Zawsze lubiłam sport. Jako młoda dziewczyna jeździłam po całym kraju, biorąc udział w międzyszkolnych turniejach i zawodach sportowych. Na ścianie w moim pokoju wisiały medale, w szafce miałam wystawę pucharów. Najlepsza byłam w skoku w dal. Ale przygoda ze sportem skończyła się wraz z ukończeniem szkoły średniej. Moją drugą pasją były nauki przyrodnicze, a dokładnie biologia. Po maturze bez wahania zdecydowałam więc, że zostanę nauczycielem biologii.
Na studiach poznałam męża. Tuż po odebraniu dyplomu magistra wzięliśmy ślub
Zaczęłam pracę w szkole podstawowej i pokochałam swój zawód. W dalszym ciągu jednak ciągnęło mnie do sportu. Kiedy miałam wolną chwilę albo całe okienko, szłam do sali gimnastycznej, siadałam na trybunach i obserwowałam, jak mój kolega wuefista prowadzi zajęcia. Czasem nawet przyłączałam się do uczniów, gdy brakowało im zawodnika do gry w siatkówkę albo kosza.
Poza pracą nie miałam czasu na uprawianie sportu. Dorabiałam sobie udzielaniem korepetycji, więc zazwyczaj do domu wracałam późnym wieczorem.
– Dorota, może w końcu się przekwalifikujesz i zostaniesz panią od wuefu, co? – żartował Arek, gdy kończyły się zajęcia, i dzieciaki opuszczały salę.
– W kolejnym wcieleniu na pewno – odpowiadałam ze śmiechem.
Moje dni wypełniała po brzegi praca, ale nie narzekałam, czułam się spełniona, usatysfakcjonowana. Nie umiałam się nudzić. Dlatego kiedy okazało się, że jestem w ciąży, nastąpił w moim życiu kryzys.
Choć planowałam mieć dziecko, nie potrafiłam usiedzieć w domu
Nuda i bezczynność mnie zabijały. Czułam się jak więzień. Niestety, lekarz jednoznacznie stwierdził, że ciąża jest zagrożona. Wolno mi było chodzić tylko na krótkie spacery, a o pracy całymi dniami mogłam teraz jedynie pomarzyć. To było najdłuższe dziewięć miesięcy w moim życiu! I najnudniejsze.
Gdy tylko urodziłam Alicję, szybko wróciłam do formy. Do dziś żartuję, że za tę zagrożoną ciążę zostałam wynagrodzona idealnym niemowlakiem. Córeczka głównie spała i jadła. Nie marudziła, nie płakała, tymczasem mnie roznosiła energia, pomysły jeden za drugim roiły się w mojej głowie. Wtedy właśnie wpadłam na koncept stworzenia czegoś na kształt zajęć fitness dla matek z małymi dziećmi.
W dzisiejszych czasach to nic nadzwyczajnego, ale wtedy młode mamy nie miały możliwości uczestniczenia w takich zajęciach. Ja mogłam sprawić, że w moim miasteczku będzie. Tym bardziej że miałam wiele koleżanek z niemowlakami uczepionymi piersi oraz z ogromną potrzebą spotkania się, integracji, wyrwania z domu.
– No to bierz się do dzieła – skwitował mój mąż, gdy po raz setny opowiadałam mu, co mi się wymarzyło.
Co prawda on niespecjalnie podzielał mój pęd do aktywności fizycznej, ale zawsze mnie wspierał.
– Jeżeli ktoś miałby coś takiego zainicjować w tej dziurze, to tylko ty – dodał i puścił do mnie oczko.
Tego mi było trzeba: poparcia dla mojego projektu, wiatru w żagle. Odtąd, chodząc na spacery z wózkiem, w torebce nosiłam notatnik, aby zapisywać każdy nowy pomysł. Po drodze spotykałam inne mamy, z którymi rozmawiałam. Wszystkie wydawały się zachwycone i dopytywały niecierpliwie, kiedy zaczną się zajęcia. Jednak ciągle był to tylko projekt, potrzebowałam pomocników.
Toteż któregoś dnia podczas spaceru z córeczką skręciłam wózkiem w stronę szkoły, a tam od razu powędrowałam do sali gimnastycznej. Na dzień dobry od razu zwierzyłam się Arkowi z mojego planu. Przyjął go niemalże entuzjastycznie. W końcu tak jak ja był człowiekiem czynu i kochał wyzwania.
– Mamy tutaj jedną niewielką salę, w której trzymam sprzęt sportowy. Nada się. Po prostu spróbujmy – podsumował naszą rozmowę.
Miał też swoje prywatne powody, bo spodziewał się właśnie swojego pierwszego dziecka
Znałam dobrze jego żonę i wiedziałam, że chętnie wzięłaby udział w takich zajęciach. Mogłaby je nawet poprowadzić, ponieważ ona także była z zawodu wuefistką. Pozostawało zdobyć zgodę dyrektora na to, byśmy w budynku szkoły zorganizowali takie przedsięwzięcie. Ostatnia kwestia, ale najważniejsza.
– To innowacyjny pomysł, ale jestem pewna, że wypali. Mamy już chętnych – tłumaczyłam kilka dni później, siedząc w gabinecie dyrektora.
– To będzie bardzo ważna inicjatywa dla całej lokalnej społeczności – wtórował mi Arek.
Świetny argument, biorąc pod uwagę fakt, że dyrektor był społecznikiem i pochwalał każdą formę aktywizowania mieszkańców miasta.
– Dokładnie tak. Poza tym matki uczniów będą mogły się poznać bliżej i zintegrować – dodałam.
Dyrektor słuchał w milczeniu, pocierając wąsy. W gabinecie zaległa cisza.
– Zgoda – powiedział w końcu nasz pryncypał. – Ale kto wypłaci pensję prowadzącym zajęcia? Kto ich zatrudni? Bo tego nie mogę wam zaoferować – uprzedził.
– Proszę się tym nie martwić, dyrektorze. Zajęcia poprowadzę sam, razem z żoną – wyjaśnił Arek.
Wyszliśmy z gabinetu uszczęśliwieni i pełni energii. Wtedy właśnie wszystko zaczęło się naprawdę. Marzenie przeistaczało się w rzeczywistość. Za własne pieniądze zakupiliśmy sprzęt do ćwiczeń. Nic wielkiego – jakieś maty, piłki, hantle i tym podobne drobne przedmioty – ale na początek to wystarczyło. Do tego przyniosłam swój prywatny magnetofon, abyśmy mogli puszczać muzykę podczas ćwiczeń. Chętnych nie brakowało.
W każdy czwartek zbierałyśmy się całą grupą w niewielkiej szkolnej salce i ćwiczyłyśmy
A potem zazwyczaj szłyśmy na kawę. Wkrótce zainteresowanych było tyle, że musieliśmy utworzyć dwie grupy. Jedną prowadził Arek, drugą jego żona. Ja zajmowałam się zapisami oraz innymi pobocznymi sprawami. Współpraca układała nam się bez zarzutu przez kilka lat, a ja cieszyłam się, że mogę robić to, co lubię. Pokochałam fitness, zaczęłam również biegać wieczorami, gdy tylko córka położyła się spać.
Kiedy żona Arka zaszła w ciążę z drugim dzieckiem, musiała zrezygnować z prowadzenia zajęć.
– Dorota, ale to przecież żadna tragedia, ty możesz przejąć jej grupę – zasugerował Arek. – Poradzisz sobie!
Tym sposobem zostałam samozwańczym instruktorem fitness, jak żartobliwie o sobie mówiłam. Z rozrzewnieniem wspominam tamten czas. Wspaniale spędzone chwile, godziny rozmów, pomaganie sobie nawzajem przy dzieciach, trwałe przyjaźnie. Sport był dla mnie ważny, ale to, co wyniosłam z tych zajęć oprócz sportu, było nie do przecenienia.
Na długie lata pożegnałam się z zajęciami w szkole
Na świat przyszło drugie dziecko Arka, a on sam uległ wypadkowi na motocyklu. Nic poważnego mu się nie stało, lecz potrzebował czasu, by dojść do siebie. Nie miał już ani siły, ani chęci na zajmowanie się fitnessem po godzinach. Rozumiałam to. Próbowałam prowadzić obie grupy samodzielnie przez blisko rok, w końcu jednak musiałam odpuścić.
– Daj sobie już z tym spokój – powiedział pewnego wieczoru mój Marek, gdy wróciłam późno ze szkoły.
Za późno. Nie zdążyłam przeczytać córce bajki na dobranoc. Widziałam wyrzut w mężowskim spojrzeniu. Starał się mnie wspierać, lecz jego cierpliwość miała swoje granice i czułam, że nie powinnam ich przekraczać.
– Nie ma cię całymi dniami w domu. Jak nie lekcje, to korepetycje. Jak nie korepetycje, to fitness. Pamiętaj, że ty także masz dziecko, które prawie cię nie widuje – ciągnął, podczas gdy ja siedziałam bez słowa w fotelu, ocierając łzy rękawem.
Wkładałam w te zajęcia całe swoje serce, wszystkie siły, ale w głębi serca wiedziałam, że mój mąż ma rację.
– Nie musisz przecież rezygnować ze sportu, ale z prowadzenia tych zajęć powinnaś. Dorota, dobrze?
– Dobrze – chlipnęłam, a on mnie mocno przytulił.
Naprawdę się o mnie martwił i o naszą rodzinę przy okazji, bo pasja jest w życiu ważna, ale nie powinna być ważniejsza od rodziny. Tamtego wieczoru skończyła się moja przygoda z prowadzeniem zajęć fitness w szkolnej salce. Przecież to nie koniec świata – mówiłam sobie – po prostu zdroworozsądkowy wybór. Moja córeczka rosła i wkrótce jeździłyśmy razem na rolkach i na rowerze. Byłam w tak świetnej formie, że niejednokrotnie brano nas za siostry.
Zamiłowanie do aktywności fizycznej procentowało. Czułam się zdrowa, młoda i tak wyglądałam. Gdy nie jeździłam z córką na rolkach, to biegałam lub chodziłam na pływalnię. Wykorzystywałam wszystkie dostępne możliwości, by aktywnie uprawiać sport, przy okazji pokazując Alicji, że warto dbać o dobrą formę. Lata mijały, córka niepostrzeżenie z żywiołowej dziewczynki stała się rezolutną maturzystką.
– Mamo, no to postanowione, złożyłam podanie na AWF – oznajmiła mi pewnego pięknego dnia, gdy wybrałyśmy się razem pobiegać.
– To cudownie! – uściskałam ją.
Miałam świadomość, że to ja zaraziłam ją miłością do sportu. Widziałam w niej samą siebie sprzed lat. Przypomniałam sobie, jak czasem zabierałam Alę do szkoły, kładłam na kocyku z grzechotką w łapce, a sama prowadziłam zajęcia fitness dla koleżanek. Teraz to ona marzyła o tym, by zostać instruktorką i stworzyć własne studio. Zamierzałam wspierać ją w tym marzeniu z całych sił.
– Ale czy to zapewni jej dobrą przyszłość? Jak ona z tego wyżyje? – Marek nieco kręcił nosem.
– Ty się nie martw. Ala jest taka jak ja. Ma pasję, wytrwałość, poradzi sobie.
Nie myliłam się. Córka skończyła studia z wyróżnieniem. Była młodą, pełną energii kobietą, w której widziałam swoje odbicie.
– Mamo, otwieramy studio fitness!
Spojrzałam na nią zaskoczona, nie do końca rozumiejąc, co ma na myśli.
– My, czyli kto?
– No ty i ja! Nie martw się o formalności i pieniądze. Nic ci nie mówiłam, bo nie chciałam zapeszyć, ale starałam się o dofinansowanie z Unii Europejskiej na start… no i się udało! – opowiadała rozradowana, a ja miałam wrażenie, że historia właśnie zatoczyła koło.
Nie mogłam jej odmówić. Zrezygnowałam z udzielania korepetycji na rzecz prowadzenia zajęć w studio córki. Postawiłam na fitness, choć uwielbiałam swoich uczniów. Zrobiłam kurs na instruktora aerobiku, co dało mi uprawnienia do oficjalnego prowadzenia zajęć. Znowu poczułam się jak ryba w wodzie; jakbym czekała na to całe życie. Utworzyłam grupę dla kobiet „50+”. Do moich pierwszych zajęć przygotowywałam się jak do bardzo ważnego egzaminu, bo to jednak było coś innego niż szkolna salka, a w niej kilka moich koleżanek.
Jednak niepotrzebnie się denerwowałam. Gdy zobaczyłam salę pełną uśmiechniętych kobiet, cały stres gdzieś się ulotnił. Rozpoznałam wśród nich dziewczyny, z którymi ćwiczyłam dwadzieścia lat temu w szkole. Stawiła się też żona Arka. Czuję, że robiąc to, co kocham, robię zarazem coś potrzebnego. Dla tych świadomych, dbających o siebie kobiet chce mi się starać, wstawać co rano. Nauczam i zajmuję się sportem – dwie pasje połączone w jednym! Szczęście dopełnia fakt, że mogę patrzeć, jak moja córka spełnia swoje marzenie. Trochę dzięki mnie…
Czytaj także:
Mój syn ma 23 lata i nie rozumie, że ma jeszcze czas na amory
Moja córka ma 3 dzieci. Nie poświęca im uwagi, bo ciągle siedzi w telefonie
Mam 4 synów. I dzięki Bogu, bo z córkami to tylko problemy