha.
Na wiosnę podjęliśmy z mężem decyzję o przeniesieniu Wioli od nowego roku do szkoły, do której kiedyś chodził Stasiek. Była dalej, ale dobrze ją wspominałam. Zaproponowałam Dagmarze, by przepisała także Yvette.
– Och, zrobiłabym to, ale w czerwcu mam ostatnią rozprawę o spadek po ojcu Ivy. Jak tylko dostaniemy pieniądze, wracamy do Warszawy. Wiesz, tutaj nie jest tak, jak się spodziewałam… Rozumiesz, o czym mówię? Yvette nie chce chodzić do szkoły, tęskni za dawnymi koleżankami. Chyba tu nie pasujemy…

Wyjechały na początku wakacji, a Wiola pojechała na kolonię, gdzie spotkała masę nowych koleżanek, które ją zaakceptowały. Od września poszła do starej szkoły Staśka i jest nią zachwycona. Ja także. Rodzice z nowej klasy córki są przyjaźnie nastawieni, świetnie zorganizowani, mają nawet swoją grupę na Facebooku. Przyjemnie jest znowu być akceptowaną w grupie i widzieć, że moja córeczka ma nowe przyjaciółki. Czasami tylko czuję żal, że nie zawsze ludzie są tacy sympatyczni i otwarci. I że znajdują się tacy, którzy nienawidzą odmienności i zachowują się niczym wrony atakujące kolorową papużkę. Mam tylko nadzieję, że moje dzieci, gdy dorosną, nigdy takie nie będą!

Więcej prawdziwych historii:
„Miałam romans z miłością mojego życia. Najpierw rozdzieliły nas nasze rodziny, potem – jego śmierć”
„Całe liceum byłam poniżana, bita i obmacywana. Nikt nawet nie zwrócił na to uwagi, bo nie robiła mi tego patologia”
„Zawsze marzyłam, by zostać modelką. Drzwi do kariery zamknął mi… mój własny mąż”

Redakcja poleca

REKLAMA