„Matka uważała, że nie będę miała poukładanego życia, dopóki nie wyjdę za mąż. Twierdziła, że bycie starą panną to tragedia”

Bałam się swojego męża fot. Adobe Stock, polack
„– Boże, córcia, coś ty znowu wymyśliła… Konduktorka? Anuś! Po nocach będziesz się użerać z jakimiś podejrzanymi typami?! To robota dla mężczyzn, i to silnych, postawnych, nawet dla nich może być niebezpieczna, a co dopiero dla ciebie, chucherko ty moje! No i ciągle w ruchu, w rozjazdach. Tak sobie życia nie ułożysz. Nikogo nie znajdziesz…”.
/ 02.03.2023 14:30
Bałam się swojego męża fot. Adobe Stock, polack

Nigdy nie mogłam usiedzieć na miejscu, zawsze mnie nosiło. Odkąd pamiętam, ciągle gdzieś łazikowałam; mama nazywała mnie włóczykijem, mówiła, że mam pieprz w tyłku i że nic dobrego z tego nie wyniknie. W szkole zdarzało mi się wagarować. Lubiłam się uczyć, naprawdę, ale usiedzenie w miejscu przez kilka godzin sprawiało mi problem. W tamtych czasach, a był to początek lat dziewięćdziesiątych, niewiele wiedziano o chorobach, zresztą wcale nie jestem pewna, czy to była przyczyna.

Może po prostu nie cierpiałam nudy, stagnacji

Gdy dorosłam, trochę się uspokoiłam, skończyłam liceum, poszłam na studia, ale na trzecim roku uświadomiłam sobie, że choć lubię dzieci, pedagogika nie jest tym, czemu chcę poświęcić życie. Mama znowu załamała ręce.

Tyle czasu i nauki na zmarnowanie – powtarzała. – Nie żal ci, Anulko? Opamiętaj się, dziecko, możesz mieć przecież dobre życie, spokojne, stabilne, a nie jakieś… fiu bździu.

Aż mnie ciarki przeszły. Spokojne, stabilne? Brr. Mama chciała dobrze, jej słowa wynikały z troski o moją przyszłość, lecz kompletnie mnie nie rozumiała. Niby jak, skoro ja sama nie bardzo wiedziałam, co takiego mnie napędza, wciąż gdzieś gna. Oczywiście nie była zachwycona, gdy się dowiedziała, że aplikowałam do pracy na stanowisku konduktora, i mimo rządzących w tym zawodzie koneksji oraz układów wykazałam się dostateczną determinacją, by mnie przyjęto do PKP.

Boże, córcia, coś ty znowu wymyśliła… Konduktorka? Anuś! Po nocach będziesz się użerać z jakimiś podejrzanymi typami?! To robota dla mężczyzn, i to silnych, postawnych, nawet dla nich może być niebezpieczna, a co dopiero dla ciebie, chucherko ty moje! No i ciągle w ruchu, w rozjazdach. Tak sobie życia nie ułożysz. Nikogo nie znajdziesz…

Pozostałam nieugięta. Przeszłam szkolenie, zdałam egzamin i zaczęłam pracę, która od początku mi się spodobała. Owszem, to nie jest łatwe zajęcie, wbrew temu, co niektórzy mogą myśleć. Czasem potrzeba odwagi, zdecydowania i asertywności – tu mama miała rację – trzeba wiedzieć, jak się zachować, bo różnie bywa. Oprócz awanturujących się klientów, winiących za wszystko konduktora, oraz cwaniaków próbujących podróżować na gapę, trzeba być gotowym na spotkanie ze złodziejami, nietrzeźwymi pasażerami. Lekko nie jest, jednak trudności mnie nie zniechęcają. Lubię wyzwania. Praca konduktorki daje mi dokładnie to, czego oczekiwałam: zero nudy, ciągły kontakt z nowymi ludźmi, a przede wszystkim podróże.

Statystycznie 90 tysięcy kilometrów rocznie

Z reguły po kilku godzinach jazdy mamy przerwę, czasem dłuższą, wtedy mogę wysiąść i pozwiedzać. Chodzę tu i tam, robię zdjęcia telefonem, czasem zajdę do jakiejś knajpki albo kawiarni, czasem gdzieś przysiądę, ale najczęściej po prostu się włóczę i… uwieczniam chwile. Z moją przyjaciółką Basią żartujemy, że kiedyś zrobię wystawę, na której pokażę te wszystkie zdjęcia z różnych miast i miasteczek, a zatytułuję ją „Wesołe jest życie konduktorki”. W ciągu pierwszego roku zwiedziłam ładny kawałek Polski, mama przekonała się, że mój entuzjazm nie słabnie, i wreszcie przestała mnie namawiać, żebym poszukała innego zajęcia. Od jej gadania na temat ustatkowania się nie mogłam uciec, bo o ile układało mi się w życiu zawodowym, to nie mogłam tego samego powiedzieć o życiu uczuciowym. Nie narzekałam na brak powodzenia, lecz szczęścia do związków nie miałam. Może za dużo oczekiwałam? Może odstraszałam facetów? Swoją wszędobylską naturą i „męską” pracą zestawioną z naiwną wiarą w wielką miłość, powinowactwo dusz i przyciąganie ciał.

Gdzieś głęboko we mnie siedziała niepoprawna romantyczka, która za każdym razem, gdy spotykałam kolejnego „księcia z bajki”, liczyła na to, że teraz to już będzie na zawsze, miłość po grób. Nikt mi nie mógł tego obiecać, a każde niepowodzenie wzbudzało narastające rozgoryczenie. Gdybym siedziała na tyłku, jak chciała mama, może łatwiej bym znalazła kogoś na stałe. Ale mnie nosiło z miejsca na miejsce niczym babie lato gnane wiatrem, ech… Tamtego listopadowego dnia przypadło mi kontrolowanie biletów w pierwszej klasie. Był środek tygodnia, popołudnie, kurs z Wrocławia do Warszawy, w pociągu stosunkowo pusto, zwłaszcza w pierwszej klasie, bo mało kogo stać na dopłatę za luksus, nawet jeśli oznacza to spokojniejszą i wygodniejszą jazdę. W jednym z przedziałów siedział mężczyzna ubrany na luzie, choć gustownie. Poprosiłam go o bilet, odwrócił się, spojrzałam w jego zielone oczy i… trudno mi opisać, co właściwie poczułam, bo nigdy wcześniej mi się coś takiego nie zdarzyło.

Jak porażenie prądem, ale takie ekscytujące

Patrzyliśmy na siebie dłuższą chwilę, tonęłam w zieleni jego tęczówek, zapominając, po co przyszłam. Oto chwila, na jaką czeka każda romantyczka, choć im dłużej czeka, tym mniej wierzy, że kiedyś nadejdzie. Oczarowanie od pierwszego wejrzenia. Ale nie miałam pojęcia, czy zielonooki mężczyzna poczuł to samo. Co mogłam zrobić? Zachowałam się jak profesjonalistka. Sprawdziłam jego bilet, życzyłam miłej podróży i poszyłam dalej. Cały czas jednak wracałam myślami do mężczyzny o oczach jak pistacje… Dwie godziny później wysiadałam na warszawskim dworcu. Nieco smutna, że przepuściłam okazję. Mogłam zagadać, zrobić cokolwiek, a zwyczajnie stchórzyłam, głupia… Postanowiłam poprawić sobie humor dobrą kawą. Po pięciu minutach trafiłam na ładną, elegancko urządzoną kawiarnię. Zamówiłam podwójne latte i usiadłam przy stoliku w kącie. Siedziałam, ciesząc się aromatem i smakiem kawy i próbując zapomnieć o zielonookim mężczyźnie z przedziału, co niemal mi się udało. Po tylu porażkach łatwiej przyjmuje się kolejną. Widać nie było nam pisane.

Za zgodą obsługi zrobiłam kilka zdjęć wnętrza i ruszyłam w stronę dworca. Następny kurs miałam do rodzinnego Poznania, a nazajutrz wolne. Dopiero w pociągu zorientowałam się, że zapomniałam telefonu. Został w kawiarni!

„Oby nikt go nie ukradł. Oby obsługa go znalazła. Wtedy odbiorę go podczas kolejnego postoju w Warszawie, za dwa dni” – myślałam.

Gdy weszłam do domu, mama powitała mnie od progu informacją:

– Dzwonił do ciebie jakiś mężczyzna. Na mój numer. Wziął go z twojej komórki, bo zostawiłaś telefon…

– Zostawiłam w kawiarni, w Warszawie. Co powiedział ten facet?

– Tylko, że możesz odebrać telefon, kiedy chcesz. Będzie na ciebie czekał.

Gdy zasypiałam, byłam zbyt zmęczona, żeby myśleć o czymkolwiek, ale przyśnił mi się zielonooki nieznajomy i cały następny dzień chodziłam jak struta. Aż mama zaczęła podejrzewać, że jestem chora. Nie chcąc wdawać się w szczegóły, powiedziałam, że boli mnie głowa.

Nazajutrz wyjechałam porannym kursem

Do Warszawy dotarliśmy około dziesiątej i miałam półtorej godziny, aby dotrzeć do kawiarni i odebrać telefon. Z niewiadomych powodów czułam dziwną ekscytację. Jakby coś się miało wydarzyć. W kawiarni praktycznie nikogo nie było. Podeszłam do lady i wytłumaczyłam, o co chodzi. Młoda kelnerka uśmiechnęła się, poprosiła, żebym poczekała i zniknęła na zapleczu. Po chwili wróciła – razem z wysokim, przystojnym brunetem o zielonych oczach. Zaniemówiłam! To był facet z pociągu! On też od razu mnie poznał i z uśmiechem podał mi telefon.

– Chyba znam już pani numer – zagaił żartobliwie.

Nie straciłam głowy i równie lekkim tonem odpowiedziałam:

– Skoro już jesteśmy w kawiarni, to w ramach podziękowań zapraszam pana na kawę. A skoro pan tu pracuje, proszę mi polecić najlepszą.

Zaśmiał się, a ja do listy jego zalet dodałam piękny, męski śmiech… Jak się okazało, Piotr był właścicielem kawiarni, miał też drugi lokal we Wrocławiu. Tamtego dnia nawalił mu samochód i dlatego pojechał pociągiem. Podczas gdy ja siedziałam w kawiarni, użalając się nad sobą i swoim życiem, on siedział na zapleczu i rozliczał faktury. Gdyby wyszedł choć na moment… ale najwyraźniej tak miało być, musiała minąć noc, musiał mi się przyśnić, utrwalić. Jako romantyczka wierzę w przeznaczenie. A mama się myliła. W rozjazdach też można ułożyć sobie życie. Wystarczyło, że spotkałam kogoś, kto zaakceptował mnie taką, jaka jestem. Wraz z pasją do podróży i oryginalnym zawodem. Przeprowadzka z uroczego Poznania do zabieganej Warszawy to mały koszt z mojej strony, ale miłość wymaga kompromisów. Mama osobiście mnie pakowała. I jak ją znam, dała na mszę, gdy się okazało, że jednak nie zostanę starą panną. 

Czytaj także:
„Randki traktuję jak przesłuchanie. Bajerantów eliminuję na starcie, szukam tylko bogatych i mądrych kandydatów”
„Zaprosiłem córkę na randkę. Chciałem, żeby pomimo rozwodu rodziców, nadal miała prawidlowy wzorzec męskości”
„Nie wiem, czy dam radę być samotną matką. Może powinnam przymknąć oko na to, że mój facet przespał się z eks?”

Redakcja poleca

REKLAMA