„Matka wmówiła mi, że do niczego się nie nadaję. Gdy uratowałam ludzkie życie, zrozumiałam, że los jest w moich rękach”

kobieta, która uwierzyła w siebie fot. Adobe Stock, dubova
„Staliśmy przed autobusem. Kierowca podał mi herbatę ze swojego termosu. Czułam się zmęczona i wyczerpana, ale jednak szczęśliwa. Nigdy nie zapomnę tego stanu. Dotychczas myślałam, że jestem beznadziejna. Teraz dotarło do mnie, że gdyby nie ja i moje umiejętności, życie tego człowieka już by się skończyło. I niczego nie mógłby zacząć jeszcze raz”.
/ 09.02.2023 11:15
kobieta, która uwierzyła w siebie fot. Adobe Stock, dubova

Zawsze czułam się inna, gorsza od wszystkich. Byłam chorowitym dzieckiem, na dodatek zdominowanym przez matkę. Ona chyba wolałaby urodzić synka.

– Ojej, jak ty to robisz? Nie umiesz… Popatrz, a mamusia zrobiła raz-dwa! – słyszałam ciągle, jak w tej czy innej sytuacji komentowała moje poczynania.

Może wtedy wdrukowało się w mój mózg przekonanie, że „nie dam rady”, „nie potrafię”.

Byłam mała, kiedy odszedł od nas tata. Widywałam go później raz na kilka lat. Miał już drugą rodzinę i wyglądał na szczęśliwego, więc mama niechętnie pozwalała na nasze spotkania. Ja zresztą wcale się do nich nie garnęłam. Patrząc na jego szczęście, jego drugi dom i drugą rodzinę, na nowe życie taty pełne śmiechu i radości – czułam się jeszcze gorsza niż zwykle.

W szkole byłam klasyczną szarą myszą, trójkową uczennicą, niczym się niewyróżniającą. Pamiętam, że bardzo chciałam iść na kurs tańca towarzyskiego. Niestety, do klubu, w którym go organizowano, trzeba było przyprowadzić drugą osobę do pary, a ja nie miałam ani chłopaka, ani kolegi, który by się ze mną zapisał. Zrezygnowałam więc, chociaż po nocach śniły mi się sceny z jakiegoś szkolnego balu, na którym nagle z Kopciuszka zamieniam się w „piękną nieznajomą” tańczącą z księciem.

Utknęłam na poczcie na długie lata

Jedyną rzeczą, którą od dziecka się pasjonowałam, było szycie. Nie wiem, po kim odziedziczyłam ten talent, bo mama nigdy nie lubiła robótek ręcznych. Jakoś sama się nauczyłam. Uwielbiałam wszystkie pisma z wykrojami i sama też robiłam własne. Moje lalki miały śliczne sukienki. Właściwie takie, jakie ja zawsze chciałam nosić. Mama – chociaż kiwała głową nad moimi wyszywankami – jednak tego nie pochwalała.

– No tak, pięknie, zostaniesz szwaczką. Lepiej weź się do matematyki i idź na ekonomię. Albo ucz się chemii i biologii, żeby pomyśleć o medycynie.

Po takich uwagach moje kompleksy jeszcze bardziej się pogłębiały. Zamiast czerpać radość z tego, co mi dobrze wychodziło, miałam poczucie winy, że zajmuję się czymś nieambitnym. Maturę zdałam na trojki. Nie bardzo wiedziałam, co dalej.

Wkrótce mama zachorowała, miała zaawansowaną cukrzycę. Poszła na rentę. Jej znajoma załatwiła mi pracę na poczcie. No i tam utknęłam na długo. Mijały kolejne lata, a ja dzieliłam swój czas pomiędzy pracę na poczcie i pomoc mamie (mieszkałam z nią cały czas). Moje koleżanki studiowały albo powychodziły za mąż, miały dzieci i własne życie. Niektóre wyjechały z naszego miasteczka do Warszawy albo do innych większych miast. Ja pogrążyłam się w jakimś półśnie szarej egzystencji. Wpadłam w rutynę codziennych czynności. Dom, praca, dom. W każdej wolnej chwili zaszywałam się gdzieś w kącie i robiłam na drutach albo coś szyłam, starając się ignorować dezaprobujące spojrzenia matki. To był mój azyl.

Nie widziałam przed sobą nic więcej. Żyłam z dnia na dzień. Czasem tylko czułam gwałtowne bicie serca i jakiś lęk. Byłam z tym u lekarza w tajemnicy przed mamą. Stwierdził objawy nerwicy i dał mi skierowanie do psychiatry. Ten lekarz, który znał mnie od dziecka, popatrzył na mnie znacząco i powiedział, że tak naprawdę to widziałby dla mnie jakąś psychoterapię. I żebym tego nie lekceważyła bo nieleczona nerwica może być groźna i skończyć się depresją.

Oczywiście nie poszłam do żadnego psychiatry ani psychologa. Mama od razu powiedziała, że w takim małym mieście jak nasze wszyscy zaraz by się dowiedzieli i przykleili mi łatkę nienormalnej. Sama zaczęłam się coraz bardziej obawiać, że coś ze mną jest nie tak.

Czułam, jak życie przecieka mi przez palce. Przerastało mnie. Wiedziałam, że jest mi źle. Ale potem robiłam rachunek sumienia i samą siebie ganiłam. Jestem zdrowa, mam obie ręce i nogi, nie cierpię na żadną „konkretną” chorobę, matka mnie kocha, żyję w wolnym kraju, mam pracę. Więc to grzech myśleć, że mi źle. Tłumiłam w sobie te emocje i… nic nie zmieniałam.

Od czasu do czasu siadałam nad pustą kartką i próbowałam wynotować sobie, co właściwie chciałabym i mogłabym zmienić. Co nowego w życiu robić. Ale kończyło się na mazaniu szlaczków bez sensu i wzruszeniu ramion. Po czym wracałam do swojego nudnego życia, w którym nic się nie zmieniało.

Któregoś dnia zrobili nam w pracy szkolenie w zakresie udzielania pierwszej pomocy. Ćwiczyłyśmy na fantomie i było przy tym oczywiście dużo niemądrego śmiechu, a już szczególnie, kiedy nadeszła moja kolej.

– No to teraz nasza Marzenka zaszaleje w metodzie usta–usta – usłyszałam złośliwy szept jednego z pracowników.

Ten obleśny gbur próbował mnie kiedyś pocałować w magazynie, ale mu uciekłam. Od tego czasu zawsze mi dokuczał. Zignorowałam go.

Słuchałam wykładu bardzo uważnie

Wytłumaczono nam, co oznacza dziwnie brzmiący termin: „algorytm BLS”, czyli algorytm  resuscytacji. Krótko mówiąc, poznaliśmy zasady postępowania w sytuacji, gdy ma się do czynienia z osobą nieprzytomną z zatrzymaniem akcji serca. Czułam, że to ważne. Od jakiegoś czasu, patrząc na moją bardzo otyłą mamę, bałam się, że gdyby coś jej się stało, nie wiedziałabym, jak się zachowaćNigdy nie chciałam nawet zbyt długo o tym myśleć. Ta perspektywa mnie przerażała.

Podczas szkolenia byłam więc podwójnie uważna i pilna. Nie wiedziałam, że jeszcze w tym samym miesiącu – w lutym – dane mi będzie sprawdzić moje świeżo nabyte umiejętności…

Jechałam z pracy do domu autobusem. To tylko dwa przystanki, bo miasto jest niewielkie, ale nie chciało mi się iść pieszo. Nagle ktoś zaczął krzyczeć. Odwróciłam się i zobaczyłam, że jakaś kobieta próbuje wydostać się spod ciała postawnego mężczyzny, który na nią upadł. Wyglądało to tak, jakby nagle stracił przytomność.

– Czy jest tu lekarz?! Pielęgniarka?! – wołali ludzie.

Wtedy coś kazało mi zawołać.

Może ja pomogę?

Ludzie rozstąpili się przede mną. Ktoś zaczął krzyczeć, żeby kierowca zatrzymał autobus. To wszystko działo się jak w jakimś śnie i tylko niektóre bodźce do mnie docierały. Pochyliłam się nad leżącym mężczyzną. Nie znałam go. Mógł mieć około 50 lat.

Przypomniałam sobie zasadę nr 1: „Sprawdź, czy poszkodowany reaguje”. Nie reagował. Następnie, w celu udrożnienia dróg oddechowych i sprawdzenia oddechu – lekko odchyliłam głowę leżącego mężczyzny do tyłu i uniosłam jego żuchwę. Sprawdziłam, czy oddycha. Niestety… Kolejnym krokiem jest „wezwać pomoc”. Krzyknęłam, aby ktoś dzwonił po pogotowie.

– Dzwońcie na 999 albo 112! – dodałam, sama dziwiąc się własnemu opanowaniu.

Wiedziałam, że teraz trzeba przejść do kolejnego zadania. Wykonałam 30 uciśnięć klatki piersiowej, a potem 2 oddechy ratownicze. I kontynuowałam ten rytm przez 10 minut. Wtedy usłyszałam sygnał karetki. Jednocześnie poczułam, że człowiek, którego ratuję, poruszył się nieznacznie i otworzył oczy. Niezwykłe wzruszenie złapało mnie za gardło. W tym momencie akcję ratowniczą przejęli sanitariusze pogotowia ratunkowego.

Kiedy zamykali drzwi karetki, jeden z nich mocno uścisnął mi dłoń i powiedział:

– Wróciła akcja serca. Uratowała mu pani życie.

Ja uratowałam jego, on… uratował mnie

Karetka odjechała, a spory tłum gapiów, którzy zgromadzili się na miejscu zdarzenia, otoczył mnie z gratulacjami.

Staliśmy przed autobusem. Kierowca podał mi herbatę ze swojego termosu. Czułam się zmęczona i wyczerpana, ale jednak silna i szczęśliwa. Nigdy nie zapomnę tego stanu. Dotychczas myślałam, że jestem beznadziejna. Teraz dotarło do mnie, że gdyby nie ja i moje umiejętności, życie tego człowieka już by się skończyło. I niczego nie mógłby już nigdy zacząć jeszcze raz. Dostałam szansę i uratowałam mu życie.

Całą noc po tym zdarzeniu nie spałam. Nagle poczułam, że ja też mam tylko jedno życie i nie wolno mi go zmarnować. Że powinnam dążyć do szczęścia. „Tylko czy jest coś, co mi daje radość?” – myślałam. I wtedy przypomniało mi się, że kocham szyć! Może powinnam rzucić pocztę i zacząć prowadzić własną działalność jako krawcowa? W końcu ten zawód ma też bardzo atrakcyjne oblicze. 

Nie zrobiłam nic spektakularnego typu wejście na drugi dzień do biura szefowej i rzucenie na stół wypowiedzenia. Jednak poprosiłam jedną z koleżanek, która miała biuro rachunkowe, żeby powiedziała mi co nieco o funduszach strukturalnych i ewentualnej dotacji, jaką mogłabym dostać, żeby rozkręcić swoją firmę. Posiedziałam trochę w internecie. Poczytałam o tym.

Potem zainwestowałam trochę odłożonego grosza w kurs kroju i szycia. A później zrezygnowałam z pracy na poczcie i założyłam własną działalność. Oczywiście bałam się, czy sobie poradzę. Bałam się też konfrontacji z mamą. Jednak wiedziałam, że jeśli teraz ustąpię, to pewnie już nigdy nie odważę się nic zmienić.

Od tamtej pory minęły dwa lata. Wynajęłam małe mieszkanko, w którym mam też pracownię krawiecką. Na brak pracy nie narzekam. Robię to, co lubię. I zarabiam na tym nieźle. W chwilach zwątpienia przywołuję tamtą sytuację, kiedy tylko ja – jedna jedyna z całej gromady ludzi – byłam w stanie pomóc obcemu człowiekowi. I wtedy wiem, że dam radę.

Czytaj także:
„Ja uratowałam mu życie, a on skradł mi serce. Zupełny przypadek pozwolił mi odnaleźć prawdziwą miłość”
„Zjawa przepowiedziała mi, że mój synek będzie miał atak. Dzięki niej byłam przygotowana i uratowałam mu życie”
„Uratowałam mu życie, wyciągnęłam z nałogu, wydałam oszczędności na odwyk, a on wrócił do byłej...”

Redakcja poleca

REKLAMA