W liceum uczyłem się tak dobrze, że wszyscy nauczyciele namawiali mnie na studia. Najbardziej lubiłem polski i matematykę, więc jedni twierdzili, że powinienem zdawać na uniwersytet, inni zaś optowali za politechniką. Ostatecznie zdecydowały względy praktyczne.
– Chcę dobrze zarabiać – oświadczyłem tacie. – A co będę robił po studiach humanistycznych? To żadna przyszłość.
– Nie tylko kasa się liczy w życiu, synu – powiedział mi wtedy. – Praca wykładowcy albo naukowca to powód do dumy i satysfakcja.
– Satysfakcji do garnka nie włożę – upierałem się. – Wiem, jak ciężko harowałeś, jak odkładaliście z mamą każdy grosz, wiedząc, że po maturze chcę się przenieść do miasta. Mam zamiar jak najszybciej spłacić swój dług i zacząć żyć jak człowiek.
– Nic nam nie jesteś winny – od razu zaprotestował ojciec.
– W moim przekonaniu jestem – obstawałem przy swoim. – Postanowione. Zdaję na politechnikę.
Prawdę mówiąc, sam nie do końca byłem przekonany, czy robię dobrze. Lubiłem matematykę, ale to języki były moją pasją. Interesowałem się też trochę socjologią. Pocieszałem się, że po takiej na przykład statystyce potem będę mógł pracować w swoim ulubionym zawodzie. Wybrałem zarządzanie. Ale już na drugim roku studiów zorientowałem się, że jeżeli chciałbym przyzwoicie zarabiać i mieć przebicie na rynku, muszę znać języki.
Z angielskiego byłem dobry, niemiecki też miałem opanowany całkiem nieźle. Postawiłem więc na rosyjski. Tam, skąd pochodzę, wielu ludzi mówiło po rosyjsku – a w każdym razie rozumieli ten język. Ziemie wschodnie to przecież jeden wielki tygiel kulturowy. Podstawy więc miałem – i to, w porównaniu z moimi rówieśnikami, znakomite. Zacząłem więc dodatkowo szlifować rosyjski.
W rezultacie, gdy skończyłem studia, mogłem się z dumą nazywać poliglotą. No prawie – bo choć znałem „tylko” trzy języki, ale za to perfekt! Z każdego miałem egzamin państwowy i papierek!
Życie rolnika jest nie dla mnie
Traf chciał, że wylądowałem w turystyce. Dorabiałem w jednym z takich biur jeszcze na studiach, miałem więc jakieś pojęcie o branży, a z czasem – także znajomości. Po kilku latach udało mi się zatrudnić w biurze, które robiło duży projekt na zlecenie rządu. Kontrakt na kilka lat, pieniądze znakomite. Słowem – żyć nie umierać.
Zacząłem powoli porządkować i układać sobie życie. Najpierw kupiłem mieszkanie – dwupokojowe, bo było relatywnie tańsze niż kawalerka, a przyszłościowe. Jeszcze na studiach, na ostatnim roku, poznałem Lilkę. Studiowała na tej samej uczelni, tylko że fizykę. Jej marzeniem było zostać nauczycielką i dążyła do tego, chociaż próbowałem ją przekonać, że stać ją na więcej.
– Zastanów się, z twoimi możliwościami do szkoły?! Możesz przecież robić karierę naukową – tłumaczyłem. – Jeździć po świecie, brać udział w sympozjach i badaniach. A ty chcesz użerać się z dzieciakami?
– Kiedy to moje marzenie – wzruszała ramionami. – Poza tym nie mówię, że zostanę przy tym na zawsze. Może mi się kiedyś odwidzi? Nie mam zamiaru spocząć na laurach, zamierzam się uczyć, podyplomowo, więc będę ze wszystkim na bieżąco.
– Jak chcesz – machnąłem w końcu ręką.
Dwa lata po studiach postanowiliśmy się pobrać. Bo na co niby mieliśmy czekać? Mieszkanie jest, pracę mamy, najwyższy czas pomyśleć o dzieciach. Ona chciała dwójkę, ja planowałem jedno, choć nie upierałem się przy swoim.
Wesele zorganizowaliśmy u moich rodziców. Co prawda teściowie trochę kręcili nosem, że daleko, a ich rodzina w mieście mieszka. Ale przekonałem ich, że jak wesele, to najlepiej na wsi. A gdy zarezerwowaliśmy dla gości pokoje w hotelu i przejazd autokarem na nasz koszt – już nic nie mówili. Moi rodzice oczywiście byli zachwyceni. Tata na weselu trochę sobie popił i dosiadł się jakoś tak nad ranem do mnie, wylewając z siebie radości i żale.
– Ty już miastowy będziesz – kiwał głową. – Ale ja wiedziałem, że ciebie do czegoś więcej ciągnie niż tylko na to nasze pole. Żalu ni nijakiej złości nie mam, dumny jestem z ciebie – mówił, patrząc na mnie przeszklonymi oczami. – Słusznie, żeś matkę weseliskiem u nas ucieszył. I żona chyba dobra będzie. Chociaż miastowa, to kto ją tam wie... – zadumał się, a po chwili zaniepokojony spytał: – A zajrzycie tu do nas czasami?
– Tato, ja nie umieram i za granicę nie jadę, tylko się żenię – poklepałem go po przyjacielsku, napełniając kieliszek. – Masz, wypij lepiej za moje szczęście. Moje i Lilki.
Co do jednego mój ojczulek miał absolutną rację – do ziemi nie ciągnęło mnie nigdy i on to chyba już dawno zauważył. Uczyć się lubiłem, ludzi poznawać też, po Polsce szwendać. A życie rolnika, siłą rzeczy, jest stacjonarne. To zupełnie nie dla mnie.
Właściwie co mnie tutaj trzyma?
Po ślubie posiedzieliśmy jeszcze kilka dni u moich rodziców, a potem wróciliśmy do miasta. Do domu, do pracy. Dobrze nam było. Ja wprawdzie często wyjeżdżałem (bo w ramach projektu musieliśmy bywać w różnych miejscach Polski), za to kiedy wracałem, to byłem tylko dla Lilki. Żadni tam koledzy się nie liczyli, tylko ona, więc nie miała powodów do narzekania. Zresztą, ona też była zapracowana. Po szkole udzielała korepetycji (chociaż tłumaczyłem jej, że nie musi; ja dobrze zarabiam, a jak dodamy do tego jej nauczycielską pensję, to w zupełności wystarczy, żeby rodzinny budżet się dopiął) – a w weekendy się uczyła. Bo tak jak zapowiedziała, poszła na studia podyplomowe.
Półtora roku po ślubie Lilka zaszła w ciążę. Nie zwolniła tempa, ale ponieważ na szczęście dobrze się czuła, nie było takiej potrzeby. Za to kiedy urodził się Kamil, zrezygnowała ze wszystkich zajęć i zajęła się synkiem. Tymczasem ja zacząłem więcej pracować. Bo trzeba było załatać tę dziurę w domowym budżecie, no i uznałem, że pewnie z czasem warto by pomyśleć o większym mieszkaniu. A poza tym – miałem szanse na awans i prawdziwą karierę, więc absolutnie nie chciałem tego zaprzepaścić.
Nasze biuro dostało drugi kontrakt – mieliśmy przygotować plany budżetowe na promocję regionu na wschodzie Polski. Trzeba było zrobić dokładne wyliczenia, ale przede wszystkim – i to było moje zadanie – sprawdzić infrastrukturę, rozwiązania logistyczne – no wszystko, co się łączy z rozwojem turystyki. I zgodnie z moim oczekiwaniami zostałem szefem projektu!
Olbrzymie uznanie, powód do dumy, więcej pieniędzy – no i zero czasu dla siebie i rodziny. W pracy szło mi zatem znakomicie, za to w domu dużo gorzej. Na pewno powodem była moja ciągła nieobecność. Ale zdawałem sobie sprawę, że przyczyną jest też moje zmęczenie. Bo coraz częściej byłem rozdrażniony, zły, niecierpliwy. Z przemęczenia, to na pewno. Jednak chyba zaczęło do mnie docierać, że to, co robię, to nie do końca moja bajka…
Owszem, kochałem swoją pracę, wyzwania, jeżdżenie po kraju. Ale najlepiej się czułem, gdy na święta jechaliśmy do moich rodziców. Wiejskie klimaty, tutejsza cisza, inne tempo życia – to mnie uspokajało. Odkryłem to chyba dwa lata temu, gdy po Wigilii siedzieliśmy z Lilką przy kominku i po raz pierwszy od dawna rozmawialiśmy spokojnie. Kamil spał, a my wreszcie, bez kłótni i nerwów, mogliśmy sobie wszystko wytłumaczyć. I wtedy Lila powiedziała, że tu jestem sobą. Takim, jakim mnie poznała.
Zastanowiły mnie jej słowa. Zadałem sobie pytanie: co ja mam w tym mieście, co mnie tam trzyma? Mieszkanie, praca… Kilku znajomych, ale nie oszukujmy się – żadni z nich przyjaciele. Wszyscy – tak jak ja – dbali głównie o karierę i pieniądze. Tylko to się tam liczy. Brakowało mi czegoś. Może tego spokoju, oddechu, jaki znajdowałem na wsi?
To Lilka mnie do tego namówiła
Jednak pewnie nie podjąłbym decyzji o przeprowadzce, gdyby nie choroba mojego ojca. Pół roku po tamtych świętach tata miał wylew. Wyszedł z tego, ale go sparaliżowało. Było jasne, że moja mama sama wszystkiemu nie sprosta. Wprawdzie radziła sobie znakomicie – pole od razu wydzierżawiła, krowy sprzedała, dzięki temu miała pieniądze. Ale ojca należało wozić do miasta na badania. Poza tym była sama, a przecież nie stawała się coraz młodsza. I chociaż mi wstyd – to nie ja, tylko Lilka wpadła na pomysł, żebyśmy całą rodziną przenieśli się na wieś.
– Kamil idzie do szkoły, i tak zmienia otoczenie, będzie mu wszystko jedno – powiedziała. – Ja pracę tam pewnie znajdę. Z tego, co wiem, akurat nauczycieli fizyki wszędzie potrzebują. Zwłaszcza w takich wiejskich szkołach. A ty… Nie wiem, w sumie to i tak robisz projekty w tamtych stronach?
– Wiesz, Liluś, zastanawiałem się nawet, czyby nie spróbować takiego projektu właśnie dla naszego terenu – wyznałem jej z namysłem. – Ale najpierw trzeba by się zorientować, jak wygląda dofinansowanie, jakie gmina ma plany… A ty naprawdę sądzisz, że dasz radę na wsi? Tam przecież nic nie ma.
– A czy ja tu mam czas, żeby po teatrach i kinach ganiać? – wzruszyła ramionami. – Poza tym prawda jest taka, że to chyba jedyny sposób, żeby naprawić nasze małżeństwo. Nieraz przecież rozmawialiśmy, że coś trzeba zmienić. Tak dalej być nie może.
To prawda. Chociaż udawałem sam przed sobą, że wszystko jest w porządku, to nie było. Dlatego pomyślałem, że może Lilka ma rację. Skoro jeszcze chce nam się cokolwiek ratować i zmieniać, to warto.
Zanim załatwiliśmy wszystkie formalności, minęło kilka tygodni. Mieszkanie wynajęliśmy (wolałem go jeszcze nie sprzedawać) i zainstalowaliśmy się u mojej mamusi. We wrześniu nasz synek poszedł do szkoły, Lilka dostała pracę na pół etatu, a ja kończyłem poprzedni projekt i zacząłem zbierać informacje na temat nowego. Okazało się, że gmina jest zachwycona moją propozycją! Przyznali, że pewnie da się znaleźć pieniądze na promocję i jakieś sensowne zmiany – tylko nikt tu nie miał pomysłów, co można zmienić.
Fakt, że tereny nie są typowo turystyczne. Jest las i jakieś rachityczne strumienie, kilka malowniczych stawów, poza tym bagniska i biedne wioski. Ładnie, uroczo, cicho i spokojnie – ale czy to przyciągnie turystów?
Nie było łatwo, ale udało się
– Ziemia tu nie jest najgorsza, ja bym postawił na ekologię – powiedziałem po przeanalizowaniu różnych możliwości i przeliczeniu tysięcy słupków. – Zdrowa żywność to coś, co może przyciągać. I to nie tylko letników. Do miasta jest stąd stosunkowo niedaleko, a ludzie chętnie kupują produkty uprawiane ekologicznie. Poza tym kurczaki, jajka, mleko. No i pszczoły.
– Co proszę? – zdziwił się wójt.
– Pszczoły. Ule, miód – wyjaśniłem cierpliwie. – Te tereny kiedyś słynęły z bartnictwa. Trzeba do tego wrócić. Zwłaszcza że jeśli uprawy będą ekologiczne, to miód też.
I należy pomyśleć o infrastrukturze. Agroturystyka, hotele, knajpy. No i oczywiście drogi. Proponuję rozpisać konkurs na najlepsze pomysły na rozwój regionu. Z zaznaczeniem, czego oczekujemy. Ludzie na pewno będą się zgłaszać, najlepsi dostaną dofinansowanie. Zwrócimy się do wojewody o pieniądze na drogi. I oczyszczalnię ścieków, filtry. Wodę w stawach i strumieniach trzeba oczyścić.
– Nie dadzą tyle – zafrasował się wójt.
– O to bym się nie martwił – uśmiechnąłem się tajemniczo. – Od lat zajmuję się wyciąganiem pieniędzy z gmin i województw na ochronę środowiska i rozwój regionów. I całkiem nieźle mi to wychodzi…
Rok temu zaczęliśmy działać. Dostałem oficjalne zlecenie i pieniądze na realizację, rozpisałem konkursy i przypuściłem atak na różne urzędy. Przywykłem, że nie wszyscy od razu wierzą w powodzenie moich pomysłów i czasem muszę kogoś długo i cierpliwie o tym przekonywać. Teraz też nie było łatwo – w innych regionach kraju ludzie od razu chcą działać, natomiast tu nikt nie był przekonany, że cokolwiek się uda i że jakaś akcja ma szansę powodzenia. Najpierw więc zderzyłem się ze ścianą i dopadło mnie zniechęcenie. Zadawałem sobie pytanie, czy nie porywam się z motyką na słońce.
Jednak udało się! Od paru miesięcy trwa budowa. Mamy zaakceptowany projekt rozbudowy bazy noclegowej. Zgłosiło się też kilku pszczelarzy, którzy mają ule i zaplecze, a brak im pieniędzy na kupno pszczół. Wiem, że znajdą się środki na budowę oczyszczalni i filtrów! No, na razie jednego, ale dobre i to.
– Panie Arturze, nie wiem, jak mam panu dziękować – wójt niemal ze łzami w oczach gratulował mi pomysłu i zaangażowania podczas oficjalnego przyjęcia w Nowy Rok.
A ja pomyślałem, że tak naprawdę to ja wcale nie odbudowuję regionu, tylko swoją rodzinę! Bo Lilka i ja oczekujemy drugiego dziecka i między nami jest świetnie. Do tego stopnia, że postanowiliśmy sprzedać mieszkanie w mieście. Bo po co nam ono? Tu jest nasze miejsce. I choć zacząłem robić karierę tam, to wiem, że jeszcze większą zrobię tu. A w każdym razie z większym pożytkiem!
Czytaj także:
„W wieku 36 lat zamieniłam szpilki na gumiaki i przeniosłam się z miasta na wieś. Dopiero tam spotkałam miłość swojego życia”
„Przeprowadzka na wieś miała ukoić moje zszargane nerwy. Jedyne, co mi przyniosła to stres, długi i komornika”
„Dla syna zrezygnowałam z siebie i przeniosłam się na wieś. Zamiast sielskiego życia, dostałam samotność i odrzucenie”