„Matka traktowała mnie jak dziecko gorszego sortu. Brat był na piedestale, a ja nie byłem wart złamanego grosza”

załamany syn fot. Adobe Stock, Africa Studio
„Milczałem, bo w tej kwestii też nie miałem pomysłu. Co robić? Zostać, wracać? Minie mi, nie minie? Mój stan się nasilał z każdym dniem, chociaż nie wiedziałem, co dokładnie mi się nasila, co to, u diabła, jest”.
/ 15.03.2023 09:15
załamany syn fot. Adobe Stock, Africa Studio

Trzy lata temu uznałem wraz z żoną, że zasłużyliśmy na długie, miesięczne wakacje. Pierwsze nasze zagraniczne wakacje w ciepłych krajach, wersja all inclusive i wszystko exclusive. Leżenie nad basenem, drinki z palemką. Skończyliśmy trwający ponad pięć lat duży kontrakt, zakończyliśmy przekształcanie naszej firmy, a jej stery przekazaliśmy w ręce naszych dwóch synów.

Moja żona zupełnie zrezygnowała z pracy, ja zostałem na stanowisku konsultanta, ale w zasadzie obydwoje przeszliśmy na wcześniejszą emeryturę. Dlatego postanowiliśmy to godnie uczcić miesiącem na Wyspach Kanaryjskich. Dopadło mnie to podczas tych wakacji.

Przez całe życie byłem dość nerwowy

Wiele rzeczy mnie stresowało, bardzo szybko się irytowałem. Na każdą nieoczekiwaną sytuację reagowałem bólem brzucha i biegunką. Ogromnego samozaparcia wymagało ode mnie prowadzenie firmy, a konkretniej spotykanie się z niezliczoną rzeszą ludzi.

A im większa była moja firma, tym ważniejszych ludzi spotykałem i tym większy stres przeżywałem. Radziłem sobie z nim, jak umiałem. Uznawałem, że nerwy tego rodzaju są zawsze związane z pracą i pieniędzmi. Wieczorami pomagał alkohol, w ciągu dnia – papierosy i loperamid. A jeśli wszystko zawodziło, pozostawała moja silna wola i chęć dotarcia do celu za wszelką cenę, czyli metoda „zęby w ścianę i odwagi”.

Dążyłem do perfekcji, ciągle starając się udowodnić sobie i innym, że słowa „niemożliwe” nie ma w moim słowniku. Tam, gdzie inni widzieli problemy, ja widziałem możliwości – a gdy stawałem przed problemem do rozwiązania, włączałem piąty i szósty bieg. Potrafiłem nie spać, nie jeść, żyć na kawie i papierosach, póki problem nie został rozwiązany w sposób, który mnie satysfakcjonował. A to przynosiło bardzo konkretne, wymierne efekty.

Dzięki bardzo ciężkiej pracy, mojemu uporowi, wsparciu żony – i mimo ogromnych nerwów – udało nam się zbudować firmę informatyczną, która zaczęła się liczyć w coraz większych przetargach. Największy wygraliśmy pięć lat wcześniej, a teraz właśnie finalizowaliśmy go i zgarnialiśmy zyski plus premie. Dlatego zdecydowaliśmy się pozostawić to całe szczęście na głowie naszych synów, a sami wreszcie odpocząć.

Pierwszy tydzień wakacji to była sielanka. Czułem, jak schodzi ze mnie napięcie, jak zaczynam powolutku uwalniać się od codziennego stresu związanego z pracą. Jak powolutku wychodzi ze mnie nikotyna – bo obiecałem sobie, że na wakacjach rzucam palenie. Również alkohol miałem pod kontrolą: dwa słabe drinki dziennie plus piwo do obiadu. Nic wielkiego. Nawet się trochę opaliłem, bo zawsze byłem blady i wyglądałem jak personalny z młyna, co mi wytykała moja matka. Słońce, basen, spacery i pełen relaks najwyraźniej mi służyły. Tak przynajmniej uważałem przez pierwszy tydzień.

W drugim tygodniu poczułem się źle

Nie w sensie fizycznym. Najpierw zaczął mi przeszkadzać gwar ludzkich głosów, tłum wypoczywających, ruch wokół mnie i ogólny wakacyjny rozgardiasz. Kiedy po raz pierwszy wymigałem się bólem głowy od leżakowania przy basenie, żona spojrzała na mnie litościwie i poleciła chłodne okłady na czoło. Zrobiłem, jak kazała, ale nie bardzo to pomogło na moją ogólną niechęć do opuszczania pokoju, chociaż wieczorem jakoś dałem radę wyjść z nią na kolację do restauracji z owocami morza. Dobrej, więc modnej, z mnóstwem klientów, gadających, roześmianych, szczęśliwych. W przeciwieństwie do mnie. Ja czułem się podle.

Trzeci tydzień zaczął się fatalnie. Dostałem napadu lęku w drodze na basen, bo postanowiłem, że pokonam swoje obawy i zalegnę, jak wakacyjny bóg przykazał, na leżaku z drinkiem w ręce. Nic z tego nie wyszło. Dotarłem na miejsce, zobaczyłem ten tłum ludzi… i spociłem się ze strachu. Nawet nie myśląc, co robię, instynktownie uciekłem. Zrobiłem w tył zwrot i wróciłem do pokoju. Żona za mną.

– Maciej, co się dzieje? – zażądała wyjaśnień.

– Nie mam pojęcia – odparłem już z łazienki. – Jest fatalnie, tyle wiem.

– Tyle to i ja wiem… Co teraz?

Milczałem, bo w tej kwestii też nie miałem pomysłu. Co robić? Zostać, wracać? Minie mi, nie minie? Mój stan się nasilał z każdym dniem, chociaż nie wiedziałem, co dokładnie mi się nasila, co to, u diabła, jest. Pod koniec trzeciego tygodnia, podczas wycieczki statkiem, do ataku lęku dołączył silny ból za mostkiem. Statek zawrócił, ja trafiłem do szpitala z podejrzeniem zawału. OIOM, kroplówka, EKG. Czwartego tygodnia wakacji już nie było. Na koszt ubezpieczyciela wróciliśmy do Polski przed terminem.

Jak to, potrzebuję terapii?

I znów wylądowałem w szpitalu, ale lekarz po parudniowej obserwacji i kilku rozmowach wydał zaskakujący wyrok:

– Pan nie jest kardiologiczny, tylko psychiczny. Postawię pana na nogi, ale niech rodzinny da skierowanie do psychiatry. Albo lepiej niech pan nie żałuje kasy i pójdzie prywatnie. Z Funduszu będzie pan czekał miesiącami, o ile nie latami, a czas panu nie sprzyja. Tu trzeba właściwych leków i terapii. Im szybciej, tym lepiej.

Tak właśnie trafiłem do siwego mężczyzny, przed którym teraz siedziałem… po raz siedemdziesiąty drugi, bo spotykaliśmy się dwa razy w miesiącu przez ostatnie trzy lata. Mój terapeuta bardzo długo przeglądał swoje notatki, aż wreszcie stwierdził:

– Panie Macieju, myślę, że najłatwiejsze mamy już za sobą.

Zdziwiłem się, bo to były dla mnie bardzo trudne trzy lata, pełne bolesnych wspomnień z dzieciństwa i łez. Ten facet doprowadzał mnie do płaczu mniej więcej raz na kwartał. Mnie, który wcześniej nigdy nie płakał!

– Rozebraliśmy na czynniki pierwsze pana lęki, traumy, przykre wspomnienia i inne takie… – wykonał w powietrzu nieokreślony ruch ręką. – Hm, powiedzmy, że rozbroiliśmy wszystkie miny.

– No to co może być trudniejsze, skoro to była ta łatwa część? – spytałem.

– Teraz musimy spróbować pana poskładać na nowo, tak żeby mógł pan odstawić leki i żyć normalnie sam ze sobą, bez farmakologii – wyjaśnił. – Od czego chce pan zacząć? Jak zwykle od czegoś trudnego na początek?

Skinąłem głową, pełen złych przeczuć.

– Tak myślałem. Będzie bolało – dodał.

Znów skinąłem głową.

– Relacje z pana mamą – zaczął powoli. – Musimy nad tym popracować i to poprawić.

– Jak? – zdziwiłem się. – Matka nie odzywa się do mnie od sześciu lat…

– Wiem – pokiwał w zamyśleniu głową. – Ale czy mimo to jest pan w stanie jej przebaczyć?

Określić moje relacje z matką jako trudne, zawiłe czy skomplikowane to tak, jakby powiedzieć, że słoń to taka większa mysz. Dopiero po trzech latach, po wielu smutnych wspomnieniach, które do tej pory wypierałem z pamięci, choć one tam tkwiły jak cierń, doszedłem do przykrego wniosku, że wiodłem życie niekochanego dziecka. Mój starszy brat był jej oczkiem w głowie, ja – w najlepszym przypadku kłopotem. On się uczył świetnie, ja kiepsko. On spełniał jej oczekiwania, ja wcale. On ożenił się z dziewczyną, którą matka mu wybrała, ja z dziewczyną, którą bez pozwolenia pokochałem do szaleństwa, a której matka nigdy nie zaakceptowała, nawet po tylu latach.

Jako małe dziecko nie zdawałem sobie sprawy, że traktuje mnie jak kogoś gorszego. Potem zacząłem się buntować i dopominać większej uwagi. Najpierw starałem się dorównać starszemu bratu, co było niemożliwe, przynajmniej w jej oczach. Potem próbowałem pozyskać jej uwagę, buntując się i sprawiając jeszcze większe kłopoty, ale tym razem całkiem świadomie. Też nie wyszło.

Oddalaliśmy się od siebie z prędkością dwóch pociągów jadących w przeciwnych kierunkach. I w końcu doszło do zerwania wszelkich stosunków. Nie pamiętam konkretnego powodu. Po prostu gdy dowiedziałem się, że znowu obgaduje mnie i moją żonę przed dalszą rodziną i znajomymi za jakieś wyimaginowane przewiny – na przykład że chcemy ją oddać do domu starców – całkiem przestałem dzwonić.

Matka poniżała mnie i krzywdziła

Przestałem się interesować, przeżywać, że nie zaprosiła mnie na imieniny, święta, że zapomniała o moich urodzinach, że nie odbiera moich telefonów i udaje, że jej nie ma w domu, gdy przychodzę, że nie lubi moi synów, bo są dziećmi „tej szmaty”. Tak moja matka nazywa moją żonę. Nie w oczy, ale już przy moim bracie owszem, a on mi zawsze powtarza, co usłyszał.

Nie tyle ze złośliwości, ile dla przestrogi, żebym się nie zdziwił, że matka znowu coś sobie namotała na uszy i robi z nas wrogów publicznych numer jeden. Już na początku terapii dowiedziałem się, co się wydarzyło podczas tych nieszczęsnych wakacji. A przede wszystkim: dlaczego wydarzyło się właśnie wtedy.

– Pana mózg wreszcie zwolnił bieg. Zaczął się pan luzować, więc on z kolei zaczął proces porządkowania przeszłości, bo znalazł na to czas. A ta przeszłość, mocno powiązana z pana mamą, była trudna. Przeżycia z dzieciństwa zaczęły wychodzić na wierzch i domagać się uwagi. Do tej pory na autorefleksję nie było miejsca, z powodu natłoku zajęć i intensywnego życia zawodowego.

Kiedy doszliśmy do mojej chorobliwej perfekcji, znów dowiedziałem się o sobie ciekawych rzeczy.

– To jest zjawisko naturalne u osób z syndromem niekochanego dziecka. Podświadomie starają się spełnić niewerbalne oczekiwania rodzica, choćby istniały tylko w ich głowie. Starają się być doskonali, zapominając, że idealnych ludzi nie ma, więc nie może im się udać, co napędza ten zaklęty krąg kompleksów. Oraz potęguje poczucie winy, z którym prędzej czy później należy się uporać. Bo jeśli nie, będzie tylko gorzej. Dlatego najważniejsze jest zaakceptowanie faktu, że doskonałość nie istnieje, że nigdy nie osiągnie pan ideału. Wtedy, wbrew pozorom, wszystko pójdzie łatwiej.

Łatwiej? Może potem. Teraz stanąłem przed zadaniem ponad moje siły. Miałem jej wybaczyć wszystkie złe rzeczy, które mówiła do mnie i o mnie przez ponad pięćdziesiąt lat, raniąc mnie słowami bardziej, niż gdyby mnie biła? Dręczyła mnie w białych rękawiczkach, sadystka. Jak wybaczyć coś niewybaczalnego? Nie da się.

– Zawsze proszę, aby skupił się pan na swoich uczuciach, ale teraz podzielę się z panem moimi. Jak słucham tego wszystkiego, to jestem wściekły na pana mamę. A widząc efekty jej działań, nie mogę uwierzyć, że pan ją nadal kocha i nadal panu zależy na jej miłości, choć już pan na nią nie liczy.

Więc niby to wie, niby sam się dziwi, a teraz każe mi jej wybaczyć…? Bardzo długo milczałem, nim go spytałem:

– Niby jak? Jak mam jej to wszystko wybaczyć? Rozumiem terapeutyczny sens takiego wybaczenia, rozumiem, że jak z tym się uporam, reszta będzie drobnostką, ale po prostu nie widzę takiej możliwości.

Matka przez wiele lat krzywdziła mnie myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Poniżała mnie, lekceważyła, ignorowała moje uczucia i moje zdanie. Moja fobia społeczna, stany lękowe, chorobliwa pedanteria, problemy ze zdrowiem
to wszystko było jej niechlubną zasługą. A ja mam powiedzieć: „Okej, nie ma sprawy, mamo, nic się nie stało?”.

Lekarz zauważył moje rozterki

– Nie musi pan jej nic mówić. Nawet mnie nie musi pan tego mówić. Niech pan spróbuje powiedzieć to samemu sobie. Nie sobie dorosłemu, ale tamtemu małemu Maćkowi. Niech pan przywoła jedno najgorsze wspomnienie, kiedy czuł się pan najbardziej odrzucony, upokorzony. Niech pan zobaczy w wyobraźni siebie z tamtego czasu, z tamtej konkretnej sytuacji. A potem jako człowiek dorosły proszę powiedzieć tamtemu małemu Maciusiowi, żeby wybaczył mamie. Niech pan to powie choćby w myślach, po cichutku. Do samego siebie.

Milczałem, do oczu napływały mi wciąż nowe łzy.

– Wybaczenie jest podstawą miłości i fundamentem dobrego samopoczucia – tłumaczył. – A także bramą, przez którą trzeba przejść, żeby móc iść dalej. To pana klucz do wolności. Musi pan wybaczyć, żeby się uwolnić.

Wytarłem oczy. Raz, drugi, trzeci. Odetchnąłem głęboko. Raz, drugi, trzeci. A potem zrobiłem to. Zamknąłem oczy i wróciłem pamięcią czterdzieści lat wstecz, do tej szczególnej sytuacji, od której zacząłem rozumieć, że jestem niekochanym dzieckiem. I powiedziałem tamtemu sobie, że jeśli on wybaczy, ja również się na to zdobędę. Ale bez jego wybaczenia mojego też nie będzie. Odpowiedział mi uśmiechem.

Czytaj także:
„Wychowałam się bez ojca. Moja matka pogoniła go przez jakiś głupi »proroczy« sen. Nienawidzę jej”
„Gdy moja matka związała się z nauczycielem muzyki, żona wpadła w histerię. Okazało się, że dobrze zna tego człowieka...”
„Moja matka to niedojrzała idiotka. Chroniłam ją przed facetem-oszustem, a ona zarzuciła mi, że chcę go poderwać!”

Redakcja poleca

REKLAMA