Wszyscy moi znajomi wybierali się na studia, a ja nie zamierzałam się z tego grona wyłamywać, tym bardziej że od dawna marzyłam o studenckim życiu pełnym mocnych wrażeń, imprez i wyjazdów. Nie powiem, żebym szczególnie przemęczała się przed maturą – to muszę przyznać. Może dodam jeszcze, że na studniówce poznałam chłopaka swoich marzeń. Bartek przyszedł z moją koleżanką z klasy, ale wystarczyło, że na siebie popatrzyliśmy – i już wiedzieliśmy oboje, że nasi partnerzy pójdą w odstawkę.
Potem nawet ta koleżanka miała do mnie pretensje, że wmieszałam się w jej związek, i gdyby nie ja, na pewno Bartek byłby jej… Ale nie obchodziło mnie jej gadanie. Ja wiedziałam, że Bartek i ja jesteśmy dla siebie stworzeni. Te ciemne włosy, te zielone oczy, które patrzyły na mnie z takim błyskiem… Jeszcze poloneza jakoś przetrwaliśmy osobno, ale potem nie schodziliśmy już z parkietu – chyba żeby się urwać do jakiegoś ciemnego kącika, palić papierosy i pić przemycony alkohol.
A potem zaczął się najlepszy okres mojego życia. Widywaliśmy się z Bartkiem niemal codziennie, kiedy przychodził po mnie pod szkołę, bo uczył się w innym liceum. Wieczorami gadaliśmy godzinami przez telefon albo, jeśli rodzice krzyczeli, że oni nie będą opłacać takich rachunków telefonicznych, to przez Skype’a, chociaż, rzecz jasna, przed starymi udawałam, że przygotowuję referat albo robię testy na internecie. Za to w weekendy – hulaj dusza, piekła nie ma! Co tydzień wychodziliśmy ze znajomymi do klubów, do kina albo ot tak, połazić po mieście.
Z czasem jednak zauważyłam, że wokół nas robi się coraz luźniej. Prawdę mówiąc, zupełnie mi to nie przeszkadzało, bo i tak najchętniej spędzałabym czas z samym Bartkiem. Jednak i on w końcu coraz częściej zaczął mówić o tej nieszczęsnej maturze. Nic dziwnego – jego mama była nauczycielką chemii, to mu cały czas ciosała kołki na głowie, że musi dostać się na medycynę, a przynajmniej na politechnikę.
– Przecież matura to bzdura! – uspokajaliśmy się nawzajem. – Kto by tam nie zaliczył tych marnych trzydziestu procent?
Nie miałam pomysłu na życie
Jak się okazało – ja… A byłam taka pewna siebie, tak przekonana, że uda mi się przyswoić to niezbędne minimum w czasie przedegzaminacyjnego stresu! Niestety, już przed polskim, kiedy moje koleżanki stały przed salą i przerzucały się nazwiskami autorów lektur i ich bohaterów, które mi nic nie mówiły, zorientowałam się, że chyba opuściłam kilka ważnych rozdziałów w podręczniku.
Ale polski jak polski – zawsze miałam gadane, to się jakoś wybroniłam. Angielski poszedł mi świetnie – w końcu od lat biegałam na dodatkowe zajęcia i nieźle sobie z nim radziłam. Gorzej było z matematyką. Tutaj raczej nie da się lać wody. Kiedy tylko pochyliłam się nad arkuszem z zadaniami, strach zajrzał mi w oczy.
A kiedy wyszłam z sali, już wiedziałam, że jeśli to zaliczyłam, to chyba tylko cudem. Jednak przed wszystkimi udawałam, że poszło mi dobrze. Nie zamierzałam się na razie przejmować, tym bardziej że czekały mnie najdłuższe wakacje życia i nie zamierzałam spędzać ich, jak niektóre moje koleżanki, na pracy. Przeciwnie – marzyły mi się długie dni nad jeziorem, wycieczki, wieczorne dyskoteki. A we wrześniu wyjechalibyśmy z Bartkiem na studia, bo oczywiście złożyliśmy papiery do tego samego miasta; zamieszkalibyśmy razem…
Moje plany wzięły w łeb w końcu czerwca, kiedy ogłoszono wyniki matur. Tak jak się spodziewałam, matematyka nie poszła mi dobrze. Nie zdałam. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby tata był tak wściekły.
– To po co wydawałem tę górę pieniędzy na korepetycje!? – pienił się.
Rzeczywiście, dwa razy w tygodniu miałam dodatkowe lekcje z matematki… Anka, studentka, która mi ich udzielała, naprawdę nieźle tłumaczyła i teorię, i zadania, ale zawsze udawało mi się ją zagadać. W rezultacie spędzałyśmy te godziny, plotkując o ciuchach, chłopakach i innych babskich sprawach. Pożytek matematyczny był z tego raczej niewielki.
– Nic takiego się nie stało – próbowałam udobruchać tatkę. – Podejdę jeszcze raz we wrześniu, a na studia i tak się dostanę. Przecież wiesz, że uczelnie muszą teraz walczyć o studentów! Niż demograficzny w końcu mamy…
Szczęściem w nieszczęściu, nie wybierałam się na oblegany kierunek. Nie miałam jakoś sprecyzowanego planu na życie, dlatego zdecydowałam się na pedagogikę.
Kierunek – z tego, co słyszałam – łatwy, prosty i przyjemny. Co z tego, że nigdy nie miałam do czynienia z dziećmi? Wszyscy moi znajomi szli na studia i nie zamierzałam się z tego grona wyłamywać. Tym bardziej że marzyłam o studenckim życiu, pełnym mocnych wrażeń, imprez i wyjazdów.
– Pewnie, że podejdziesz we wrześniu! – ryknął tata. Zwykle nie był dla mnie taki surowy, bo byłam jego ukochaną jedynaczką, córeczką tatusia. – Ale najpierw popracujesz przez całe lato! Skończyły się zabawa i laba, których nie umiałaś docenić!
I wyłuszczył mi swój plan.
Rodzice zamierzali mnie wysłać do ciotki Moniki do Londynu! Młodsza siostra taty mieszkała tam od dobrych kilku lat i pracowała w firmie organizującej wesela i inne takie imprezy. Jej mąż był matematykiem, więc moi rodzice postanowili połączyć przyjemne z pożytecznym: w dzień miałam pomagać ciotce w firmie – podobno już załatwiła mi posadę kelnerki – a wieczorem czekał mnie intensywny kurs przeglądowy z matematyki, dzięki któremu miałam zdać w końcu maturę z tego przedmiotu. O czasie na zabawę i zwiedzanie tata nawet się nie zająknął.
A gdzie tu miejsce na młodość?!
– Skoro przebimbałaś wszystkie lata szkolne – powiedział jeszcze tata, bo reszta moich ocen nie była dużo lepsza – to teraz czas na dorosłe życie i obowiązki!
Jednak najgorsze i tak było jeszcze przede mną. Kiedy spotkałam się z Bartkiem, żeby poużalać się nad swoim marnym losem, nie spotkałam się ze zrozumieniem. Okazało się, że jego mama, w nagrodę za zdaną maturę, opłaciła mu obóz wędrowny, o którym marzył od zawsze!
– No wiesz, i tak się rozstaniemy na trzy miesiące – powiedział, nie patrząc mi w oczy. – Poza tym trochę głupio się przyznać, że moja dziewczyna nie ma matury…
Od razu uznałam, że jego matka musiała maczać w tym palce. No bo jak to możliwe – żeby dziewczyna syna pani profesor nie zdała matury?!
Wyjechałam więc do Anglii podwójnie załamana. Po pierwsze, bo mój chłopak okazał się mięczakiem, a po drugie, bo czekało mnie nudne i do tego pracowite lato…
Już na początku przekonałam się, że nie miałam racji, Czego jak czego, ale nudy na pewno nie zaznałam. Na początku wszystko było koszmarem. Kiedy obsługiwałam stoliki na imprezach, ciągle myliłam zamówienia albo nie rozumiałam, co do mnie mówili. A wydawało mi się, że tak dobrze znam angielski! Do tego nikt nie zwracał uwagi na to, że jestem zmęczona po dniu pracy, i wujek Maciek całymi wieczorami wbijał mi do głowy zawiłości trygonometrii i całek. Jednak, widać, człowiek jest w stanie do wszystkiego się przyzwyczaić. Praca z ciotką okazała się zresztą o niebo ciekawsza, kiedy udało mi się wdrożyć.
Już nie tylko harowałam jako kelnerka, tylko jeździłam z ciotką załatwiać sprawy związane z organizacją „eventów”. Podobało mi się to bycie w ciągłym ruchu, kontakt z ludźmi, załatwianie miliona spraw. Nawet szefowa ciotki mnie chwaliła i mówiła, że zdolności organizacyjne widać mamy w genach. Obiecała mi, że jeśli zostanę na stałe, znajdzie mi miejsce.
– Muszę najpierw zdać maturę, iść na studia! – śmiałam się.
Kiedy już udało mi się uporać ze wszystkimi zaległościami z matematyki, okazało się, że nie jestem wcale taka kiepska w te klocki. Oczywiście, bardzo pomagał mi fakt, że z wujkiem raczej nie dało się rozmawiać o fatałaszkach…
Wakacje przeleciały mi o wiele szybciej, niż mogłabym przypuszczać. Nawet nie za bardzo miałam kiedy myśleć o Bartku, chociaż czasami sprawdzałam jego profil na Facebooku. Wyglądało na to, że dobrze się bawił. Ja zresztą też, bo wbrew zapowiedziom ojca, nie pracowałam cały czas. Co niedzielę ciocia z wujkiem zabierali mnie na wycieczki, żebym zobaczyła kawałek Anglii.
Wyglądało na to, że wspaniały plan moich rodziców się powiódł. Kiedy wróciłam we wrześniu do kraju, byłam gotowa do poprawki. Więcej – wiedziałam, że zdam ja doskonale. Zarobiłam też trochę funtów.
Jeszcze przed wakacjami obiecałam sobie, że wszystkie zarobione pieniądze przehulam, ale teraz… Było mi ich po prostu żal! Sama najlepiej wiedziałam, ile pracy w to włożyłam, i nie chciałam tracić ich na fatałaszki, w których pochodzę kilka razy, a potem rzucę je w kąt.
Na własnej skórze przekonałam się, że jest chyba coś z prawdy w stwierdzeniu, że jak człowiek sam zarobi pierwsze pieniądze – już nie ma ochoty wracać na garnuszek rodziców. Nagle ten cały pomysł ze studiami wydał mi głupi. Zajmowałam się czasami dziećmi na weselach i wiedziałam już, że nie jest to bynajmniej to, co chciałabym robić w życiu. Nie miałam żadnego pomysłu na siebie... Chyba najchętniej wróciłabym do Anglii. Rodzice jednak nie chcieli o tym słyszeć.
To była spontaniczna decyzja
– Masz zdać maturę, zdobyć tytuł, być kimś – powtarzał mi tatko.
Dla niego te tytuły miały wielkie znaczenie. Mama tak nie naciskała, bo dzieci jej koleżanek są trochę starsze ode mnie, po studiach, i też nie mają pracy, albo pracują gdzieś za marne grosze na śmieciówkach. Nie wyobrażała sobie za to, że jej jedyne dziecko wyjedzie na stałe za granicę.
W drugim podejściu zdałam maturę śpiewająco. Mogłam wreszcie złożyć papiery na studia. Kiedy jednak szłam na dworzec, żeby jechać na uczelnię, minęłam po drodze urząd pracy. Wielkie plakaty ogłaszały nabór wniosków o dofinansowanie działalności dla osób w moim wieku. Przystanęłam, wpatrując się w zdjęcie zadowolonych, pewnych siebie, młodych ludzi, którzy – jak głosił napis – odważyli się spełnić swoje marzenia.
Wiedziałam, że to tylko chwyt marketingowy, ale na dworzec wlokłam się noga za nogą. Nie mogłam przestać myśleć o tym, co zobaczyłam. „Gdybym dostała się na studia dzienne, nie mogłabym zarejestrować się w urzędzie pracy i ubiegać o dofinansowanie… A gdyby spróbować?… Najwyżej stracę rok studiów, jeśli się nie uda z własną firmą!”.
Pomysł na biznes miałam. Niedawno rozmawiałam z kuzynką, która planowała wesele. Zwierzyła mi się, że ma dosyć tych przygotowań, biegania za salą, kamerzystą, orkiestrą – i chętnie zapłaciłby komuś, kto zrobiłby to za nią. Uświadomiłam sobie, że w naszym mieście nie ma firmy, która zajmuje się tego rodzaju działalnością, a ja po pobycie w Anglii sporo o tym wiem...
Zawróciłam na pięcie i zamiast złożyć papiery na studia, poszłam się zarejestrować do urzędu. Rodzice, co tu kryć, nie byli zachwyceni. Tata aż za głowę się łapał i żałował, że wpadł mu do głowy pomysł z tym moim wyjazdem do Anglii.
– Mówiłem ci, że będzie z tego jakieś nieszczęście! – zrzucił całą winę na mamę.
Jednak ja się uparłam, bo chyba po raz pierwszy w życiu na czymś mi tak zależało. Oczywiście wiązało się to z mnóstwem papierkowej roboty, uzupełnianiem biznesplanu, nawiązywaniem kontaktów, szukaniem klientów, ogłaszaniem się, gdzie popadnie. Często dziękowałam Bogu za internet, bo nie wiem, jak bym sobie inaczej poradziła.
Klienci dawali mi się we znaki. Ludzie myślą, że jak dają komuś zlecenia i płacą za wykonanie usługi, to mogą żądać gwiazdki z nieba. Choćby takie chińskie lampiony, szalenie teraz modne na weselach. Mało kto zdaje sobie sprawę, że trzeba mieć pozwolenie na ich wypuszczanie, że mogą zagrażać bezpieczeństwu lotniczemu… Tymczasem panny młode upierają się, że muszą je mieć, bo widziały coś podobnego na weselu przyjaciółki.
Jeszcze gorzej było – a tak też się zdarzało – gdy plany i koncepcje państwa młodych zmieniały się z dnia na dzień, a ja musiałam za tym wszystkim nadążyć.
Wkrótce stałam się ekspertem w wyszukiwaniu śnieżnobiałych koni do ciągnięcia bryczki, wokalistek obdarzonych sopranem, które zaśpiewają w kościele, i wymyślnych plenerów na sesje zdjęciowe. Nie było łatwo... Nieraz do domu wracałam taka skonana, że nie miałam sił jeść. Mama załamywała nade mną ręce, a ja, oglądając zdjęcia znajomych z szalonych imprez, zastanawiałam się, co ja tutaj robię… Do tego ludzie patrzyli na mnie z nieufnością.
– A pani to nie za młoda? – pytali z powątpiewaniem. – Może poszukamy kogoś z większym doświadczeniem…
Na domiar złego, chociaż płaciłam niższe składki ZUS, na początku trudno było mi związać koniec z końcem. Nieraz tata ratował mnie drobną sumą, żebym miała za co zapłacić rachunki. Z czasem jednak zaczęło mi iść lepiej i pierwszy rok działalności kończyłam z niewielkim zyskiem. Przyznam, że zastanawiałam się poważnie nad tym, czy nie lepiej się poddać i mimo wszystko nie iść na studia. Ale wtedy przyszła do mnie była klientka, świeżo zaślubiona żona. Zorganizowałam jej wesele w średniowiecznym stylu, w zamku, ze strzelaniem z łuku i całym dzikiem podanym na stół z jabłkiem w pysku. Wypadło świetnie, a ona zjawiła się wtedy u mnie tylko po to, żeby mi podziękować.
– Pani sprawiła, że czułam się jak prawdziwa księżniczka! To był najpiękniejszy dzień w moi życiu – mówiła wzruszona. – Wszystkim będę panią polecać – zapewniła mnie solennie.
Słów na wiatr nie rzucała, a że miała cztery siostry, to wkrótce zajęłam się też nimi. I tak, dzięki poczcie pantoflowej, mój interes rozkwitł. Po dwóch latach musiałam zatrudnić dwie dziewczyny do pomocy. A dziś, po ośmiu, mimo ostatniego zastoju w branży, stać mnie na własne mieszkanie – co prawda na kredyt, ale na szczęście niewielki.
Nie poszłam na studia, bo uznałam, że tytuł nie jest mi do niczego potrzebny. Cały czas się jednak dokształcam. Zrobiłam już kursy z księgowości, marketingu, bo były niezbędne do prowadzenia dokumentacji; florystyki, bo czasami trzeba na szybko ratować bukiet panny młodej; krawiectwa, bo Bóg jeden wie, ile razy zszywałam sukienki czy spodnie, które pękły w tańcu przy zbyt intensywnych obrotach… Do tego kursy językowe, bo coraz więcej Polek wychodzi za obcokrajowców, a ja lubię sobie pogadać z gośćmi na weselu.
Czasem koleżanki pytają, czy mi nie żal beztroskich lat studenckich.
– Przynajmniej raz w tygodniu jestem na imprezie – śmieję się. – A czasem częściej!
Bo już nie tylko organizowanie wesela, ale nawet komunii czy urodzin dzieci coraz częściej powierza się profesjonalistom. Rodzice chcą zapewnić dzieciom przemyślane rozrywki, wodzireja, malowania twarzy…
Ostatnio zdarzyła mi się śmieszna sytuacja. Jedna z kelnerek, Inga, zahaczyła o krzesło i poszło jej oczko w rajstopach. Kazałam jej się przebrać, a sama nałożyłam na sukienkę fartuszek, zabrałam tacę z kawą i ruszyłam obsłużyć stolik. Nie spodziewałam się, że przyjdzie mi podawać kawę... Bartkowi i jego matce. Nie widziałam go od tamtego lata po maturze, podobno wyjechał na stypendium za granicę. Nie wiem, ile w tym prawdy.
– O, ty tutaj? – zdziwił się, a jego matka spojrzała na mnie z wyższością.
Pewnie myślała sobie, że tutaj jest właśnie miejsce dziewczyny bez studiów…
Kiedy ich obsługiwałam, Bartek zdążył mi się pochwalić, że odbył praktyki i dostał propozycję stażu. Bezpłatnego, oczywiście.
– To tylko na początek – zapewnił mnie z dumą. – Jakieś pół roku, a potem na pewno przyjmą mnie na stałe!
Kiwałam tylko z roztargnieniem głową, patrząc równocześnie, jak radzą sobie inne kelnerki i czy gościom czegoś nie brakuje.
– A tobie nie żal się tu marnować? – nie wytrzymała w końcu mama Bartka. – Przecież całkiem nieźle się uczyłaś… Wiem, czasy są trudne, ale czy ty nie masz ambicji, żeby osiągnąć coś więcej?
Mało nie roześmiałam jej się w twarz, ale wtedy wróciła Inga.
– Dzięki, szefowo – powiedziała, odbierając ode mnie tacę. – Państwo młodzi cię szukają, chyba mają problem z obrączkami i mówią, że tylko ty możesz im pomóc…
Bartkowi i jego matce w tej samej sekundzie opadły szczęki. Patrząc na ich miny, miałam mnóstwo satysfakcji.
– Tak, to mój interes – potwierdziłam, nie mogłam się powstrzymać przed wbiciem im szpili. – A ty, Bartuś, ile zarobiłeś w życiu? Czy po studiach to wyłącznie te bezpłatne staże są możliwe?
I nie czekając na odpowiedź, odwróciłam się na pięcie i pomaszerowałam do państwa młodych. Okazało się, że panu młodemu podczas mycia rąk obrączka wpadła do odpływu i teraz znajduje się gdzieś w kolanku. Wyjęłam więc telefon i wybrałam numer do zaprzyjaźnionego hydraulika, bo nie stało się to po raz pierwszy, więc była przygotowana na tego rodzaju sytuacje. Taki już urok tej pracy – wszystko może się zdarzyć. I właśnie za to ją kocham…
Czytaj także:
„Kiedy mąż odszedł do kochanki, w moim domu zaczęło straszyć. Nasze wspólne mieszkanie chciało się mnie pozbyć!”
„15 lat godziłam się na niewolnictwo we własnym domu. Byłam osaczoną przez męża kurą domową, ale w końcu odzyskałam głos”
„Moja żona chorowała na raka, a ja baraszkowałem z koleżanką z pracy. Nigdy nie wybaczę sobie tego, że tak ją zraniłem”