Trzy miesiące temu mój teść zmarł na raka. Pewnie miałby jakieś szanse, gdyby poszedł się zbadać wcześniej, ale przez tą całą pandemię i strach, który rozkręciły media, nie chciał nawet słyszeć o wizycie u lekarza. I kiedy przyszło co do czego, było już za późno…
„Za późno”– te słowa brzmią mi ostatnio w uszach przez cały czas. Tak powiedziała mi matka, kiedy po którejś z awantur przestała się do mnie odzywać na kilka tygodni, aż w końcu nie wytrzymałam i przyszłam ją przeprosić. Chociaż to wcale nie była moja wina, pamiętam to doskonale. W każdym razie powiedziała: „Teraz już za późno na przeprosiny”, i dalej karała mnie za wyimaginowane przewiny, dopóki nie uznała, że wystarczy już tej kary. Odkąd zmarł teść, dużo myślałam o matce. Śmierć, choroba, przemijanie… To wszystko wydaje się bardzo odległe, dopóki nas nie dotknie. A kiedy to już się stanie, przychodzą do nas myśli, które dawniej od siebie odpędzaliśmy.
Nawet jeśli nic nie zrobiłam, musiałam ją przepraszać
Nie chciałabym, żeby „było za późno” na pogodzenie się z matką, o nie! To w końcu kobieta, która mnie urodziła, i jakkolwiek było między nami, smutno mi, gdy myślę, że mogłaby odejść na zawsze bez tego pojednania, bez choćby jednego dobrego słowa z mojej strony. A jest już niemłoda.
Nie rozmawiamy od lat. Właściwie nigdy zbyt wiele nie rozmawiałyśmy. Więcej było w naszym domu krzyków i obelg niż prawdziwej komunikacji. Odkąd pamiętam, biła mnie. Za to, że przyszłam za późno ze szkoły, za to, że dostałam złą ocenę, za wyrażanie swojego zdania odmiennego od jej, które ona nazywała „pyskowaniem”, za postępowanie wbrew jej woli, za to, że – jak mówiła – byłam najpierw niegrzecznym dzieckiem, a potem krnąbrną, niewdzięczną nastolatką.
– Zmyj z siebie to świństwo! Wyglądasz jak zdzira! – zawołała, kiedy zobaczyła róż na moich policzkach i karminową szminkę, którą pomalowałam usta przed randką.
– Mamo, chcę ładnie wyglądać… – zaoponowałam.
– Idziesz do kina czy do burdelu?! – warknęła, po czym chwyciła mnie za rękę, zawlekła do łazienki i szybkimi, brutalnymi ruchami niemal zdarła mi makijaż z twarzy.
Płakałam i wyrywałam się, może nawet powiedziałam coś niemiłego, więc uderzyła mnie. Raz, drugi, trzeci, aż cała byłam posiniaczona i potargana. Tamtego wieczoru nie poszłam na randkę. Nie była pruderyjna, o nie. Nie przeszkadzało jej, że spotykam się z chłopcami czy maluję. Tamtego wieczoru miała po prostu zły humor i musiała się na kimś wyżyć. Byłam pod ręką, to wszystko. Miesiąc później na bal maturalny zrobiłam dokładnie taki sam makijaż i nie powiedziała słowa.
Ale znacznie częściej mnie krytykowała. Dla zasady. Bo taką już miała naturę. Zrozumiałam to dopiero po wielu latach, ale jako dziecko, a potem nastolatka bardzo cierpiałam z tego powodu. Uważałam, że nie jestem wystarczająco dobra, skoro matka cały czas jest ze mnie niezadowolona. Namalowałam obrazek na lekcji plastyki? Mówiła o nim z lekceważeniem. Napisałam wiersz? Wyśmiewała go. Puściłam głośniej muzykę w swoim pokoju? Słyszałam, że nie mam za grosz gustu i za jej czasów grali prawdziwi artyści, a nie takie odpustowe wyjce do kotleta.
Niektóre słowa, które mnie bolały albo upokarzały, ona uważała za świetne żarty. Pamiętam, jak któregoś razu podczas rodzinnego przyjęcia między dorosłymi wywiązała się dyskusja na temat dzisiejszej młodzieży. W pewnym momencie matka kazała mi wstać i zaprezentować się wszystkim z każdej strony. Już samo to było dla mnie krępujące, kiedy gromada ciotek i wujków zawiesiła na mnie wzrok. A ona jeszcze powiedziała coś w stylu:
– No, patrzcie, sama skóra i kości! Ja w jej wieku miałam już piersi, a tu nic! Zero. Nawet najmniejszych zalążków! Czy to nie dowód na to, że teraz dzieci później dorastają?!
Wszyscy wybuchli gromkim śmiechem, a ja spaliłam buraka i pod byle pretekstem uciekłam do kuchni. Miałam dwanaście lat i publiczne rozmowy o moim ciele to było najgorsze, co mogłam sobie wyobrazić. Pamiętam, że wiele lat później jej to wypomniałam. Nie wiedziała, o co mi chodzi. Dla mnie to było traumatyczne doświadczenie, ona nawet tego nie pamiętała.
Czasem pisałam do niej SMS-y
Im byłam starsza, tym trudniej mi było znosić nieustanne awantury i pretensje. Potrafiła się wściekać o byle co, bić mnie, wyzywać, opluwać. A potem obrażała się na mnie, bo to przecież moja wina, to ja doprowadziłam ją do takiego stanu. Zawsze musiałam pierwsza wyciągać rękę do zgody. Nieważne, jak bardzo mnie upokorzyła, to zawsze ja mówiłam „przepraszam”. Czasem przyjmowała przeprosiny, czasem nie, jak jej się akurat podobało.
Aż w końcu coś we mnie pękło i jej oddałam. Tak uderzyłam swoją matkę – czy raczej odepchnęłam ją – że aż poleciała na regał z książkami. Odbiła się od niego i upadła na podłogę. Spojrzała na mnie z nienawiścią, jakiej nigdy jeszcze u niej nie widziałam, po czym powiedziała, że nie jestem już jej córką i nie chce mnie znać.
Skończyłam już wtedy osiemnaście lat i za miesiąc miałam wyjechać na studia. Kwatera była zaklepana i opłacona, wszystko na mnie czekało. Doszłam więc do wniosku, że nie mam na co czekać, i wyjechałam wcześniej. Ojciec namawiał mnie, żebym najpierw przeprosiła mamę (zawsze mi to powtarzał), ale nie chciałam go słuchać. Miałam dość.
Skończyłam studia, znalazłam pracę, poznałam mojego męża, urodziły nam się dzieci… Wszystko to bez udziału, a z początku nawet wiedzy moich rodziców. Przez kilka lat wysyłałam mamie SMS-y z życzeniami na święta i imieniny, ale ani razu mi nie odpisała, więc w końcu dałam sobie spokój. Z ojcem rozmawiałam czasem przez telefon, niezbyt często, bo te rozmowy męczyły mnie. Za każdym razem próbował mnie nakłonić, bym wciągnęła rękę do zgody.
– Matka cię biła, no jasne – mówił. – Ale w naszym pokoleniu dzieci się biło. Spytaj innych, każdy obrywał. Jej matka też ją biła, ona nie zna niczego innego. Musisz ją zrozumieć, wiesz, jaka jest.
– Wiem, sama się nie odezwie.
– No właśnie! A ktoś musi być mądrzejszy… To wszystko trwa już tyle lat…
– Jeżeli woli nie znać swoich wnuków, niż choć raz powiedzieć słowo „przepraszam”, to jej wybór!
– Mój, Boże, Alinko, jaki wybór? Myślisz, że w tym wieku jest jakiś wybór? Że w tym wieku można człowieka zmienić? Po prostu zadzwoń, przeproś ją i znów będzie jak dawniej… Dość już tych kłótni.
Jak dawniej… Pytanie, czy chcę, żeby było jak dawniej. Żeby znów mną pomiatała, obrażała mnie i krytykowała, bo taki akurat ma humor, żeby nastawiała przeciwko mnie moje dzieci, bo nie mam wątpliwości, że byłaby do tego zdolna. Kto wie, może i na nie podniosłaby rękę? O nie, do tego na pewno nie mogę dopuścić… Czy ojciec nie powiedział mi wprost, że nadal jest taka jak dawniej? To nie wróży niczego dobrego. Jedynie kolejne konflikty i niepotrzebne zamieszanie w życiu dzieci.
Mąż do niczego mnie nie namawia, ale widzę, że po śmierci swojego ojca też ma refleksje na temat przemijania i rzeczy, których nie zdążyliśmy zrobić czy powiedzieć… Ale on nie zna mojej matki. I może właśnie tak powinno pozostać? Gryzę się z myślami od wielu dni. Nie chcę rozdrapywać starych ran. I na pewno nie będę za nic przepraszać. Ale jeśli chociaż nie spróbuję zatrzeć uczucia, które pozostawiło po sobie nasze ostatnie spotkanie, poczucie niespełnionego obowiązku nie da mi spokoju. Zagryzam wargi i wstukuję w komórce dawno zapomniany numer telefonu.
– Halo, mama? Tu Alina. Dzwonię, żeby porozmawiać. Tak, po prostu porozmawiać…
Czytaj także:
„Siadam codziennie w tym samym miejscu i żebrzę. O 16 syn mnie odbiera. Oddaję mu pieniądze”
„Wyszłam za mąż dla pieniędzy. Mąż mnie i naszej córki nie kochał. On chciał tylko zrobić na złość byłej dziewczynie”
„Bartek traktował mnie jak panią na telefon i nie poświęcał mi czasu. Okazało się, że jest wdowcem i ma małą córeczkę”