„Matka mówiła, że >>dziadek też wychowywał pasem, a jakoś ojciec wyszedł na przyzwoitego<<. Ale czy przyzwoity człowiek bije dziecko?”

smutna kobieta fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS
„Gdy nauczyłem się znosić ból i zaciskać zęby, byle nie krzyknąć, byle się nie rozpłakać, zacząłem prześladować tych, których uznawałem za gorszych, za słabszych. Dla żartu umawiałem się z dziewczynami tylko po to, by na miejscu zjawić się wraz z kumplami i drwić z naiwnej biduli. Ale gdyby mi odmówiła, wcale nie byłbym dla niej łaskawszy”.
/ 02.11.2022 11:15
smutna kobieta fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS

Okazało się, że wokół mnie nie ma ani jednego przyjaznego człowieka. Moi dawni kumple pozakładali rodziny… Odkąd pamiętam, po naszym domu kręciły się różne panie, klientki mojej mamy, krawcowej. Panie szczypały mnie w policzki, targały moje czarne loczki i szczebiotały, jaki jestem śliczny. Ojciec z kolei był wojskowym, pedantycznym, wysokim, przystojnym mężczyzną w nienagannie skrojonym mundurze, z kruczymi, falującymi włosami, które ujarzmiał brylantyną.

Wydawało mi się, że perfekcyjny wygląd to podstawa dobrego samopoczucia i wyznacznik ludzkiej wartości. Osobiście nie musiałem się zbytnio starać, by robić wrażenie.

Natura obdarzyła mnie aż zbyt hojnie

I był czas, gdy coś, co nie było żadną moją zasługą, wbijało mnie w dumę i kazało wywyższać nad tych, dla których los czy natura były mniej łaskawe. Do dziś się tego wstydzę. Siedzę przy stole, obejmuję dłońmi kubek z herbatą i patrzę, jak moja złotooka dziewczyna krząta się niespiesznie po kuchni. I znowu to czuję… Wyjątkowe ciepło, rozlewające się pod skórę i przechodzące we wzruszenie ściskające serce… Dziś mija trzydziesta druga rocznica dnia, kiedy odrzuciła mnie po raz pierwszy. Gdzie bym był, gdybym jej wtedy nie spotkał? Kim bym teraz był? Czy w ogóle bym był?

Dorastałem w blasku cudzych spojrzeń: tęsknych, zazdrosnych, chciwych, strachliwych. Te spojrzenia były dla mnie jak woda i słońce dla rośliny. Rosłem i rozkwitałem. Ale owoc się z tego zrodził gorzki… Czy tłumaczy mnie, że mój elegancki, pedantyczny ojciec potrafił precyzyjnie i boleśnie przylać mi paskiem za złe stopnie? A moja miła, uśmiechnięta przy klientkach matka udawała, że nic nie słyszy, jak krzyczę? Bo syna wychowuje ojciec. Bo „twojego tatę twój dziadek też lał i proszę, wyrósł na porządnego człowieka”. Nie wiem… Czy porządni ludzie biją dzieci? Z drugiej strony, nie każdy, kto ma surowego ojca i ustępliwą matkę, zostaje chuliganem, któremu lepiej nie wchodzić w drogę. Gdy nauczyłem się znosić ból i zaciskać zęby do krwi, byle nie krzyknąć, byle się nie rozpłakać, zacząłem prześladować tych, których uznawałem za gorszych, za słabszych. Płeć nie grała roli.

Dla żartu umawiałem się z brzydulami – tylko po to, by na miejscu umówionej randki zjawić się wraz z kumplami i drwić z naiwnej biduli, być może zakochanej we mnie, co miałem gdzieś. Ale gdyby mi odmówiła, wcale nie byłbym dla niej łaskawszy. Tych, którzy się stawiali, traktowałem jeszcze okrutniej. Po maturze poszedłem do wojska. Mój ojciec prędzej by mnie zabił, niż pozwolił mi się wymigać od służby. Dostałem tam w kość i zrobiłem papiery mechanika. A gdy wróciłem, zaczęło się dorosłe życie i nagle odkryłem, że nie mam obok siebie ani jednej życzliwej duszy.

Mój mroczny urok przestał działać

Kumple od głupich żartów gdzieś się rozpierzchli. Śliniące się do mnie panny miały nowych facetów, mężów, niektóre nawet już dzieci. Dawni znajomi zmądrzeli i woleli mnie unikać. Mieli swoje życie, sprawy, rodziny, pracę, naukę. Myślałem „nie to nie, bez łaski”. Nie przyjmowałem do wiadomości, że skreślili mnie, bo byłem dupkiem, niewartym zachodu ani czekania. Nie potrafiłem być przyjacielem, więc nie dorobiłem się prawdziwych przyjaciół. Dziewczyny zaliczałem taśmowo, ale żadna z nich nie kochała mnie szczerze, bo nie dawałem się ani kochać, ani lubić. Właściwie sam siebie też nie lubiłem, choć zgrywałem Bóg wie kogo. Naprawdę byłem dupkiem.

Niby miałem fach w ręku, roboty dla mnie nie brakowało, ale szybko ją traciłem. Szalałem i szlajałem się. Z byle kim, byle gdzie. Nie pamiętałem imion ani twarzy. Ruszałem w miasto, by zagłuszyć wyjącą we mnie pustkę. Staczałem się. Wylądowałem na komisariacie za bójkę. Straciłem dwa zęby, złamali mi nos i jeszcze groziła mi sprawa za pobicie. Ojciec załagodził sprawę, ale postawił mi ultimatum: albo się ustatkuję, albo mam się wynosić z domu. Nawet już miał kandydatkę na synową. Z posagiem. Jak będę posłuszny, dostanę w pakiecie z żoną dom i warsztat samochodowy. Plus implanty, żebym szczerbaty nie szedł do ślubu. W odpowiedzi spakowałem się w plecak i wyszedłem. Pięknie, hardo, ale… co dalej? Po dwóch dniach szwendania się i spania na dworcu, znowu szedłem ulicą. Noga za nogą. Bez celu. Bez drogi powrotu. Zaczęło padać. No pewnie, bo czemu nie… Szedłem, mokłem i umierałem z głodu. Powinienem się był porządnie najeść, zanim dumnie trzasnąłem drzwiami. Schowałem się pod wiatą. Nie miałem pieniędzy, perspektyw, tylko tę cholerną dumę, z której nic nie wynikało. Siedziałem i gapiłem się bezmyślnie przed sobie.

Do moich uszu dobiegły jakieś pokrzykiwania i gwizdy. Spojrzałem. Ku wiacie zbliżała się postać w naciągniętym na głowie kapturze. Lekko utykała. Za nią jak wataha wilków za osaczaną ofiarą, ciągnęła banda szczawików. Nie musiałem słyszeć, co mówią. Wiedziałem. Byłem taki jak oni.

– E, kuternóżka, pokaż buźkę!

– Jak ładna, może się skusimy… 

Słuchałem tego obleśnego rechotu i czułem narastającą złość. Na nich, na siebie, na tę dziewczynę, że włóczy się samopas. Skryła się pod wiatą i zerknęła na mnie. Natychmiast spuściła głowę, ale zdążyłem dostrzec szok zaskoczenia na jej twarzy oraz przestrach w oczach koloru miodu… Zamrugała i cofnęła się. Bardziej bała się mnie niż tych, którzy ścigali ją aż na przystanek.

Zalała mnie fala gorąca

Coś mnie dusiło za gardło i zarazem rozrywało od środka. Jakbym tonął, porwany tą falą, już nie złości, ale wściekłości, tsunami wstydu i poczucia winy. Znałem tę dziewczynę. Pamiętałem przezwiska, jakimi ją częstowałem. Piratka. Kulaska. Ślepowron. Kuternoga oczywiście też. Pod czaszką wybuchło wspomnienie: oblana rumieńcem dziewczyna z opaską na oku, kurtyna jasnych włosów, drgające usta, załzawione złote oko wpatrujące się we mnie z trudnym do odczytania wyrazem, moi kumple popychający ją niczym kukłę i dudniący rechot. Wiedzieliśmy, że jej uraz jest wynikiem wypadku. Doznała urazu oka, które musiała chronić pod opaską, by całkiem nie stracić w nim widzenia. Przez kilka miesięcy leżała też w szpitalu, z nogą na wyciągu. A jednak nie mieliśmy litości…

Wyszedłem przed wiatę. Zasłoniłem sobą dziewczynę. Była ze mną bezpieczna, choć pewnie by mi w to nie uwierzyła. Znałem ją. Miała na imię Blanka. Pamiętałem jej piękne, złote włosy, miękkie jak przędza. Śniły mi się, gdy byłem w wojsku. Te włosy, to złote oko wpatrzone we mnie ni to z żalem, ni z gniewem. Czemu ona? Czemu ze wszystkich ludzi, których skrzywdziłem, ona jedna nie dawała mi spokoju? Czy dlatego, że pokazała mi, jaki jestem naprawdę? A teraz jak żywy wyrzut sumienia pojawiła się na mojej drodze, gdy nie miałem dokąd pójść.

– Koleś, mówię do ciebie. Suń się, bo…

Bo co?

Uniosłem głowę. Drgnęli. Złamany nos goi się długo, więc nadal wyglądałem paskudnie. Powiodłem spojrzeniem po trzech wyrostkach, oceniając, czy dam im radę. Bez trudu. Uśmiechnąłem się kącikiem ust.

– Szybko i w podskokach – wycedziłem.

– Ale co?

Plunąłem przez szpary po zębach.

– Naprawdę muszę rzucać mięsem przy narzeczonej, by takie głąby zrozumiały?

Popatrzyli po sobie niepewnie.

Narzeczonej…?

– A co?

– Nic…

– No to zjazd.

Rozpłynęli się w deszczu, a ja ciężko westchnąłem.

Czekała mnie dużo gorsza przeprawa

Odwróciłem się i natknąłem się na złote spojrzenie. Tonąłem w nim… Jak w płynnym w miodzie. Oblepiał mnie, zniewalał… Czekałam, aż Blanka coś powie, o coś zapyta, zwyzywa mnie mnie, zrobi cokolwiek, żebym mógł… nie wiem… Przeprosić? Da się przeprosić za to, jaki byłem podły? Odwróciła wzrok. Przyjechał autobus. Wsiadłem za nią. Domyślałem się, dokąd jedzie. Za miastem jej rodzice mieli małe gospodarstwo. Fakt, że była ze wsi, też wtedy stanowił powód do drwin. Szedłem za nią, trzymając dystans kilku metrów. Gdy dotarliśmy pod bramę, gdy pies przy budzie się rozszczekał, odwróciła się i zapytała:

– Czego chcesz? Czemu za mną leziesz?

Powiedziałem prawdę:

– Bo nie mam dokąd pójść. Ojciec dał mi ultimatum: ożenek albo won z chaty. Więc się wyniosłem. A potem spotkałem ciebie…

– To on cię tak urządził? Wciąż pozwalasz mu się bić?

– Nie. Tym razem to nie on…

Czy dlatego jej nienawidziłem? Bo znała moje tajemnice i widziała, jak płaczę? Nasze matki się znały i swego czasu spędzałem w gospodarstwie rodziców Blanki wakacje. Bawiliśmy się razem w stodole. Łaziliśmy wspólnie po drzewach i jedliśmy czereśnie prosto z gałęzi. Kąpaliśmy się razem w jednej wannie i huśtaliśmy się na oponie, zaśmiewając do rozpuku. Blanka była świadkiem, jak ojciec mnie musztrował i karał. Widziała ślady po pasku. Raz nawet stanęła w mojej obronie. Czy dlatego jej pragnąłem jak żadnej innej? Bo znała moje tajemnice, widziała mój strach, moje blizny, a jednak mną nie gardziła? Bo widziałem w jej złotych oczach współczucie i troskę? Czy dlatego się z nią umówiłem, a potem poniżyłem? Bo gdy zaczęliśmy dorastać, gdy hormony poprzestawiały mi w głowie, ona nadal znała moje tajemnice, ale jako nastolatka chyba obrażało mnie jej współczucie.

No bo jak śmiała się nade mną litować?

Ona?! Została daleko w tyle. Wyrosłem z niej i udawałem, że się nie znamy, gdy spotkałem ją w liceum. A potem jeszcze ten wypadek… A jednak śniła mi się po nocach. Jakim prawem?! Kiedy całowałem inne, wyobrażałem sobie, że to ona, czułem jej miękkie usta, delikatne włosy, oddech pachnący miodem… Czy dlatego teraz stałem pod jej bramą, gotów żebrać, by przygarnęła mnie jak bezdomnego psa?

Więc kto cię tak urządził?

– Koleś w kręgielni. Wyglądał dużo gorzej, dlatego oskarżył mnie o pobicie. Poszedł na ugodę, po sprawie. Zmieniając zgrabnie temat, nie potrzebujecie kogoś do pomocy w gospodarstwie?

Uśmiechnęła się. Krzywo, ale się uśmiechnęła.

– Owszem. Pojechałam do miasta do pośredniaka. Ojciec w szpitalu po zawale, matka też choruje. Sama nie daję rady. Jak nie znajdę dobrego, zaufanego pracownika, będziemy musieli sprzedać gospodarkę i przenieść się do miasta. Rodzice nie chcą, ale… możemy nie mieć wyboru.

– No to spadłem wam jak z nieba! – ucieszyłem się. – A ty mnie. Możemy nawzajem sobie pomóc. Dużo nie chcę, kąt do spania i wikt bez opierunku – dowcipkowałem.

Spojrzała mi prosto w oczy. Już się nie uśmiechała.

Ty się nie nadajesz.

– Czemu? Przecież twoja mama mnie zna, lubi…ła. Lepiej zatrudnić kogoś znajomego niż obcego.

– Ja też cię znam. I to lepiej niż ona. Już ci nie ufam, Daniel.

Poczułem gulę w gardle i pieczenie pod powiekami. Czy jeżeli się rozpłaczę, wybaczy mi? Byłem gotów na takie poniżenie. Byłem gotów na wszystko, byle dała mi szansę. Gdy znowu pojawiła się w moim życiu, zrozumiałem, jak strasznie mi jej brakowało.

To po niej czułem tę ssącą pustkę

Od kiedy ją odepchnąłem, zaparłem się naszej bliskości, naszej przyjaźni pączkującej w szczeniącą miłość, nigdy nie byłem szczęśliwy. Nigdy!

– Co tu się dzieje? Pies szczeka i szczeka. Z kim ty rozmawiasz? Czemu…? – mama Blanki, która podeszła do bramy, urwała i przypatrywała mi się uważne. – Daniel? Danielek? To ty?! Boże, chłopcze, aleś wyrósł! Czemu go przed bramą trzymasz, córuś? Wchodźcie do domu. Placek upiekłam, jakbym wiedziała… Co u rodziców słychać, co u ciebie, Danuś?

Bezwstydnie skorzystałem z zaproszenia. Skoro tak ciepło mnie witała, Blanka pary z ust nie puściła o tym, jak ją traktowałem. A skoro nie zrobiła tego wtedy, tym bardziej nie zrobi teraz. Co dawało mi pewną przewagę…

– Skąd ty, Danuś, tutaj?

Postanowiłem odstawić Blankę pod drzwi. Tak na wszelki wypadek. Jakieś gnojki ją zaczepiały na przystanku, więc… – zamilkłem szturchnięty nogą pod stołem.

– Ależ z ciebie dżentelmen i obrońca. Jeszcze placuszka?

Nawet gdyby wzrok mógł zabijać, miałbym się całkiem dobrze. Blanka patrzyła na mnie bowiem bardziej zdumiona niż zła. Nie rozumiała, co za szopkę odstawiam. Ani po co.

Może przejdziecie się z Danielkiem? Ja muszę trochę odpocząć…

Wyszliśmy i bezwiednie oboje ruszyliśmy w stronę stodoły. Tam zawsze prowadziliśmy nasze ważne narady. Usiedliśmy na kostkach słomy i wtedy ponownie spytała:

– Czego ty chcesz?

Żułem źdźbło i patrzyłem na Blankę. Po spędzeniu z nią kilku godzin, widziałem na pewno, czego nie chcę. Nie mogłem znowu jej stracić.

Wyjdź za mnie.

– Śnij dalej…

– No właśnie chcę przestać tylko o tobie śnić. Myślę, że cię kocham.

Blanka zbladła, a potem poczerwieniała.

– Myślisz? To się czuje, głąbie. No ale ty nie masz pojęcia, co to znaczy kochać.

– Więc mnie naucz! Nikt inny nie zdoła.

Wymierzyła we mnie palcem.

– Znowu mi to robisz! Znowu rzucasz mi jakiś ochłap… Tym razem nie dam się nabrać! Nigdy…

Zerwała się i rzuciła do wrót. Dopadłem ją w dwóch susach i objąłem.

– Przepraszam…– szepnąłem w złote włosy. – Pozwól mi cię przepraszać do końca życia, każdego dnia…

Nie pozwoliłem się odepchnąć

Moje usta odnalazły jej czoło, lewą powiekę, prawą, czubek nosa, kącik ust, drugi… Gdy pocałowałem ją wreszcie tak, jak miałem ochotę od dawna, nie protestowała. Niewiele brakowało, byśmy wylądowali na sianie.

Facet nie może udawać takich rzeczy – powiedziałem z nutą przechwałki w głosie.

I oberwałem słowem, ale mocniej niż w splot słoneczny:

– To tylko dowodzi, że byłbyś mnie w stanie zaciągnąć do łóżka, i to z przyjemnością.

– Auć, zabolało. Zasłużyłem sobie. Czyli to rekuza, tak? Ale ja się nie poddam. Będę się o ciebie starał choćby dziesięć lat. W końcu znowu mi zaufasz.

Nie zajęło to aż tyle. Ale musiało minąć wiele miesięcy, zanim dowiodłem, że jestem wart tej cudnej dziewczyny. Mieszkaliśmy i pracowaliśmy razem, postawiliśmy na nogi gospodarkę jej rodziców. Opiekowaliśmy się razem jej mamą. Płakaliśmy oboje, gdy jej tata nie przeżył drugiego zawału. Pobraliśmy się trzynaście miesięcy i dwadzieścia trzy dni po tym, jak dała mi pierwszego kosza. Bo oświadczałem się jej średnio co tydzień. Ślub był skromny, bez weseliska na sto par, ale moich rodziców zaprosiliśmy. Wybaczyłem im. Tego też nauczyła mnie Blanka.

Jedna pora roku zmieniała się w kolejną, a my każdego dnia kochaliśmy się bardziej. Miłość naprawdę nie ma granic. Dawaliśmy ją hojnie naszym dzieciom. Żadnego nie uderzyłem. Nigdy. Stworzyliśmy szczęśliwą rodzinę i wychowaliśmy dzieci na porządnych ludzi wyłącznie za pomocą miłości. Co robię, gdy jest mi ciężko, gdy mam ochotę wyć albo komuś przyłożyć? Wyciągam ręce do żony i przytulam ją mocniej do siebie. Wtulam twarz w jej miękkie włosy, wdycham jej zapach i czuję to rozlewające się pod skórą miodowe ciepło…

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA