To była dziwna noc. Nie mogłam spać, przewracałam się z boku na bok, ugniatałam poduszkę, poprawiałam kołdrę, w końcu wstałam, założyłam kurtkę na piżamę i postanowiłam się przejść. Stwierdziłam, że jeśli zmarznę, to potem zasnę, gdy tylko wskoczę do łóżka razem z termoforem.
Kiedy tylko otworzyłam drzwi klatki schodowej, uderzyła we mnie fala zimna. Temperatura spadła poniżej zera: światło latarni odbijało się w szybkach zamarzniętych kałuż. Włożyłam ręce do kieszeni i ruszyłam na szybki spacer wokół bloku, licząc kroki, żeby nie myśleć o tym, jak zamarzają mi policzki.
Jeszcze tylko pół okrążenia. A potem hyc do łóżeczka, pod ciepłą kołderkę, policzek do miękkiej podusi… Kilkanaście metrów przede mną, przez prześwit w bloku, przeszedł jakiś mężczyzna. Odruchowo spięłam mięśnie. Na wszelki wypadek złapałam klucze, tak jak uczyłam się kiedyś na lekcji samoobrony, i szłam w bezpiecznej odległości.
Facetem nagle zachwiało i zatoczył się od krawężnika do krawężnika. Gość nocną porą, na dokładkę pijany. Tacy są nieprzewidywalni. Zaczęłam przeklinać samą siebie za durne pomysły spacerowania nocą, kiedy ten człowiek upadł. Okej, przemknę bokiem, zanim się podniesie.
Ruszyłam truchcikiem. Mijając leżącego delikwenta, rzuciłam na niego okiem. O kurde, to był nowy sąsiad! Niedawno wprowadził się do bloku naprzeciwko. Zapamiętałam go, bo przyjaciółka szturchnięciem w bok zwróciła mi na niego uwagę, że niby taki przystojniak tu zamieszka.
Mało mi siniaków nie narobiła. No fakt, był przystojny, choć nie do końca w moim typie. I słusznie, bo ledwie parę tygodni minęło, a on pijany jak bela, ładnie się zaczyna… No ale nie zostawię go tu, bo zamarznie. Szturchnęłam go czubkiem buta.
– Hej, proszę pana!
Zero reakcji. Hm, w takim stanie raczej nie stanowił dla mnie zagrożenia. Wątpliwe, by chciał mnie zgwałcić albo zabić, a ukraść mógł mi co najwyżej nową czapkę z pomponem albo starą komórkę ze zbitym ekranem, wartą mniej niż czapka. Pochyliłam się i szarpnęłam go za ramię.
– Halo, wstajemy! Nie leżymy!
– Nie… Nie mogę… – wyrzęził.
Nie wyczułam alkoholu w jego oddechu. Cholera!
Natychmiast wezwałam pogotowie, a potem przykucnęłam przy nim i złapałam go za rękę.
– Pogotowie już jedzie. Matko jedyna, co panu jest? Mogę coś jeszcze zrobić?
Mężczyzna milczał, chyba zemdlał, bo nie reagował, gdy próbowałam go cucić. Przyłożyłam ucho do jego ust. Uff, oddycha. Tyle dobrego. Nie byłam mistrzynią w udzielaniu pierwszej pomocy.
Karetka przyjechała bardzo szybko, choć w nerwach wydawało mi się, że trwało to wieczność. Ratownicy zabezpieczali pacjenta i wypytywali mnie o szczegóły. Wiedziałam tylko tyle, że mieszka w tamtym bloku, widziałam, jak upadł, próbował coś powiedzieć, a potem zemdlał. Cała historia.
Spojrzałam na niego uważniej. Odwróciłam się i podreptałam w stronę swojej klatki, odwracając się jeszcze i obserwując, jak karetka wyjeżdża z osiedla. Mój pomysł na dobry sen totalnie nie wypalił. Do rana nie mogłam zasnąć z emocji.
Skoro nie był pijany, co takiego się stało, że upadł i zemdlał? Chyba ma jakiś problem ze zdrowiem. Oby udało się opanować sytuację, oby wyszedł z tego cało. Po kilku dniach spotkałam go, gdy wracałam z pracy. Wyglądał na całkiem żywego, wręcz żwawego, i chyba na mnie czekał, bo uśmiechnął się, gdy tylko mnie zauważył.
– Dzień dobry. Nie wiem, czy mnie pani pamięta…
– No raczej – też się uśmiechnęłam.
– Dobrze pana widzieć w pionie. Wszystko w porządku?
– Można tak powiedzieć. Chciałem bardzo podziękować za wezwanie karetki.
– Nie ma za co.
– Jest. Zamarzłbym, gdyby nie pani. Bo sam bym się nie wybudził i nie zadzwonił po pomoc…
– Cieszę się, choć w pierwszej chwili pomyślałam, że pan za bardzo zabalował…
– Nie piję – powiedział szybko. – Nie mogę. Zresztą wracałem z pracy. Trochę się nadgodziny przeciągnęły. A pani co robiła w środku nocy na osiedlu?
– Nie mogłam spać, wyszłam na spacer. I mam na imię Kinga. Ułatwmy sobie komunikację – zaproponowałam.
– Jasne, bardzo chętnie. Adam – wyciągnął do mnie rękę. Podałam mu swoją. Uścisnął ją i przytrzymał.
– Może… Może wyszłabyś ze mną na kolację?
Spojrzałam na niego uważniej. Był chyba zawstydzony swoją śmiałością, zarumienił się nieco, ale dłoni mojej nie puścił.
– Chciałbym ci podziękować za uratowanie życia. Wiem, że kolacja to nic, ale chociaż tak… Zgódź się, co? – poprosił, jakoś tak uroczo, chłopięco, że musiałam się zgodzić.
Umówiliśmy się na sobotę.
– Serio idziesz na kolację z TYM sąsiadem? – ekscytowała się i niedowierzała Iwonka.
– To nie randka – tonowałam jej emocje. – Wezwałam karetkę, a on chce mi za to podziękować. Tak po ludzku. To tylko kolacja.
– Jasne. I dlatego stroisz się w kieckę? – wskazała oskarżycielsko na barwną sukienkę, leżącą na łóżku.
Wzruszyłam ramionami.
– Lubię ładnie wyglądać, kiedy gdzieś wychodzę. Mam iść w dresie?
To nie była randka, a ja się nie stroiłam, ale od dłuższego czasu wychodziłam jedynie do pracy i miałam ochotę założyć coś, co nie było biurowym uniformem. Więc założyłam kieckę, którą kupiłam roku temu na wyprzedaży i do tej pory nie miałam okazji jej założyć.
Adam stawił się u mnie punktualnie. Ledwie go było widać zza bukietu, który trzymał przed sobą. Stwierdził, że to dodatkowa forma podziękowania. Wstawiłam kwiaty do wody i wyszliśmy.
Obawiałam się, że będzie niezręcznie. Co innego, kiedy idziesz na randkę – bo to znaczy, że coś was już łączy, jakieś iskrzenie, jakaś nić porozumienia, i chcecie spędzać czas w swoim towarzystwie. A co innego, gdy nie znasz faceta i nie masz pojęcia, czy w ogóle będziecie mieli o czym gadać.
Niepotrzebnie. Mieliśmy milion tematów
Począwszy od mojej ukochanej siatkówki, którą on także oglądał, przez książki, aż do konkursu chopinowskiego. Nie sądziłam, że tacy faceci jeszcze istnieją. Opowiadaliśmy sobie trochę o naszej pracy, trochę więcej o tym, co lubimy robić po pracy.
Adam pokazywał mi zdjęcia z ostatniej wyprawy w góry ze znajomymi. Ja jemu fotki mojego kota. Kolacja minęła zdecydowanie za szybko, więc przedłużyliśmy ją o spacer do domu. Pogoda była na tyle łaskawa, że nie padało, nie wiało, nie było nawet specjalnie zimno. Szliśmy powoli ulicami i gawędziliśmy o tym i owym, bez wysiłku, kombinowania…
Niezręcznie zrobiło się dopiero wtedy, kiedy dotarliśmy na nasze osiedle i przyszedł czas, żeby się pożegnać. Żadne z nas nie miało na to ochoty, ale nie potrafiliśmy tego wyrazić. Co do mnie, zwątpiłam, co to właściwie było za spotkanie.
Niby zwykła kolacja, ale z drugiej strony… Nie mogliśmy oderwać od siebie oczu. Adam cały czas zerkał na moje usta. Pogubiłam się. Więc… powinnam zapytać wprost, ale… coś mnie blokowało, nagły napad nieśmiałości, na którą dotąd nie cierpiałam. To była dla mnie nowość. Nie potrafiłam zebrać myśli, wyartykułować tego, co chcę. Nie poznawałam samej siebie.
Pożegnaliśmy. Tego samego wieczoru zadzwonił…
– Dziękuję ci za ten wieczór. I za wtedy…
Już wiedziałam, że „wtedy” zasłabł, bo miał rzadką wadę serca. Nienaprawialną. Musiał więc na siebie uważać, brać leki, i niby panował nad sytuacją, ale ostatnio zdarzały mu się ataki, które mogły zagrozić jego życiu. Zatem całe szczęście, że wtedy przechodziłam i że nie zostawiłam go na pastwę chłodu i szwankującego serca. Tak niewiele brakowało, by mogło go nie być.
– I nie mów, że nie ma za co.
– Nie powiem. Chodziło o twoje życie.
Czy tylko mi się wydawało, czy coś… zaiskrzyło między nami? Coś z gatunku męsko-damskiego, a nie sąsiedzko-kumpelskiego. Ale może znajomi też mogą flirtować i to nic wielkiego nie oznacza? Więc czemu tak się czułam, jakby mogło coś oznaczać? Nie potrafiłam dojść do ładu z własnym uczuciami.
Tak dobrze nam się rozmawiało, tyle mieliśmy wspólnych zainteresowań… Żadne z nas nie zapytało jednak: masz kogoś? Jeśli Adam jest w związku, to całowanie się z nim byłoby słabe, choć… ciągle zastanawiałam się, jak by to było… No ale już się pożegnaliśmy, nie będę tak tu stać. Odwróciłam się w stronę drzwi…
– Kinga…
Spojrzałam za siebie. Adam stał tuż za mną z niepewną miną, jakby chciał coś zrobić, ale obawiał się nieprzewidywalnych konsekwencji. Dość myślenia, pora działać. Świat się od tego nie zawali. Cofnęłam się o krok i pocałowałam go w policzek. Muskając wargami kącik jego ust…
A potem wszystko zawirowało, rozmazało się, byliśmy tylko my dwoje i nasze pieszczące się usta, i nasze obejmujące się ramiona, i wtulające się w siebie uda. Umiał całować, oj, umiał, ale ja też miałam wprawę. Oboje podpaliliśmy lont, w głowie wybuchały mi fajerwerki, a ciało domagało się więcej i więcej…
Chyba jednak nikogo nie miał...
Z trudem oderwaliśmy się od siebie i uśmiechnięci od ucha do ucha ostatecznie się pożegnaliśmy. Zadzwonił jeszcze tego samego wieczoru, prosząc, żebym wyszła na balkon. Zobaczyłam go, jak stoi w oknie bloku naprzeciwko, i pomachałam mu.
Miałam ochotę pobiec do niego, żeby znowu mnie objął, pocałował, wypowiedział słowa, jakie chciałam usłyszeć… I czułam, że on chce tego samego. Ciągnęło nas do siebie niesamowicie, ale tego wieczoru postanowiliśmy jeszcze poczekać. Przemyśleć to wszystko, iść małymi kroczkami…
Cała idea upadła, gdy tylko spotkaliśmy się następnym razem. Spędziliśmy razem cały dzień. I noc. I dalej nie mieliśmy ochoty się rozstawać, choć przecież trzeba było iść do pracy. Jak rozsądni, dorośli, odpowiedzialni ludzie.
Odtąd spędzaliśmy ze sobą każdą wolną chwilę. A że pora roku i słotna pogoda nie zachęcały do wychodzenia na zewnątrz, siedzieliśmy w domu, u mnie albo u niego. Często przez cały weekend nie wychodziliśmy z łóżka, chyba że trzeba było odebrać pizzę spod drzwi.
Czytaliśmy książki, oglądaliśmy filmy, kochaliśmy się przez pół nocy albo od samego rana, emocjonowaliśmy się przy siatkarskich zawodach, kłóciliśmy o lepsze wykonanie koncertów Chopina.
– No, no, panno „to nie jest randka” – przedrzeźniała mnie przyjaciółka.
– To nie była randka – prostowałam ze śmiechem – ale potem wyszło, co wyszło…
Byłam szczęśliwa i zakochana. Myślałam, że to się zdarza tylko w romansidłach, a tu niespodzianka, mnie też trafiło: zakochiwałam się coraz bardziej w sąsiedzie z naprzeciwka. Byłam w związku na odległość, co ostatecznie nie wypaliło; bywałam w takich, gdzie mieszkaliśmy niedaleko siebie. Nigdy jednak nie było tak, że mogliśmy zajrzeć sobie do okien.
– Jest obrzydliwa plucha, żyć się odechciewa, ale jak się na was, gołąbki, patrzy, to jakoś tak człowiekowi… jeszcze gorzej – ironizowała Iwonka, ale wiedziałam doskonale, że cieszy się moim szczęściem.
Jeszcze nie czuło się atmosfery świąt, pogoda w tym roku dobijała ludzkość, a my, wbrew aurze i ogólnie panującym ponurym nastrojom, chodziliśmy z głowami w chmurach i z serduszkami zamiast oczu.
Jeszcze przed świętami zdecydowaliśmy, że Adam się do mnie wprowadzi, a jego mieszkanie wynajmiemy. Nie było sensu płacić dwóch czynszów, skoro siedzieliśmy u siebie nawzajem. Drugi raz w ciągu paru miesięcy Adam przenosił więc swoje rzeczy, ale teraz miał blisko.
Ja zaś musiałam skompresować mój dobytek, żeby zrobić dla niego miejsce. Trochę obawiałam się, że zaczniemy się kłócić. Skończy się ten pierwszy, różowy okres związku, gdy wszystko jest idealnie i nic cię nie denerwuje w tej drugiej osobie…
Oboje jednak dbaliśmy o bezkonfliktowe dotarcie, rozmawiając i znajdując kompromisy. Czekałam, aż wyjdzie szydło z worka, Adam zacznie rozrzucać skarpety po pokoju albo uzna, że brudne naczynia same odnajdują drogę do zmywarki, i znowu niepotrzebnie. Trafił mi się facet domator, który lubił gotować i zmywać, a jego pedanteria świetnie komponowała się z moim poznańskim „musi być rychtyk”.
Jedyną chmurą – za to sporą – na naszym błękitnym niebie była choroba Adama. Musiał na siebie uważać, a bardzo tego nie lubił. Uwielbiał ciężką pracę w firmie, którą założył z przyjacielem, choć wiedział, że jak się przepracuje, to wyląduje w szpitalu.
Prosiłam go, by nie przeciążał serca, bo nie chciałam go stracić. Obiecywał i przez pewien czas rzeczywiście żył na zmniejszonych obrotach, a potem znowu pozwalał sobie na małe szaleństwo. Małe na tyle, by poważnie mu nie szkodziło, duże na tyle, żebym się martwiła.
Uspokajał mnie, że wie, co robi, i że nigdy nie przesadzi, bo teraz ma dla kogo żyć. Którego popołudnia wracałam do domu z pracy, po dniu, który powaliłby nawet słonia. Potrzebowałam dobrej wiadomości.
– Spójrz! – gdy tylko przekroczyłam próg, Adam podał mi kilka kartek, które zawierały wyniki jego badań.
Bałam się tej kontroli, bałam się tego, że jego stan się pogorszył, że trzeba będzie szukać ratunku za granicą, zbierać ogromne środki…
– Zaraz, zaraz… – powiedziałam wolno – przecież… te wyniki są… o niebo lepsze niż te poprzednie!
Niesamowite, stan zdrowia Adama naprawdę się polepszył!
Kiedy opowiedział mi o swojej chorobie, pokazał mi wyniki z pobytu w szpitalu, do którego trafił tamtej nocy, gdy wzywałam karetkę. Nie chciał niczego ukrywać, chciał, bym dokładnie wiedziała, w co się pakuję, jak to określił, wiążąc się z nim.
Mogłam nie być lekarzem, nie mieć wykształcenia medycznego, ale liczby, które zbliżały się o wiele bardziej do widełek normy niż poprzednie, potrafiłam rozpoznać.
– Ano są dobre, nawet świetne – Adam uśmiechał się tak, jak tylko on potrafił. – Nie zmieniono mi leków, nie miałem żadnego zabiegu. To tylko kilka miesięcy spędzonych z tobą, kochanie, ty moja prywatna czarodziejko… – szepnął i przytulił mnie mocno. – Uratowałaś mi życie, a teraz jeszcze sprawiasz, że zdrowieję…
Żarty żartami, ale jego stan naprawdę się polepszył, choć miałam świadomość, że cudów nie ma i Adam nigdy nie będzie do końca zdrowy. Niemniej był to niesamowity postęp. Tym bardziej że niczego drastycznie nie zmienił w swoim życiu, poza tym, że teraz miał kogo całować na dzień dobry i tulić na dobranoc.
Postanowiłam więc przyłożyć się jeszcze bardziej do misji leczniczej i robić co w mojej mocy, by potwierdzać, że miłość ma zbawienno-czarodziejski wpływ na jego zdrowie. Mam nadzieję, że kolejne wyniki będą jeszcze lepsze, i jeszcze trochę, i znowu… Postaram się je podciągnąć, ile się da, szczególnie za pomocą przytulania i całowania.
Cóż to była za jesień! Pamiętna, niezwykła, magiczna. Każdy chce zakochać się wiosną, latem, ewentualnie na święta. My jednak zgodnie twierdzimy, że późna jesień to najbardziej stosowna pora na miłość. Jesienna miłość jest najtrwalsza, przetrzyma wszystko.
Wokół plucha, deszcze, pierwszy śnieg się roztapia i zmienia w lodowate błoto, wiatr siecze po twarzach ostrymi podmuchami, a tu miłość kiełkuje, rozrasta się i rozpala nam w sercach płomień, dzięki któremu świat jaśnieje, staje ciepłym, dobrym, pięknym miejscem…
Czytaj także:
„Lata małżeństwa z Wojtkiem uczyniły ze mnie bezwolne cielę. Nawet po rozwodzie wmawiał mi, że jestem słaba i niezdarna”
„Mąż wypominał wydatki na jedzenie i dzieci, a za plecami topił fortunę w prostytutkach, alkoholu i kokainie”
„Mąż miał udar i moje bajkowe życie rozsypało się w drobny mak. Najgorsze, że on cierpiał mniej ode mnie”