Kiedy zdecydowałam się wyjść za Rafała, ustaliliśmy, że po ślubie zamieszkamy u jego rodziców. Nie uśmiechało mi się to, bo teściowa jest bardzo apodyktyczną osobą, ale cóż było robić. Dopiero niedawno skończyliśmy studia, zaczęliśmy pracować. Gdybyśmy wynajęli nawet maleńką kawalerkę, na życie prawie nic by nam nie zostało… Poza tym, szkoda nam było pieniędzy które musielibyśmy zapłacić za wynajem. Ceny są przecież wariackie!
Chcieliśmy, jak większość młodych, wziąć na mieszkanie kredyt w banku. Człowiek spłaca go później przez wiele lat, ale przynajmniej wie, że to kiedyś będzie jego, i nie wyrzuca pieniędzy w błoto. Chodziliśmy, pytaliśmy o warunki. No i okazało się, że aby bank w ogóle zaczął z nami rozmawiać, musimy mieć oboje kilkuletni staż pracy na stałym etacie i równowartość przynajmniej dziesięciu procent wartości mieszkania na koncie. W grę wchodził jeszcze ewentualnie żyrant ze sporym majątkiem, ale w naszych rodzinach nikogo takiego nie było. A nawet gdyby był, to by pewnie i tak niczego nie podpisał. Takie to już czasy, że nikt za nikogo głowy nie chce podkładać. Zwłaszcza w banku.
Oczywiście nie mieliśmy tych wymaganych 10%, więc musieliśmy je jakoś odłożyć
A tylko mieszkając u rodziców Rafała, mieliśmy na to szansę. Teściowie oczywiście chcieli, żebyśmy się dołożyli do rachunków, ale było tego tylko trzysta złotych miesięcznie. Za wynajem musielibyśmy zapłacić dwa tysiące, więc gra warta była świeczki. Jak ustaliśmy, tak zrobiliśmy, i przez sześć lat męczyliśmy się u teściów. To znaczy ja się męczyłam, bo Rafał miał rajskie życie. Mamusia skakała koło niego, jakby ciągle był jej małym syneczkiem.
A ja? Głównie krytykowała mnie i pouczała. Nieraz miałam ochotę powiedzieć jej bez ogródek, gdzie może sobie wsadzić swoje dobre rady, ale zaciskałam zęby. Tłumaczyłam sobie, że muszę wytrzymać, że już za chwileczkę przeprowadzimy się z Rafałem do własnego mieszkania. I koszmar się skończy. Ten szczęśliwy dzień nastąpił na początku stycznia 2020. Policzyliśmy oszczędności i okazało się, że jest tyle, ile trzeba. Ochoczo zabraliśmy się za zbieranie potrzebnych dokumentów i przede wszystkim za poszukiwanie odpowiedniego mieszkania. Nie było to łatwe, bo wszystkie lokale sprzedawały się jak świeże bułeczki, ale się udało.
W połowie lutego 2020 zarezerwowaliśmy dwa pokoje w nowo powstałym apartamentowcu i poszliśmy do banku. Byliśmy pewni, że za miesiąc, najdalej dwa pójdziemy na swoje. Początkowo szło jak po maśle. Złożyliśmy wszystkie dokumenty, pokazaliśmy pieniądze, które mamy na koncie. Doradca wszystko przejrzał, coś tam wprowadził do komputera i oznajmił, że nam serdecznie gratuluje, bo wstępną zgodę na kredyt już mamy. Ostateczną decyzję mieliśmy otrzymać za dwa, trzy tygodnie po zatwierdzeniu naszego wniosku przez centralę. Skrzywiłam się, bo myślałam, że załatwimy wszystko raz dwa. A tu znowu trzeba było czekać. Doradca od razu to zauważył.
– Proszę się nie krzywić, to czysta formalność – uśmiechnął się.
– Na pewno? – dopytywałam się.
Musiałam pracować z domu, więc całe dnie spędzałam z teściową
– Na pewno. Jak umowa będzie gotowa, zadzwonię i zaproszę państwa do nas. Podpiszecie i będziecie się mogli wprowadzać – odparł.
Gdy wyszliśmy z banku, zaciągnęłam Rafała na obiad do eleganckiej restauracji. Przez ostatnie lata nigdzie właściwie nie wychodziliśmy, bo odkładaliśmy każdy grosz. Teraz jednak było co świętować. Oczami wyobraźni już widziałam, jak żegnam się ozięble z teściową, a potem urządzam nasze własne gniazdko… Pan z banku nie zadzwonił, za to kilka dni później zanotowano w Polsce pierwszy przypadek koronawirusa. Co było potem, nie muszę chyba nikomu przypominać. Zakazy, nakazy, obostrzenia… Próbowałam skontaktować się z bankiem, bezskutecznie. Gdy w końcu mi się udało, usłyszałam, że na razie o kredycie musimy z Rafałem zapomnieć. Bo z powodu pandemii bank pracuje na ćwierć gwizdka.
– Musicie państwo uzbroić się w cierpliwość. Jak sytuacja nieco się unormuje, wyjaśni, to na pewno się odezwiemy – usłyszałam na koniec.
Następne dni to był koszmar. Szef kazał mi pracować w domu, więc spędzałam z teściową całą dobę. Wcześniej było mi z nią trudno wytrzymać, ale teraz? Jej złośliwość wzrosła do kwadratu albo i do sześcianu. Może gdyby Rafał też siedział w domu, to bym jak wcześniej zaciskała zęby. Ale on dzień w dzień wychodził do firmy. No i któregoś dnia czara goryczy się przelała. Kiedy teściowa swoim zwyczajem zaczęła mnie krytykować, zwyzywałam ją od najgorszych, a potem spakowałam walizkę, wsiadłam w samochód i pojechałam do mamy, do innego miasta. Rafałowi przez telefon powiedziałam, że wrócę do Warszawy dopiero wtedy, gdy bank zaprosi nas na podpisanie umowy.
– Zwariowałaś? Przecież to może potrwać. Zrozum mamę, jest zdenerwowana i przerażona tą cała sytuacją. Stąd te nerwy – jęknął.
– Rozumiem, ale znosić dłużej nie zamierzam. Sama jestem na granicy wybuchu – burknęłam.
– A co ze mną? Będę tęsknił!
– Ja też… Ale jakoś wytrzymamy te kilka tygodni – ucięłam.
Wtedy ciągle jeszcze wierzyłam, że jak sytuacja się unormuje to dostaniemy kredyt i pójdziemy na swoje. Nie wyobrażałam sobie, żeby mogło być inaczej. U mamy przesiedziałam dwa miesiące. Było mi trudno, bo naprawdę tęskniłam za Rafałem, ale postanowiłam być twarda. Dzień w dzień wpatrywałam się w komórkę, oczekując na wiadomość z banku. W końcu nadeszła. Proszono nas, abyśmy pilnie stawili się w oddziale, w którym składaliśmy wniosek kredytowy.
Gdy jechałam do Warszawy, cieszyłam się jak dziecko. Byłam pewna, że jak już dotrę na miejsce, złożymy z Rafałem podpisy i wreszcie będziemy razem, we własnym mieszkanku. W banku przyjął nas ten sam doradca, z którym rozmawialiśmy kilka miesięcy wcześniej. Gdy tylko usiedliśmy, od razu przeszedł do rzeczy.
– Przykro mi, ale nie dostaniecie państwo kredytu – powiedział, wręczając nam teczkę z naszymi dokumentami.
– Ale jak to? Dlaczego?! – wykrztusiłam.
– Bo nie spełniacie państwo warunków koniecznych do jego przyznania.
– Słucham? Przecież w lutym jeszcze je spełnialiśmy! Mieliśmy podpisać umowę! – wtrącił się mąż.
– Tak, ale rozumiecie państwo, teraz żyjemy w innej rzeczywistości. Firmy upadają, zwalniają pracowników…
– Nasze szczęśliwie nie – przerwałam mu – Nawet pensji nam na razie nie obniżyli. Jak pan chce, możemy dostarczyć nowe zaświadczenia o zarobkach.
– Nie chodzi tylko o zarobki.
– To o co jeszcze?
– O wkład własny.
Szukamy mieszkania do wynajęcia, bo moja noga więcej u niej nie postanie!
– No przecież mamy na koncie te wymagane dziesięć procent!
– Teraz nasz bank wymaga minimum trzydziestu – odparł facet.
– Ilu?!
– Minimum trzydziestu procent. Sytuacja gospodarcza jest niepewna… Bank nie może ryzykować…
– I nic nie można zrobić?
– Gdybyście mieli państwo mocnego żyranta, z dużym majątkiem… Ale też pewności nie ma – rozłożył ręce.
Pewnie się domyślacie, jak się wtedy poczułam. Jakby ktoś napluł mi w twarz. Z przeraźliwą jasnością uświadomiłam sobie, że moje marzenia o własnym mieszkaniu prysły jak mydlana bańka. Spojrzałam na Rafała. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie machnął tylko ręką, wstał i ruszył do wyjścia. Podreptałam za nim, bo co miałam zrobić? Nawet gdybym urządziła w banku dziką awanturę, to i tak by to nic nie dało.
Wtedy znaleźliśmy mieszkanie do wynajęcia, bo do teściowej wracać nie chcę. Może gdyby to było tylko na chwilę, no, kilka miesięcy, to bym się zdecydowała. Ale przecież my nie odłożymy w krótkim czasie tylu pieniędzy, ile chce teraz od nas bank. Miną długie lata… Przeklęty koronawirus. Gdyby zaatakował dosłownie kilka tygodni później, urządzalibyśmy dziś swoje gniazdko. A tak, żadnej nadziei...
Czytaj także:
Kamila najpierw była dziewczyną mojego syna, potem uwiodła mojego męża
Mąż ma pretensje, że ciągle niańczę swojego brata
Po utracie pracy przeniosłam się z dnia na dzień do Warszawy