Masz farta, moi znajomi i przyjaciele wciąż mi to powtarzali. Fakt, moi rodzice nie byli toksyczni ani nadmiernie kontrolujący. Tworzyliśmy dobrą, zgraną rodzinę. Rodzice wspierali moje plany studiowania weterynarii – zwłaszcza że miałam szansę dostać się na uczelnię w naszym mieście – i obiecywali, że będą mogła skupić się wyłącznie na studiowaniu.
Oni dalej będą mnie utrzymywać. Zazdroszczono mi, że nie będę musiała tułać się po wynajmowanych klitkach i jeść byle czego, byle przetrwać. Nie będę musiała dorabiać, żeby spiąć budżet. Tak, zdecydowanie, miałam farta.
No, z małą ryską. Od małego uwielbiałam zwierzaki, niestety, tata był alergikiem i nie mogłam trzymać zwierząt w mieszkaniu. No nic, we własnym domu i w pracy będę ich miała do woli. I właśnie kiedy doskonale zdałam maturę i dostałam się na wymarzoną weterynarię, matce odbiło, chyba z tego szczęścia. Była taka dumna, jakby to ona sama dostała się na studia, i każdemu się chwaliła. Tyle że jej radość poszła nie w tym kierunku, co powinna.
Rybka, żółw, dwa króliki…
Dwa miesiące po tym, jak zaczęły się zajęcia na uczelni, matka przyniosła do domu potrąconego przez samochód kotka. Opatrzyłam go pobieżnie i zaniosłam do lecznicy. Nie wiedziałam, co miałabym z nim robić w domu. Przecież jeszcze niczego nie potrafiłam, nie miałam narzędzi, leków, a przede wszystkim wiedzy. No i biedny tata. Zasmarkałby się do kolan.
Niebawem w naszym domu zamieszkała porzucona żółwica oraz dwa króliki. I świnka morska.
– Mamo, nie sądzisz, że ten zwierzyniec ciut za bardzo się rozrasta? – spytałam, gdy mama ustawiła w moim pokoju niewielkie akwarium ze złotą rybką. – Ona nie spełnia życzeń, za to trzeba o nią dbać. Przestań sprowadzać tyle zwierzaków…
– Och, nie mogłam jej zostawić! Dziecko koleżanki ciągle wyciąga ją z wody, bo chce się pobawić z rybką. Miałabym ją na sumieniu.
– Ty? Przecież to nie twoja rybka.
– Za to twoja! – zaśmiała się beztrosko.
Na akwarium się nie skończyło. Zwierzaków przybywało. Chorych, porzuconych, oddanych na chwilę, bo „wakacje” albo „pobyt w sanatorium”. Ojciec kręcił głową i kupował hurtowo leki na alergię.
– Mamuś, miej litość… – apelowałam. – Tata jest uczulony, nie możesz tu sprowadzać psów ani kotów.
Jak grochem o ścianę. Ojciec już nawet nie próbował, machał ręką i szedł do pracy z oczami czerwonymi jak maki w czerwcu. Zawsze był trochę pantoflarzem i jak nigdy żałowałam, że nie umie huknąć na żonę, postawić się jej… A matka oszalała do reszty.
Bez porozumienia z nami zadeklarowała się nasze mieszkanie jako dom tymczasowy dla psów. Bardzo szlachetna idea, nie przeczę. Często trzeba natychmiast gdzieś psiaka umieścić, zanim znajdzie się dla niego dom na stałe, bo schronisko jest przepełnione, zresztą to nigdy nie jest dobra opcja dla zwierzęcia.
Kłopot w tym, że taki „dom na stałe” może być poszukiwany kilka dni albo… kilka miesięcy. W tym czasie trzeba się psiakiem zająć, wyprowadzać go, karmić, jeździć z nim do weterynarza, borykać się z problemami agresji czy apatii. Nie wolno takiej decyzji podejmować pochopnie, bo zamiast pomóc, można jeszcze bardziej skrzywdzić zwierzaka.
Jeden pies, drugi, trzeci…
Znosiliśmy nowe hobby matki, choć z trudem. Tata prawie nie pojawiał się w domu, przychodził tylko spać, bo czuł się coraz gorzej. Ja miałam dość wyjących i szczekających mi pod drzwiami psów. Jak w takich warunkach miałam się skupić na nauce?
Uwielbiałam zwierzęta, serce mi się ściskało na widok tych wszystkich bid, które przygarniała moja matka, i chciałam im pomóc, ale… Nasza trójka i pięć psów na pięćdziesięciu metrach kwadratowych? To jednak gruba przesada!
Któregoś dnia mama po powrocie z pracy zastała w domu istny armagedon. Dwa nowe psy nie polubiły się i choć były zamknięte w dwóch różnych pokojach, jakoś zdołały się wydostać. Efekt? Zrzucony z szafki telewizor, zbity wazon, porwane tapicerki kanapy i fotela, plus pokrwawione, skomlące psy, z rany szarpanymi. Matka wpadła niemal w histerię. Musiałam wrócić z uczelni i zabrać kłótników do lecznicy, podczas gdy ona z ojcem starali się uprzątnąć zrobiony przez nich sajgon.
Mieliśmy nadzieję, że ta przygoda trochę matkę otrzeźwi. Dotrze wreszcie do niej, że najlepsze intencje nie wystarczą, pomagać też trzeba z głową.
Nic z tego. Kiedy ogarnęli mieszkanie, stwierdziła, że teraz jest w sumie bezpieczniej i można przyjąć kolejne psy z fundacji. Wtedy coś we mnie pękło, w ojcu również.
Stworzyliśmy zwarty front i sprzeciwiliśmy się zamienianiu naszego domu w schronisko, bez liczenia się z naszą opinią, zdrowiem i potrzebami. Psy przebywały u nas całymi tygodniami, bo matka nie nalegała na szukanie im domów.
– Albo psy, albo ja! – oświadczyłam. – Mam dość wycia, szczekania, kłaków w jedzeniu i zasikanej pościeli. Mam dość, że jedyne co znajduję w lodówce to karma dla twoich podopiecznych. Mam dość, że nie mogę zaprosić znajomych.
– No wiesz… – obruszyła się matka.
– Myślałam, że będziesz bardziej empatyczna, skoro zamierzasz być weterynarzem.
– Właśnie, dopiero zamierzam, ale jeszcze nie jestem. Teraz muszę mieć spokój do nauki, bo zawalę sesję i na tym się skończy moja kariera. A ty się wykaż empatią wobec taty, bo czuje się coraz gorzej. Czekasz, aż w końcu dostanie wstrząsu i się przekręci? Będziesz miała więcej miejsca dla kolejnej znajdy – zadrwiłam.
Obraziła się
Tydzień później znalazłam pokój w mieszkaniu studenckim i pracę na pół etatu w pizzerii. Ojciec obiecał wspomóc mnie finansowo, żebym nie martwiła się o rachunki czy zakupy. Pomógł mi też z przeprowadzką i… wcale nie miał ochoty wychodzić z mojego cichego mieszkanka. Żal mi go było. Wiedziałam, że kocha moją mamę i nie lubi się kłócić, dlatego jej ustępował. Ale miłość ma swoje granice, zwłaszcza gdy szkodzi zdrowiu.
Ja wreszcie odetchnęłam z ulgą.
Miałam spokój, by się uczyć. Nikt nie zawracał mi głowy koniecznością wychodzenia z całą szczekającą hałastrą, nie musiałam pilnować godzin i sposobów żywienia psów, żółwia, królików, świnki, rybki i chomika, który wprowadził się do nas w międzyczasie. Byłam tym wszystkim zwyczajnie zmęczona i tak zniechęcona, że nauka na wymarzonym kierunku przestała mi sprawiać przyjemność. Z tygodnia na tydzień coraz mniej ochoczo chodziłam na zajęcia.
Gdy odwiedzałam rodziców, zaczynało mnie mdlić na samą myśl, że musiałabym znowu tu mieszkać, zajmować się zwierzętami i udawać, że to kocham. Matka z jakiś czułym obłędem w oczach, który przyprawiał mnie o ciarki, tuliła kolejnego podopiecznego z tragicznie-smutną historią w tle, a ja patrzyłam na znękanego, zakatarzonego ojca i chciałam go stamtąd zabrać.
Chciałam z nim uciec jak najdalej i nigdy nie wracać do mieszkania, które matka zmieniła w azyl dla zwierzaków, a tym samym pozbawiła nas, swoją rodzinę, domu. Jeśli to nie jest szaleństwo, to nie wiem, co nim jest.
Zdecydowałam się zmienić kierunek studiów.
Stracę cały rok, ale kontynuowanie weterynarii nie miało sensu, bo przez matkę straciłam serce do tego zawodu. Czułam się przygnębiona i nawet płakałam w niedzielne wieczory, wiedząc, że przede mną kolejna dawka trudnych ćwiczeń i wykładów.
Do domu wrócił spokój
Dopiero ta moja nieodwołalna decyzja wstrząsnęła matką na tyle, żeby przestała skupiać się na psach i wreszcie znowu raczyła zauważyć mnie i ojca. Zrozumiała, że przesadziła. Po kolei z naszego domu znikały psy. Nagle okazało się, że znalezienie dla nich domów nie było aż tak trudne, a matka nie musi przygarniać kolejnych. Został żółw. Króliki zabrały córki sąsiadki. Świnkę przygarnął sąsiad emeryt. Łaskawie zgodziłam się też na akwarium w moim pokoju, bo podnosiło wilgotność powietrza. Chomik zaś zdechł ze starości, bo miał już ponad trzy lata.
Wróciłam do domu, gdzie znowu miałam spokój. Tata wreszcie przestał przypominać wampira z kiepskich filmów. Mama jakiś czas snuła się smutna i wyraźnie tęskniła za „kochanymi stworami”, ale i ona w końcu stwierdziła, że teraz żyje jej się łatwiej, spokojniej.
Razem z tatą mamy nadzieję, że na tym szaleństwie jej dziwny kryzys wieku średniego się skończy, a ewentualny kolejny zwariowany pomysł uda nam się jej wybić z głowy, zanim się rozpędzi. Będę miała narzędzia, bo od nowego roku akademickiego idę na psychologię.
Czytaj także:
„70-letnia babcia oznajmiła nam, że wychodzi za mąż. Moja matka ją wyśmiała i powiedziała, że się za nią wstydzi”
„Moja matka łasi się do moich kolegów jak kotka w rui. Ma 45 lat, a zachowuje się jak nastoletnia trzpiotka i przynosi mi wstyd”
„Moja matka wszystko wie lepiej. Zorganizowała mój ślub, wybrała sukienkę, a nawet wyremontowała mi mieszkanie”