Kiedy dziś analizuję swoje życie, to widzę jakby dwa rozdziały. Pierwszy – szczęśliwy i beztroski, kiedy rodzina była w komplecie. Drugi, smutny, mroczny i pełen wyrzeczeń – czas po śmierci taty. Miałam zaledwie osiem lat, mama czterdzieści. Byłam za mała, by rozumieć, że nie radzi sobie z żałobą.
Zamykała się w sobie, uciekała w pracę, gorzkniała, zastygała we wdowieństwie…
Lubiła powtarzać, że teraz mamy tylko siebie, że musimy o siebie dbać, wspierać się i być dla siebie nawzajem całym światem. Mówiła, że poświęci ostatni oddech i odda ostatni grosz, bym wyrosła na porządnego człowieka. Nauczyłam się w to wierzyć i doceniać jej troskę. Po szkole grzecznie wracałam do domu, nie integrując się z koleżankami. Musiałam być w domu, bo inaczej mama byłaby niespokojna. Punkt piętnasta trzydzieści czekałam na nią na przystanku autobusowym, gdy wracała z pracy. Szłyśmy po zakupy. Potem robiłyśmy obiad. Spędzałam czas na nauce oraz oglądaniu wraz z mamą wszystkich teleturniejów i seriali, jakie nadawano w telewizji. Ja w fotelu, mama pod kocem na starej wersalce.
– Jeszcze twój tata ją kupił i dla mnie wystarczy. Zresztą i tak długo nie pożyję. Jak umrę, kupisz sobie, co będziesz chciała – powtarzała.
Gdy protestowałam, mówiąc, że przecież jest młoda i zdrowa, że tak szybko nie umrze, dostawałam zaktualizowaną listę schorzeń, ze złamanym sercem na czele. Na koniec – niczym amen w litanii – padała prośba:
– Obiecaj, że nigdy mnie nie opuścisz.
Po liceum nie poszłam na studia. Zdaniem mojej matki studia to fanaberia
No, chyba żebym dostała się na medycynę. To byłoby coś. Starej matce przydałby się lekarz w rodzinie. Ale nawet gdybym jakimś cudem się dostała, nie czułam się dość mądra i wytrwała na tak trudne studia i tak odpowiedzialny zawód. Wystarczyło mi policealne studium farmaceutyczne. Technik farmaceuta to coś zbliżonego do lekarza, więc matka nie robiła mi problemów. Większych. Bo nie darowała sobie utyskiwań przed sąsiadami, jak to jej samolubna córka wybrała drogę kariery, kosztem opieki nad schorowaną, starą matką.
Tak właśnie wyglądało moje życie. Z matką nadzorcą. Pod pantoflem. Za niewidzialnymi kratami. Z wdrukowanymi nakazami i zakazami. Niby wiedziałam, że gdzieś tam jest inny świat, że współczesne kobiety mają wiele opcji, że mogą mieć i rodzinę, i karierę, że nie muszą godzić się na dyktat mężczyzn ani rodziców. Zdobywały wykształcenie, zakładały własne firmy i korzystały z tego, co oferował im świat. Może nie zawsze były szczęśliwe, może czasem zaliczały porażki, ale to był ich wybór. Nie cierpiały w milczeniu, nie niosły krzyża, bo taka jest rola kobiety, jak mówiła moja matka. Więc ja, dobra córka, niosłam go bez skargi.
– Załatwiłam ci praktyki w aptece pod domem – oznajmiła kiedyś matka. – Potem zostaniesz u nich na stałe, jeśli się sprawdzisz. Więc się postaraj i nie narób mi wstydu.
– A może ja bym chciała pracować gdzie indziej? – wyrwało mi się w jakimś przypływie spóźnionego nastoletniego buntu.
Awantury, jaką zrobiła mi wówczas matka, nigdy nie zapomnę
Było o ciężkim porodzie, trudach wychowania, samotnym, wdowim macierzyństwie. Wytoczyła armaty poczucia winy, wbijania jej noża w plecy i łamania serca. Usłyszałam, że jestem niewdzięczną gówniarą, którą wykarmiła, odbierając sobie od ust, którą wychowała, nie szczędząc zdrowia i pieniędzy, dla której urabiała sobie ręce po łokcie. A ja się teraz na to wszystko wypinam!
Zobacz także: "Zostawiłam partnera dla aroganckiego mężczyzny i żałuję?” Top 5 romansów na lato, które przeczytasz w jeden dzień
Kiedy przestałam być jej skarbem, kochaniem, słoneczkiem? Kiedy przestała być ze mnie dumna, a zaczęła mnie wysysać z energii, wiary w siebie, marzeń? Kiedy z najmilszej, najlepszej i najmądrzejszej dziewczynki stałam się nudną, szarą kobietą bez przyjaciół, perspektyw, oczekiwań, własnego zdania i jakiegokolwiek celu? Ustąpiłam. Nie miałam siły się kłócić. Nie potrafiłam, nie z nią.
Skończyłam dwadzieścia lat, a moje życie było już zaplanowane
Miałam pracować w aptece położonej dwieście metrów od domu, w którym mieszkałam razem z matką. Oto moje przeznaczenie. Odbyłam te praktyki, dostałam dyplom ukończenia szkoły, zaczęłam pracę. Dni zlewały się ze sobą. Pory roku rozpoznawałam po ubraniach ludzi, którzy wchodzili do apteki. I po kupowanych lekarstwach. Jesienią sprzedawaliśmy suplementy na odporność. Zimą antybiotyki i leki na przeziębienie czy grypę. Wiosną tabletki na alergię, a latem dodatkowo środki ochronne przed słońcem. Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem.
Nie buntowałam się, bo i po co, przeciwko czemu? Koleżanki z pracy narzekały, jakie to są zmęczone lawirowaniem między pracą, domem, mężem, dziećmi, jak z trudem wykrawają czas dla siebie. Ja po prostu wracałam do mieszkania, w którym czekał na mnie ciepły obiad; nieważne, że nie miałam tego dnia chęci na mielonego z buraczkami. Każde „nie” kończyło się łzami albo pretensjami, więc przestałam się sprzeciwiać.
Zastępowałam koleżanki w soboty i we wszystkie długie weekendy. Od tego są wolne dni, by spędzać je z rodziną, przyjaciółmi albo robiąc to, co się lubi. Ja nie miałam żadnego hobby. Nie miałam dzieci, mężczyzny, znajomych. Nie chodziłam na wywiadówki, więc niepotrzebne mi były wolne popołudnia. Nie jeździłam na urlopy, bo nie miałam z kim. I szczerze mówiąc, wolałam siedzieć w pracy, niż z matką. Tak mijały lata. Pięć, dziesięć, siedemnaście…
– A może… dałaby się pani magister zaprosić na kawę? – usłyszałam.
Nawet nie podniosłam głowy, myśląc, że ta propozycja skierowana jest do Sylwii, koleżanki z okienka obok.
– Albo do kina… może byśmy poszli? Pani Alu?
Alicja to ja. Miałam imię na plakietce. Czyli to do mnie było?
Podniosłam głowę i przyjrzałam się pytającemu. Przede mną stał mężczyzna, który przychodził do nas kilka razy w tygodniu i zawsze ustawiał się w mojej kolejce. Raczej na nic poważnego nie chorował. Kupował głównie witaminy, środki przeciwbólowe, pastylki na gardło, aspirynę, no i różne suplementy diety, zawsze dopytując się o ich skład i działanie. Aż klienci za nim sarkali, gdy blokował kolejkę zbyt długo.
– Dziękuję, ale nie mogę. Muszę zaraz po pracy wracać do domu. Zajmuję się matką – odparłam, jakbym recytowała wykutą na blachę formułkę.
– Rozumiem. Przepraszam za kłopot.
Mężczyzna szybko opuścił aptekę, a do mnie podeszła koleżanka.
– Zwariowałaś? – syknęła mi w ucho. – Spławiłaś go? Ty mu się przyjrzałaś chociaż? Nieśmiały, ale całkiem do rzeczy. Przyłazi do ciebie od tygodni i wreszcie się zebrał na odwagę, a ty co? Zasłaniasz się matką? Oszalałaś? Chcesz umrzeć jako dziewica?
Zarumieniłam się. Pracowałam z Sylwią od siedmiu lat i choć nie zwykłam się zwierzać, a nasza znajomość ograniczała się wyłącznie do pracy – bo matka nie lubiła, jak „chodziłam po obcych ludziach i domach” – coś tam jednak o mnie wiedziała.
– Nie zasłaniam się, to prawda. Muszę…
– Musisz wreszcie zadbać o siebie! Tak, to musisz. W różnych aspektach, moja droga. Twoja matka kiedyś w końcu umrze, i co? Spędzisz resztę życia całkiem sama, bez nikogo? Zastanów się.
– Mhm…
– I może poszłabyś do fryzjera? Warkocz u czterdziestki to trochę… nie bardzo… Tak tylko mówię – Sylwia podniosła ręce w geście obronnym. – Nie strzelaj.
Wróciłam do domu i stanęłam przed lustrem. Fakt, miałam prawie czterdzieści lat. I połowę życia spędziłam tak samo. Praca, dom, praca, dom. W tej samej fryzurze, z długimi włosami rozpuszczonymi lub splecionymi w warkocz. Wokół oczu i na czole widać było zmarszczki, ale figurę miałam niezłą. Może gdybym się trochę inaczej ubrała, nie umarłabym ze wstydu na randce, gdyby do jakiejś doszło? Ale w mojej szafie były tylko dżinsy i proste bluzki, które nosiłam do pracy. Plus dwie sukienki, wkładane od święta, od lat te same.
– W czym do ludzi… – mruknęłam do siebie.
Niby cicho, ale z drugiego pokoju natychmiast dobiegło pytanie:
– Co tam mamroczesz?
– Nic, mówiłam do siebie!
Jak na świrującą starą pannę przystało – dodałam w myślach. Trudno
I tak odmówiłam, więc facet pewnie nie pojawi się więcej w naszej aptece. Odstraszyłam go. A jednak przyszedł. I znowu stanął przed moim okienkiem. Sylwia dawała mi znaki, żebym z nim pogadała. Zwłaszcza że nie było innych klientów. Super. Tyle że ja nie miałam bladego pojęcia, jak się flirtuje. Sylwia potrafiła to robić, nawet w trakcie rozmowy o środkach na zgagę czy hemoroidy. Ja nie. Byłam do bólu profesjonalna.
Grzecznie wracałam do domu, każdego dnia, popołudnie za popołudniem, wieczór za wieczorem. A teraz przyjęłam płatność kartą za witaminy – z których mój wielbiciel chyba musiał sobie robić okłady, bo tyle ich nabywał – bezcenne sekundy mijały, a ja nie mogłam się zebrać na odwagę. Wreszcie…
– Przepraszam, czy ta… kawa… jest nadal aktualna? – wykrztusiłam, kiedy już się odwrócił i zrobił krok w stronę drzwi.
Mężczyzna błyskawicznie się cofnął i uśmiechnął szeroko. Czułam się dziwnie nierealnie, kiedy pierwszy raz w życiu siedziałam w kawiarni z mężczyzną. I rozmawiałam nie służbowo. Michał był rozwodnikiem, jego pierwsze małżeństwo nie przetrwało próby czasu i odległości, gdy wyjechał do Anglii, do pracy. Gdy wrócił po kilkunastu miesiącach, by zabrać żonę do siebie, okazało się, że ona ma już nowe życie, z kim innym.
Opowiadał mi o sobie dość otwarcie, ale ja czułam, że marnuje na mnie czas. Bo ja byłam, jestem i będę uwięziona w życiu, jakie zaplanowała dla mnie matka. Nigdy nie pozwoli mi odejść, nie po to mnie rodziła, bym ją opuściła. Mimo wszystko wybrałam się do fryzjera. By zaskoczyć Michała, by ujrzeć uśmiech na jego twarzy. Dałam się namówić na obcięcie włosów na linii brody. I na grzywkę. Moja twarz wyglądała inaczej, młodziej, weselej.
– Bez sensu – orzekła matka. – Teraz będziesz musiała długo czekać, aż ci odrosną. Krótkie włosy to tylko obowiązek i strata pieniędzy, co rusz trzeba latać do fryzjera. I może raczyłabyś mnie uprzedzić, że się spóźnisz. Czekałam na ciebie.
–Jutro mamy przyjęcie towaru, więc też będę później.
Pojechałam do galerii handlowej. Wchodziłam do sklepów, do których wcześniej nie zaglądałam. Szukałam ubrań pasujących do mojej nowej fryzury i… do mnie. Szukałam kolorów, wzorów, w których czułabym się i ładnie, i komfortowo, ale za dużo tego wszystkiego było. Ogrom rzeczy do wyboru przytłaczał mnie.
– Alka? A co ty tu…?
– Ratunku! – jęknęłam na widok Sylwii, która pojawiła się wraz z rodzinką, jakby wezwana moimi modlitwami. – Nie umiem kupować niczego, co nie jest dżinsami.
– Nareszcie postanowiłaś wziąć się za siebie. Zuch – uśmiechnęła się na widok mojej miny. – Masz szczęście, trafiłaś na ekspertkę. Poczekaj chwilę, tylko wyślę chłopaków na pizzę, żeby nam nie przeszkadzali.
Sylwia nie przesadzała z autoreklamą. Jako matka dwójki nieznoszących zakupów synów i żona ich marudzącego ojca okazała się mistrzynią szybkich, konkretnych sprawunków. A i tak wracałam do domu obładowana reklamówkami, których zawartość przyprawiała mnie o zawrót głowy. Zastanawiałam się, jak przeszmugluję to wszystko, by matka nie zauważyła. Idiotyczne obawy – przecież kupiłam nowe ciuchy po to, by je nosić.
Niemniej czułam się jak nastolatka wypalająca pierwszego papierosa w tajemnicy przed rodzicami. Zmieniłam styl na nieco nowocześniejszy, co Michał nagradzał komplementami, a matka kwitowała komentarzami, że wyglądam jak lafirynda. Zbywałam jej uwagi milczeniem.
Z Michałem spotykałam się po kryjomu, pod pozorem popołudniowej zmiany albo nadgodzin
Nie miałam odwagi przedstawić go matce. Był dla mnie zbyt ważny. Nie chciałam, żeby matka znowu zrobiła awanturę, a mój kruchy, bo świeży, związek rozpadł się na kawałki, z których nie będzie czego zbierać. Wreszcie miałam kogoś, z kim mogłam porozmawiać, do kogo mogłam się przytulić, z kim mogłam się całować i kochać całymi godzinami. Kto by pomyślał, że rozsmakuję się w seksie…
Przeżyłam z Michałem wszystkie moje pierwsze razy – mocno spóźnione, ale lepiej późno niż wcale – i było cudownie. Trafił mi się los na loterii: dobry, czuły, przystojny mężczyzna, do tego wolny. Nie mogłam, nie chciałam ryzykować jego spotkania z moją matką! Ale on się uparł, niemal zmusił mnie do tego, twierdząc, że nie możemy się wiecznie ukrywać, że jesteśmy dorośli.
– Przecież to twoja mama, więc nie może być taka straszna, skoro urodziła i wychowała ciebie, a ty jesteś cudowna – dowodził. – A skoro mój nieśmiały urok osobisty podziałał na ciebie, zadziała też na nią.
Michał przyszedł, przestawił się, dał kwiaty, wypił herbatę, zjadł ciasto, który upiekłam, pouśmiechał się, posiedział, pogawędził, po niecałej godzinie wyszedł. Ledwie zamknęły się za nim drzwi, kamienna mina mojej matki zmieniła się w grymas pogardy.
– Najpierw ścinasz włosy, potem zaczynasz ubierać się jak lafirynda, a teraz jeszcze puszczasz się z rozwodnikiem! – wycedziła. – Oto wdzięczność za moje starania i poświęcenie.
Nie odzywała się do mnie przez miesiąc. Nie przewidziała tylko, że ten miesiąc cichych dni coś mi uświadomi. Dotarło do mnie, w jak chorej sytuacji tkwiłam. Nie łączyła mnie z matką zdrowa relacja. Była moim strażnikiem, nadzorcą, surowym szefem, bogiem niemalże, któremu składałam codziennie ofiarę z własnego życia. Miałam tego dość, ale nie widziałam rozwiązania, które zadowoliłoby w pełni trzy osoby. Nie chciałam zostawiać matki samej, a zaczynaliśmy z Michałem myśleć o zamieszkaniu razem.
Życie we trójkę nie wchodziło w grę. Nie zniosłaby tego
Nigdy nie zaakceptowałaby kogoś, kto odebrał jej pełnię władzy nade mną. Więc co? Mam ją porzucić? Przecież wtedy wyrzuty sumienia mnie zjedzą! Wytresowała mnie na swoją niewolnicę. Wdrukowała przymus trwania przy niej. To mnie zabijało od środka. Nie zdziwiłabym się, gdybym z tego stresu umarła przed nią. I wtedy siłą rzeczy zostanie sama. Napięcie, w jakim żyłam, sprawiało, że nie mogłam jeść ani spać.
Wykradałam chwile dla Michała, coraz krótsze, coraz rzadsze, bo matka – walcząc o swoją pozycję – wymagała mojej uwagi coraz więcej i więcej, udawała złe samopoczucie, płakała, wpadała to w histerię, to w doły rozpaczy. I wciąż się czepiała.
– Zobaczysz, ten twój gach cię porzuci, gdy tylko mu się znudzisz. Wtedy się przekonasz, kto miał rację. Rozwodnikowi nie można ufać.
Niech ona przestanie, myślałam. Niech się wreszcie zamknie. Niech da mi spokój
Ale jej głos nie milkł. Słyszałam go w głowie, nawet gdy nic nie mówiła. Nakazy, zakazy, groźby, szantaże. Miałam wrażenie, że wpadłam w wir wodny, z którego nie mogę się uwolnić, który mnie wsysa coraz głębiej. Nie mogłam oddychać, nie mogłam myśleć, nie mogłam uciec. Nie mogłam tak dłużej żyć!
Tamtego dnia stanęłam w drzwiach mieszkania Michała z jedną walizką. Miałam w niej ubrania, które kupiłam z Sylwią, i książkę, którą podarował mi tata na ostatnie urodziny, jakie spędziliśmy razem. Nie miałam niczego więcej, ale kiedy Michał mnie przytulił i pozwolił się wypłakać, wiedziałam, że mam wszystko.
Matka nie przyszła na nasz ślub. Nie wpuszczała mnie do mieszkania, nie odbierała moich telefonów. Płakałam coraz rzadziej, mając oparcie w Michale. Smutek i żal zastępowała złość, gdy docierało do mnie, z czego okradała mnie od dzieciństwa własna matka. Już nie spędzałam czasu jedynie w domu albo w pracy. Zaczęłam wychodzić na świat, do ludzi. Wyjeżdżaliśmy na weekendy za miasto. Ba, wzięłam cały urlop i pojechaliśmy w góry, a następnego roku nad morze.
Nosiłam kolorowe apaszki i kapelusze. Przekłułam uszy! Miałam czterdzieści lat, a zachowywałam się jak wkraczająca w dorosłe życie panienka. Bałam się, że zjedzą mnie wyrzuty sumienia, ale za dobrze mi się żyło bez ciągłej kontroli, wzbudzania poczucia winy i nakazu wdzięczności. Nie da się jednak całkiem zapomnieć odruchów, tresury od dziecka. Chyba zawsze gdzieś z tyłu głowy będzie mi się kołatała myśl, że zostawiłam matkę. Nie umiem całkowicie zerwać z nią kontaktu. Wysyłam jej kartki na urodziny i święta, dzwonię, pukam do drzwi. Może kiedyś mi otworzy. Jeśli nie, to ona najwięcej straci. Ja wciąż zyskuję, odkąd się wyzwoliłam. Właśnie zrobiłam test ciążowy…
Czytaj także:
Kamila najpierw była dziewczyną mojego syna, potem uwiodła mojego męża
Mąż ma pretensje, że ciągle niańczę swojego brata
Po utracie pracy przeniosłam się z dnia na dzień do Warszawy