„Marzyłam o dzieciach i budzeniu się obok męża, ale jemu wystarczało widywanie mnie raz na parę miesięcy. Żyliśmy, jak studenci”

Mąż żył po drugiej stronie globu fot. Adobe Stock, stokkete
„Spędzałam z mężem zaledwie kilka miesięcy w roku. Znajomi zakładali rodziny, budowali domy, a my ciągle żyliśmy po studencku. Co więcej, Markowi zupełnie nie przeszkadzało życie beze mnie...”.
/ 05.01.2023 15:30
Mąż żył po drugiej stronie globu fot. Adobe Stock, stokkete

Latami żyłam piękną przygodą. Realizowałam swoją pasję. Jednak z biegiem czasu zaczęłam coraz mocniej odczuwać ten sygnał – tykanie zegara. Odzywał się we mnie coraz głośniej. I w końcu zrozumiałam, że nie da się go zatrzymać.

Zaczęłam podróżować na drugim roku studiów

Któregoś wieczoru Marek, mój chłopak, wpadł do mojego pokoju w akademiku i od progu obwieścił radośnie:

– Jest stypendium do wzięcia! Można wyjechać na pół roku w ramach jakiejś wymiany kulturalnej czy coś!

– Aha…

– Nie ma zbyt wielu chętnych, ale lepiej się pospieszyć!

On był podekscytowany, mnie niezbyt kusił wyjazd na sześć miesięcy za granicę. Z drugiej strony była to okazja, jaka może się nie powtórzyć.

– No dobra – rzuciłam. – Gdzie?

Wyszczerzył się w uśmiechu od ucha do ucha.

– Chiny!

Tego się nie spodziewałam. Chiny? Żadna tam Europa, żaden Zachód, tylko bardzo Daleki Wschód. Widziałam, że Marek chce jechać i równie mocno chce, żebym pojechała z nim. Cóż, pokusa była zbyt silna, by się jej oprzeć. Kilka tygodni później wysiedliśmy z samolotu na lotnisku w Pekinie. Myślałam, że warszawskie Okęcie jest duże.

Gdy kołowaliśmy na pasie startowym we Frankfurcie nad Menem, musiałam się zgodzić, że przy tym gigancie nasze Okęcie trąci prowincją. A potem się okazało, że lotnisko w Pekinie jest jeszcze większe od tego we Frankfurcie. Dość powiedzieć, że z jednego terminalu na drugi jechało się kolejką.

Pół roku w Chinach minęło jak z bicza strzelił. Przechadzałam się po Wielkim Murze. Spacerowałam wśród pałaców Zakazanego Miasta. Widziałam na własne oczy terakotową armię pierwszego cesarza Chin. Podziwiałam panoramę Szanghaju ze szczytu najwyższej wieży w dzielnicy.

Po sześciu miesiącach wciąż nam było mało tych cudów. A że poznaliśmy już podstawy chińskiego i bariera językowa przestała być tak dotkliwa jak na początku – bo Chińczycy kiepsko znają angielski i poza uczelnią ciężko się dogadać – zwróciliśmy się z prośbą o przedłużenie stypendium.

Otrzymaliśmy zgodę. W ciągu następnych lat zjeździliśmy prawie całą południowo-wschodnią Azję. Do Polski wracaliśmy tylko po to, żeby przedłużyć wizę i załatwić sprawy na uczelni.

Gdzieś po drodze pobraliśmy się z Markiem

Mój zegar tykał bezgłośnie. Przez całe studia żyliśmy praktycznie na walizkach. Było ciekawie, ekscytująco, ale w końcu zaczęło mnie męczyć. Po obronie pracy magisterskiej spędziłam z Markiem jeszcze rok w Chinach. Potem uczelnia, na której studiowałam, zaoferowała mi pracę. Mój mąż nie był zachwycony, gdy mu o tym opowiedziałam.

– Może pora się ustatkować – stwierdziłam. – Zwiedziliśmy pół świata, byliśmy w wielu niesamowitych miejscach, ale może już wystarczy, co?

– Jest jeszcze druga połowa świata – odparł. – Mamy czas.

Wtedy pojawiła się pierwsza rysa, która później przekształciła się w szczelinę zbyt szeroką, żeby dało się ją zasklepić. Zegar zaś tykał. Wróciłam do Polski, Marek został w Pekinie. Podjęłam pracę na uczelni w charakterze pół ekonomisty, pół sinologa. To dawało mi okazję, aby w ramach obowiązków zawodowych latać do Chin i przynajmniej przez kilka miesięcy w roku być z mężem.

Niespecjalnie mi odpowiadało takie życie. Aż w końcu uznałam, że nie odpowiada mi wcale. Chyba wówczas usłyszałam wyraźne tykanie zegara.

– Marek, chcę, żebyśmy żyli razem jak normalni ludzie, a nie przez kilka tygodni co pół roku.

– Chcesz, żebym wrócił do Polski?

– Tak.

– Ale ja nie chcę wracać. Nic tam dla mnie nie ma.

– Ja jestem!

Kłóciliśmy się coraz częściej, dłużej i bardziej zażarcie. W tym czasie moje koleżanki i koledzy pozakładali rodziny. Gdy ich odwiedzałam w domach, które razem urządzali, razem wybierali meble i kolory ścian, razem zachodzili w ciążę i opiekowali się dziećmi, odzywała się we mnie tęsknota.

Chciałam mieć dom, dzieci, ogródek, psa, kota i chomika. Zrozumiałam, że z Markiem tego nie będę miała. Zegar tykał coraz głośniej…

Zażądałam rozwodu

Marek nawet nie protestował. Chyba dotarło do niego to, co dla mnie było jasne już od jakiegoś czasu. Przestało nam być po drodze. Marek został, ja na dobre wróciłam do Polski. Nadal podróżowałam, ale już nie na tak długo. Procentowały znajomości nawiązane na chińskich uczelniach. A to koleżanka z Francji zaprosiła mnie do siebie na tydzień, a to wpadłam na dwa tygodnie do znajomych z Węgier.

Jeździłam po świecie, bo to lubiłam. Poza tym co miałam robić? Siedzieć w domu, płakać i słuchać tykania zegara? Choć i takie dni się zdarzały. Wtedy pomagała butelka wina i wylewanie żalów przed koleżankami, jeśli akurat nie były zajęte dzieciakami.

– Spokojnie, Aśka – mówiły. – Ktoś się w końcu znajdzie.

– Chyba jak się o mnie potknie – burczałam, dolewając wina do kieliszków.

Niedługo po rozwodzie zmarła moja mama. Cieszę się, że przed jej śmiercią zabrałam ją na Maltę. Taka była szczęśliwa! Kilka tygodni później nie była już w stanie nawet wstać z łóżka. Zdążyłyśmy z tą podróżą w ostatniej chwili…

Tata starał się nie rozpaść na kawałki, a ja pomagałam mu się trzymać. Kiedy już się wydawało, że wszystko będzie dobrze, że już się pogodził z sytuacją, że przetrawił ból, rak dopadł także jego. Co zrobiłam po pogrzebie? Oczywiście wyjechałam. Do Portugalii, prawie na miesiąc. Miałam tam znajomych, którzy od dawna zapraszali mnie do siebie. Uciekłam do nich przed smutkiem i świadomością, że oto jestem sierotą.

W spadku po rodzicach dostałam mały domek z ogródkiem, dwoma psami i kotem. Część marzenia się spełniła, szkoda, że takim kosztem. Pod moją nieobecność wszystkim opiekował się mój kuzyn, ale nie mogłam się nim wyręczać Bóg wie jak długo. Gdy wróciłam, smutek i ból dopadły mnie z całą mocą.

Naprawdę zostałam całkiem sama na świecie...

Tylko ja i ten mój cholerny zegar biologiczny, który bił jak na alarm i kuranty co kwartał wygrywał. Tylko czekałam, aż zmieni się w katarynkę powtarzającą: bierz, co dają, nie wybrzydzaj, bo zostaniesz starą panną z kotem…

Wcześniej jednak na horyzoncie pojawił się Arek. Poznaliśmy się przez znajomych, podczas jednego z moich wyjazdów. Tym razem blisko, do koleżanki ze studiów, która mieszkała w Jeleniej Górze. Koleżanka oczywiście już mężata i dzieciata, nawet podwójnie, i zmotywowana, by mnie wyswatać. Może słyszała mój zegar? Zadzwoniła tydzień później.

– Arek pyta, czy mogę mu dać twój numer telefonu. Mogę?

Nie spodziewałam się tego. Arek wydał mi się miłym facetem, ale nie myślałam o nim w kategoriach dalszej znajomości.

– Jasne, czemu nie – powiedziałam.

Zadzwonił dwie godziny później. Powiedział, że w następny piątek będzie w moim mieście i czy nie chciałabym… Chciałam. O ile wcześniej rozmawiało nam się swobodnie, o tyle w piątek oboje się denerwowaliśmy. Arek przyznał mi się, że zwlekał z wykonaniem telefonu. Agata przesłała mu mój numer zaraz po naszej rozmowie, a on przez dwie godziny chodził po mieszkaniu i zastanawiał się, co powiedzieć. A i tak nie wyszło, jak chciał.

– No ale źle chyba też nie, skoro tu jesteśmy – skitowałam.

Pierwsze koty za płoty

Potem wszystko potoczyło się szybko. Arek okazał się domatorem, który lubił weekendowe wypady. Gdy przedstawił mnie swoim rodzicom, ci powitali mnie jak swoją. Pewnym minusem był fakt, że mieszkał dwieście kilometrów ode mnie. Trzy miesiące po naszej pierwszej randce zaproponowałam więc, żeby się przeprowadził.

Za całe biuro służył mu laptop i telefon, w pracy musiał się zjawiać raz w tygodniu, poza tym ja miałam dom, a on kawalerkę. I oto już nie jestem sama… Czasem się zastanawiam, czy nie działamy zbyt ekspresowo. Arek planuje już remont domu, a ja mu na to pozwalam. Czy to nie wyraz desperacji z mojej strony?

Nie znamy się aż tak długo, ale ten mój przeklęty zegar tyka i tyka… Mam już dom, psa i kota, mam fajnego faceta, z którym jest mi po drodze. Brakuje jeszcze jednego elementu, żeby zegar przestał tykać. Tyle że mam pewne obawy. W moim wieku ryzyko powikłań jest większe. Może już za późno na dzieci?

Kiedy podzieliłam się moimi lękami z Arkiem, przez dłuższą chwilę nic nie mówił. No tak – pomyślałam. Mówisz facetowi, którego poznałaś pół roku temu, że chcesz dzieci, to czego się spodziewasz? Ucieknie jak nic. Nie uciekł. Przytulił mnie mocno, pocałował i powiedział:

– Albo urodzimy, albo adoptujemy, albo zaczniemy pracować w jakiejś fundacji pomagającej dzieciom.

Ma rację. Nawet jeśli zegar tyka, jakoś nasze rodzicielskie tęsknoty ukoimy. Byle razem, byle nie na odległość, bez presji i obsesji. Zawsze przecież pozostaje opcja szczęścia we dwoje. Nie pozwolę, by ten tykający zegar zniszczył to, co już mam.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Ono uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA