„Matka zniszczyła mi życie nadopiekuńczością. Mąż zostawił mnie z małym dzieckiem, bo nie umiałam odciąć pępowiny”

Moja matka zniszczyła mi życie nadopiekuńczością fot. Adobe Stock, Tatyana Gladskih
„Przedszkola nie zaznałam, siedziałam w domu. Tylko że jak przyszła szkoła, nie potrafiłam bawić się z dziećmi, dogadywać się z nimi. Czułam się obca i kompletnie nie na miejscu. Matka nie odstępowała mnie na krok aż do liceum. Wzięła wychowawstwo w mojej klasie. Nikt nie chciał się ze mną przyjaźnić, bo przecież na pewno o wszystkim doniosę”.
/ 24.09.2022 12:30
Moja matka zniszczyła mi życie nadopiekuńczością fot. Adobe Stock, Tatyana Gladskih

Drogi dzienniczku. Nie, stop. To nie do dzienniczka chciałam napisać, tylko do swojej matki. Matki, która mnie osaczyła i była tak zaborcza, że tak naprawdę ledwo mogłam oddychać. Tak było od zawsze. Z dzieciństwa zapamiętałam tyle, że zawsze czułam niepokój. Bo nie sprostam, bo nie jestem wystarczająco dobra.

Ojca nigdy nie było, bo pracował

Matka też, ale to ona zarządzała całym królestwem. Mieszkaliśmy wtedy na parterze, a dziadkowie na piętrze. I to dziadek najbardziej utkwił mi w pamięci. Kiedy próbowałam pierwszy raz wsiąść na rower, krzyczał z entuzjazmem: „Śmiało, ruszaj!”. A potem były kolejne krzyki: „Uważaj, nie przewróć się, uważaj!”. Uważaj, pamiętaj, nie upuść. Jak mantra. Nie od dziadka, od nich. Dlaczego nie pozwolili mi się nauczyć jeździć na łyżwach, na nartach? Bo to też było niebezpieczne. A ja chciałam próbować. Nic z tego. Więc do tej pory na tych cholernych łyżwach jeździć nie umiem.

Przedszkola nie zaznałam, bo była babcia. Wystarczyło powiedzieć, że nie chcę tam iść i po sprawie.

– Niech zostanie – mówiła i robiła ze mną ciasto albo mi czytała.

I fajnie. Tylko że jak przyszła szkoła, znowu pojawił się strach, bo nie potrafiłam bawić się z dziećmi, dogadywać się z nimi. Czułam się obca i kompletnie nie na miejscu. Potem jakoś poszło, okrzepłam. Byłam lubiana, fajna, ciekawa, zabawna. Początek buntu przyszedł wraz z pójściem do liceum. Bo co zrobiła moja szanowna mamusia, która tam uczyła polskiego? Ano wzięła wychowawstwo w mojej klasie. Koledzy i koleżanki patrzyli na mnie jak na kosmitkę, nikt nie chciał się ze mną przyjaźnić, bo przecież na pewno wszystko doniosę mamie. Nic więc dziwnego, że gdy tylko zdałam maturę, popędziłam do Warszawy.

Marzyłam o anglistyce

Zdałam egzaminy śpiewająco, ale miejsc zabrakło. Co więc mi pozostało? Aha – polonistyka. Z całego serca nie cierpiałam tych studiów. Tak minęło pięć lat, potem kolejne. Miałam już dobrą pracę, zaczęłam czuć się w końcu panią siebie. Ba, nawet szykowałam się do ślubu. Guzik z tego wyszło. Znowu wyrzuty, znowu krytyka. To nie tak, on nie taki i tak dalej. Nie pamiętam nawet, ile czasu spędziłam w gabinecie psychoterapeuty, ale inaczej nie umiałam. Wiedziałam, że muszę odciąć tę pępowinę, bo inaczej się po prostu uduszę. Na chwilę się udało.

Zakochałam się po raz kolejny. Dziewięć miesięcy później na świat przyszedł Mikołaj. Nie chciałam, żeby matka przyjeżdżała do szpitala. Oczywiście zrobiła, co chciała. Leżałam obolała, spuchnięta, z maleństwem, a ona po prostu wparowała z balonikiem i toną kanapek, bo „na pewno nie mam co jeść”. Potem było już coraz gorzej. Przyjeżdżała do nas, kiedy chciała, rządziła się, prała, zmywała, nosiła małego.

Babcia idealna? Nie dla mnie. Ja chciałam robić wszystko po swojemu i w swoim rytmie. Jasne, oczywiście, czasem potrzebowałam pomocy, ale po pierwsze, był Marcel, mój partner, a po drugie, nie chciałam, żeby ktoś mi pomagał na siłę.

Z czasem w moim związku zazgrzytało

Mój partner stwierdził któregoś dnia, że tego nie wytrzyma i ot tak, po prostu, się wyprowadził. Niby byliśmy w dość przyjaznych stosunkach, ale już nie razem. Zostałam sama z dzieckiem, bez pracy, bo wciąż byłam na macierzyńskim. Efekt? Depresja i to konkretna. Nie miałam wyjścia, przeprowadziłam się do rodziców. Przerwałam te przemyślenia, bo właśnie z drugiego pokoju dobiegły mnie dźwięki dobitnie świadczące o tym, że mój ukochany synek właśnie rozpoczął dzień.

Spojrzałam na zegarek. Piąta trzydzieści. Nic nowego. Pognałam do kuchni, żeby przyrządzić mu picie i śniadanie. Siedział sobie w łóżeczku, oglądał książeczkę, gaworzył. Nie minęło pół godziny, jak w drzwiach zjawiła się mama, bez pukania rzecz jasna.

– Słuchaj, może on dziś niech nie idzie do tego żłobka, tak zimno jest, przeziębi się – powitała mnie.

– Owszem, idzie, nie ma opcji – odburknęłam.

– Ale po co ma iść? Przecież ja się nim zajmę. I pomidorową zrobię…

Po to, żeby mieć kontakt z dziećmi. I mogłabyś w końcu zacząć pukać – fuknęłam.

– Jak sobie chcesz! – odeszła obrażona.

Kolejna akcja zbolałej mamusi. Trudno. Wzięłam kilka głębokich oddechów, zajęłam się Mikołajkiem, odprowadziłam go do żłobka i zabrałam się do pracy, którą wreszcie odzyskałam. Nie minęły dwie godziny, Mikołajek został już odstawiony do żłobka.

– Może coś ci zrobić? Pomóc w czymś? – kolejne walnięcie drzwi.

– Co na przykład? – zacisnęłam zęby.

– Odkurzę może, pozmywam…

Mamo, czy ja nie mam rąk? Zrobię to wszystko, tylko nie w tej chwili, bo mam pilne zlecenie.

– No tak, praca i praca – wzięła się pod boki. – A domem kto się zajmie? Zobacz, co się dzieje na tym dywanie!

– To, co się ma dziać! Są paproszki! Okruszki! Czy ty nie rozumiesz, jak to jest z małym dzieckiem? Zapomniałaś?

– Jak możesz?

Mogę, bo mam tego serdecznie dość! Tego waszego wpadania tutaj bez pukania, bez zapowiedzi. Tego dawania małemu słodyczy, chociaż proszę cię, żebyś tego nie robiła. Tego ciągłego krytykowania mnie. Tej pomidorowej! Przynoszenia garnków! Karmienia go, czym chcesz, jakbym ja nie umiała tego zrobić. Żyję, jak żyję. Mam pieprznik? To mój pieprznik i koniec kropka – teraz już byłam naprawdę wzburzona. – Daj mi żyć, kobieto!

– Dam, dam, radź sobie sama w takim razie – i znów walnięcie drzwiami.

Tym razem obraza trwała cały dzień

Nadszedł weekend. Mikołajek pojechał do swojego taty. Ja odkurzyłam te cholerne paproszki, pozmywałam, a nawet zrobiłam pranie. Tyle że w sobotę wieczorem poczułam, że dzieje się coś złego. Zaczęłam się trząść, pocić. Do tego doszedł potworny ból głowy, serce waliło jak szalone.

Stwierdziłam, że mam dość. Jakoś przetrwałam noc, a rano spakowałam parę dresów i pojechałam do rodziny. Ciocia i wujek przywitali mnie z otwartymi ramionami. A kiedy zasiedliśmy do kolacji, zaczęli pytać.

– Coś złego się dzieje? – zapytała ciocia Teresa.

– Niby nie. Mam cudowne dziecko, mam gdzie mieszkać, były partner zajmuje się maluchem, kiedy może i w kryzysowych sytuacjach, ale cały czas nie czuję się na swoim miejscu – prawie się rozpłakałam.

Mieszkasz sama?

– Z rodzicami…

– Aha – westchnęła tylko. – I jak jest? Jak wam się układa?

– Nie układa – nic innego nie mogłam powiedzieć, ale potem się całkiem rozkleiłam i powiedziałam wszystko.

– To nie ma innej opcji. Trzeba się odciąć – stwierdziła ciotka.

– Jak niby?

– Normalnie. Wyprowadzić się.

– Ale ja nie mam dokąd! Moje mieszkanie w Warszawie zajmują lokatorzy, nie chcę ich stracić.

– No to za pieniądze od nich wynajmij sobie coś w okolicach rodziców. Blisko, ale żeby nie mieszkać z nimi. Babcia wpadnie do wnuka, ty od czasu do czasu na tę słynną pomidorową, ale będziesz w końcu miała swój kąt i nikt nie będzie bywał nieproszony. Przemyśl to, serio. Pępowina jest fajna, ale do czasu, kiedyś w końcu trzeba ją odciąć, nie bez powodu robi się to przy porodzie. Przede wszystkim musisz to zrobić dla siebie samej i oczywiście dla synka. Jak będziesz szczęśliwsza, to on też.

Biłam się z myślami kolejne kilka tygodni. Myślałam, że może przez to, że wylądowałam u ciotki, matka w końcu coś zrozumiała, zwłaszcza że wciąż próbowałam jej tłumaczyć, co robi nie tak.

Nic nie docierało

Wreszcie którejś bezsennej nocy pomyślałam, że mam dość. Zaczęłam przeglądać ogłoszenia, aż znalazłam. Nieduże dwa pokoje – dla mnie i dla Mikołajka – parę ulic od nich i za rozsądne pieniądze. Szczerze mówiąc, gdy zobaczyłam minę mamy, gdy pod dom podjechała któregoś dnia firma przeprowadzkowa, ledwo powstrzymałam uśmiech.

– Co tu się dzieje? – zapytała.

Zmywam się, mamo. Bardzo doceniam to, co dla nas zrobiłaś, ale tak dłużej być nie może. Nie martw się jednak, będę nieopodal. Zawsze możesz wpaść w odwiedziny, bylebyś się wcześniej zapowiedziała, a potem zapukała. Numer znasz, to pa! – i tyle mnie widzieli.

Urządzanie nowego gniazdka było czystą radością. Miałam na to całe dwa dni, bo Mikołajek był u swojego taty. Synek trochę się zdziwił, gdy zobaczył swój nowy pokoik, ale szybko mu się spodobało. Wieczorem usiadłam z kubkiem herbaty i wspomniałam ciocię. Postanowiłam, że wyślę jej kwiaty, bo to była najlepsza rada, jakiej ktoś mógł mi udzielić. Mieszkam tu już pół roku.

Mama po okresie buntu i obrazy, w końcu się przemogła. Bywa u nas od czasu do czasu i nawet zaczęłyśmy normalnie rozmawiać. Ba, przestała zauważać paproszki na dywanie. Cud! Na święta oczywiście pojedziemy, a raczej pójdziemy do nich, ale potem wrócimy do siebie. Tak jak ja wróciłam w swojej głowie. Do siebie. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA