Matula już od tygodnia zapowiadała wizytację, toteż gdy nadeszła godzina zero, mieszkanie miałem wysprzątane na błysk.
– Ależ tu chlew – stwierdziła mama, kręcąc nosem zaraz po przekroczeniu progu. – Sto razy ci mówiłam, ten rozwód był zupełnie niepotrzebny. Z czasem byście się jakoś z Kamilą dogadali, a przynajmniej byłoby na bieżąco ogarnięte. Masz pojęcie, ile będę się musiała naharować, żeby doprowadzić tę stajnię do użytku?
– Po pierwsze, jest czysto – powiedziałem z największą stanowczością, na jaką było mnie stać. – Po drugie, jest mama gościem, a nie sprzątaczką, więc proszę sobie usiąść wygodnie na fotelu, a ja zaparzę kawę i podam ciasteczka.
Machnęła tylko ręką, zrzuciła płaszcz i mrucząc, że odpocznie dopiero w trumnie, rzuciła się do wycierania kurzu. Tłukła się pięćdziesiąt kilometrów koleją i autobusami tylko po to, by udowodnić światu, że jej prawie czterdziestoletni syn nie jest w stanie poradzić sobie sam z otaczającą go materią.
A ona jak zwykle: wnuki i wnuki
Zanim się rozwiodłem, działania mamy były trochę subtelniejsze, choć Kamila z pewnością nie zgodziłaby się z moją opinią. Zawsze stresowały ją wizyty teściowej i nieustające śledztwo, dlaczego jeszcze nie jest przy nadziei.
– Oj, Jacuś, Jacuś – teraz mama skoncentrowała swoją aktywność na kuchni. – Tak ci się dobrze powodzi, że wyrzucasz jedzenie? Nie tak cię wychowałam, synku.
W pierwszej chwili nie wiedziałem, o czym mówi, ale przypomniałem sobie o prezencie od przyjaciela, który wrócił ostatnio ze Szwecji.
– Na Boga, niech mama przypadkiem nie otwiera tych konserw! – zerwałem się z krzesła. – Zwymiotuję, jak poczuję ten smród!
Mama zdążyła już wyjąć dwie puszki z kosza na śmieci i z ciekawością je oglądała. Niestety, mimo iż wiedziała wszystko, nie znała szwedzkiego i napis na etykietach niewiele jej mówił o zawartości.
– To kiszone śledzie – powiedziałem, wrzucając puszki z powrotem do kosza. – I niech mi mama wierzy, są niejadalne. Na dodatek tak cuchną, że mieszkania nie można potem wywietrzyć przez tydzień.
– Naprawdę? – rodzicielka błyskawicznym ruchem wyłowiła konserwy ze śmieci. – To są te sławne kiszone śledzie? I chcesz wyrzucić taki skarb? Zabieram je i to już!
Chwyciła puszki jak diabeł duszę, bym nie zdążył jej przeszkodzić, i schowała do swojej torby. Nie zamierzałem z nią walczyć o zgniłe ryby. Mogła robić z nimi wszystko, byle nie w moim mieszkaniu. Trochę się jednak zdziwiłem, bo nigdy nie przepadała za rybami.
– To nie dla mnie – wyjaśniła pośpiesznie. – Tylko dla K.
Próbowałem sobie przypomnieć, która z jej koleżanek nosiła takie nazwisko, ale jedyna Kaczorowska, którą pamiętałem, pracowała w osiedlowym warzywniaku.
– To właśnie dla niej – przyznała mama niechętnie, udając, że jest zaaferowana szorowaniem kuchenki.
Zaintrygowało mnie nawet nie to, że wyciąga ze śmieci konserwy dla obcej baby handlującej kapustą, ale jej tajemnicza mina i wyraźne lawirowanie przy odpowiedziach. Trochę z ciekawości, trochę z nudów, zacząłem drążyć temat i okazało się, że K. została osiedlową wieszczką.
Podobno waliły do niej tłumy, by uzyskać wskazówki życiowe i odpowiedzi na trudne egzystencjalne pytania. A odkryła swoje moce właśnie po skonsumowaniu kiszonych śledzi… Teraz, ktokolwiek przychodzi do niej po poradę, musi przynieść przynajmniej puszkę tych delicji. Baba zjada je w najlepsze na noc i we śnie przychodzą do niej wizje.
Normalnie ścięło mnie z nóg
– Jak mama, człowiek wykształcony, może w to wierzyć? – spytałem. – Przecież to jakieś średniowieczne gusła.
Zmieszała się, ale zaraz odzyskała rezon.
– Coś w tym, synku, jednak jest – powiedziała, siadając przy kawie, która całkiem już wystygła. – Córka B., powinieneś ją pamiętać, bo była z twojego rocznika… Nie, o dwa lata młodsza, nie pamiętasz? No trudno. Więc ta córka przyszła do K. z zapytaniem, czy facet, z którym się aktualnie prowadza, poprosi ją w końcu o rękę.
– Cóż za dylemat – zakpiłem. – Nie miała poważniejszych problemów?
– Jeszcze nie – kontynuowała, niezrażona moim sarkazmem – ale problemy miały nadejść. K. zjadła śledzie, położyła się spać i rano, kiedy młoda B. przybiegła po odpowiedź, usłyszała: „Nie kupuj, dziewczyno, żadnego welonu, tylko coś ciemnego, bo czeka cię żałoba”. I co ty na to?
Nie miałem pojęcia, co ja na to, lecz mama nie czekała na odpowiedź.
– Nie minął miesiąc – kontynuowała – i stara B., fik, wyciągnęła zmęczone nogi. Pochowali ją tuż przy grobie wujka Kazika, wiesz, pod kasztanami.
Nie wiedziałem pod jakimi kasztanami, a i wujka Kazika sobie przypominałem jak przez gęstą mgłę, ale udałem, że ogarniam temat. Po czym zamilkliśmy na chwilę oboje, bo rozmowa zeszła na zbyt ponure tematy.
– To niech mama ją chociaż spyta o coś pożytecznego, tę K. – przełamałem ciszę. – Na przykład o numery lotto.
– Nic z tego – machnęła dłonią. – Byli już tacy spryciarze, lecz K. nie ma pamięci do cyfr. Wszystko jej się rano miesza i najlepsze trafienie, jakie miała, to trójka.
– Kiepsko – przyznałem. – To o co w takim razie mama zapyta?
– Będziesz się ze mnie śmiał, ale co tam. Zapytam, czy się jeszcze ożenisz i czy będę miała wnuki.
O cholera! Nie taka głupia
Nie śmiałem się, bo temat wnuków przestał mnie śmieszyć już dawno temu. Jakby świat nie był dość zaludniony, a sprowadzanie dzieci na naszą umierającą planetę było wyrazem miłości do potomstwa! Przecież te dzieci będą skazane na wojny, kataklizmy, głód, zmiany klimatyczne, bezduszność polityków i bezwzględność bogaczy… Jak mógłbym im to zrobić? Wałkowałem już z mamą niejednokrotnie ten temat, ale że do niej nie trafia logika, tym razem dałem spokój.
Dopiliśmy kawę, zjedliśmy obiad, który uparła się przygotować, a potem odprowadziłem ją na dworzec. Obiecałem, że tym razem ja postaram się ją odwiedzić, ale minęły dwa tygodnie, zanim sobie przypomniałem o tej deklaracji.
Zdążyłem spędzić weekend nad Bałtykiem, a nie miałem czasu, by zajrzeć do matki mieszkającej pięćdziesiąt kilometrów ode mnie. Poczułem wyrzuty sumienia, więc zadzwoniłem, by się wytłumaczyć, jaki to jestem zajęty i zalatany, i obiecać, że następną niedzielę spędzę u niej. Chciałem dłużej porozmawiać, by nie czuła się samotna, jakoś uspokoić swoje sumienie, więc szukałem tematów, które by ją interesowały.
– Jak tam K.? – spytałem. – Nie umarła po tych śledziach ze śmietnika?
– Rany boskie – przeraziła się mama – myślisz, że one jednak były zepsute?
– Dla mnie tak – przyznałem. – Ale termin ważności miały jeszcze długi…
– Oj, uspokoiłeś mnie trochę, synku – powiedziała mama z wyraźną ulgą w głosie. – Myślałam już, że to po naszych śledziach wylądowała w szpitalu.
– E, to nie zdążyła ci przepowiedzieć przyszłości? – poczułem się lekko rozczarowany.
– Zdążyła, a jakże – wyznała mama po chwili milczenia. – Jedno ci powiem: miałeś rację, synu, to straszne głupoty są. Że ja się sama nie zorientowałam wcześniej!
– No nie, nie wywiniesz się tak łatwo. Śledzie należały do mnie, należy mi się odrobina rozrywki. Opowiadaj.
– A idźże ty, tylko się zdenerwowałam – sapnęła moja rodzicielka. – Przychodzę do niej i pytam o swoje wnuki, a ta mi odpowiada, żebym zapomniała o wnukach, bo żadne dzieci jej się nie śniły. Widziała za to ciebie, jak spacerujesz po plaży, trzymając za rękę jakąś starszą babę. Rozumiesz, taka randka… Spać nie mogłam przez tę głupią babę, taka byłam zdenerwowana. Nawet kropelki nie pomagały!
Zastygłem z telefonem przytkniętym do ucha. Przez dobrą chwilę zastanawiałem się, jak powinienem zareagować na tę wiadomość i wizję K.
– Może to byłaś ty? – roześmiałem się w końcu sztucznie. – Nie przejmuj się, mamo, wymysłami baby z warzywniaka.
Jeszcze chwilę pogadaliśmy o chorobach, sąsiadach i polityce, a potem pożegnaliśmy się i odłożyłem komórkę. Siedziałem w milczeniu przy stole, trawiąc wizję K. i przeklinając swoje tchórzostwo. Już dawno powinienem poważnie porozmawiać z mamą, ale ciągle brakowało mi odwagi.
Nie wyprowadziłem jej z błędu
– Co tam nowego u mamy? – spytała Daria, wychodząc z łazienki.
– U mamy nic, ale K. przedawkowała śledzie i wylądowała w szpitalu – powiedziałem.
– Poważnie? A wizje? Miała jakieś wizje?
– Tak – spochmurniałem. – Widziała nas, jak spacerujemy po plaży.
– No i wreszcie sprawa się rypła – zatarła ręce. – Najwyższy czas, żeby twoja rodzina poznała prawdę.
Nie wyprowadziłem jej z błędu, bo… No właśnie, znowu zabrakło mi odwagi, by powiedzieć, że mama nie przyjęła do wiadomości koncepcji K. Kręciłem się od lat w tym samym miejscu jak pies za swoim ogonem i nie potrafiłem tego zmienić. Cholera, jakie to życie jest porąbane.
Czytaj także:
„Miałam dość wydzielania mi pieniędzy i poniżania przez męża. Zawalczyłam o swoje i zostałam bogatą rozwódką”
„Ta dziewucha doprowadza mnie do szału. Jeszcze chwila, a przekroczę swoje nauczycielskie uprawnienia”
„Potrzebowałam aż 3 rozwodów i 50 lat, by dostrzec prawdziwą miłość. A Staszek podkochiwał się we mnie od przedszkola”