„Mama zachowywała się jak opętana dewotka. Nie chciałam słuchać, gdy mówiła, że umiera”

Zatroskana kobieta fot. iStock by GettyImages, JGI/Jamie Grill
„Kiedy mama wyznała mi, z jakiego powodu nagle stała się taka religijna, poważnie się zaniepokoiłam. Pomyślałam wtedy, że bardziej niż ksiądz, przydałby się tu psychiatra. Nie zdążyłam jej tego powiedzieć”.
/ 24.09.2023 14:30
Zatroskana kobieta fot. iStock by GettyImages, JGI/Jamie Grill

Zaczęło się od tego, że matka nie przyjechała na moje imieniny, a potem nie pojawiła na urodzinach mojej córki, a swojej ukochanej wnuczki Martyny. W obu przypadkach nieobecność próbowała tłumaczyć problemami zdrowotnymi, ale za skarby świata nie chciała powiedzieć, co jej dolega.

Brat mieszkał trzy ulice od rodzinnego domu, ja trzysta kilometrów, dlatego zadzwoniłam do niego i nakazałam, by przeprowadził w tej sprawie śledztwo.

– Przestań – żachnął się na dzień dobry. – Nie zamierzam się wygłupiać. Jestem u niej dwa razy w tygodniu i zapewniam cię, że nic mamie nie dolega. Wygląda dobrze, dba o siebie, w mieszkaniu wychuchane i wydmuchane, lodówka pełna.

– To, że dba o siebie i dom wcale nie oznacza, że jest zdrowa – wtrąciłam.

– Jest – upierał się. – Nie dalej jak w sobotę piłem wódkę z Leszkiem. Gdyby coś jej dolegało, nie zasłaniałby się tajemnicą lekarską, tylko od razu mi powiedział.

Leszek był miejscowym doktorem, a prywatnie naszym kumplem ze szkolnej ławy. Rodzicielka darzyła go bezgranicznym zaufaniem, a on od dziecka kochał pieczone przez nią szarlotki, a ją samą traktował jak przyszywaną ciocię.

– Chłopak bije się w piersi, że matka ma wątrobę trzydziesto-, a serce czterdziestolatki – kontynuował brat. – Jedyny problem to nadciśnienie, ale wyregulował je lekami. Głowa jej na starość szwankuje, i tyle. Wierząca się ostatnio strasznie zrobiła. Kilka razy dziennie do kościoła lata i spędza czas z największymi dewotkami w miasteczku. To pewnie dlatego do was nie przyjechała, bo wybrała towarzystwo kumpelek z kółka różańcowego. Uwierz, nie ma się czym przejmować. A może ty rusz wreszcie tyłek i odwiedź ją w któryś weekend. Kiedy tu ostatnio byłaś – pod koniec lipca?

– W połowie sierpnia – sprostowałam obrażonym tonem, ale w duchu przyznałam mu rację, bo w ostatnich latach trochę matkę zaniedbałam.

Zawsze była wierząca, ale teraz popadła w dewocję

Pochłonęły mnie wychowywanie nastoletniej córki, praca zawodowa i poważny małżeński kryzys, który o mały włos nie skończył się rozwodem.

– Okej, moja wina, jestem wyrodną córką i siostrą – uderzyłam się w pierś. – Postaram się wpaść jeszcze w tym miesiącu.

– To rozumiem – mruknął brat, i zaczęliśmy rozmawiać na inne tematy.

Zapewnienie brata, że z matką nie dzieje się nic złego, uspokoiło mnie tylko do pewnego stopnia. Równocześnie bowiem zwrócił moją uwagę na coś, co dziwnie mi w ostatnich tygodniach umykało: nasza mama stała się rozmodloną dewotką.

Owszem, wcześniej też była wierząca, ale bez przesady. Poglądy miała raczej wyważone i nieraz słyszałam, jak podśmiewa się z moherowych beretów.

Przestraszyłam się, że odda kościołowi cały majątek

To się jednak ostatnio zmieniło. Zaczęła strofować mnie przez telefon, że używam imienia Boga nadaremno, że za często przeklinam, że nie wychowuję córki w katolickim duchu, i takie tam. Nie próbowałam zgłębiać, o co dokładnie jej chodziło, bo wplątywała te połajanki między inne zdania, i robiła to tylko wtedy, kiedy miała do mnie pretensje.

Ludzie nie stają się przesadnie pobożni  bez konkretnej przyczyny. Jedni doznają nagłego objawienia, innych dotyka jakieś nieszczęście albo przeciwnie, coś, co traktują jak cud. Na przykład ktoś z ich bliskich wyszedł cało z wypadku. W przypadku osób starszych powodem nawrócenia jest na ogół strach przed zbliżającą się śmiercią.

Mama nad grobem jeszcze nie stała, na nic poważnego nie cierpiała, o ile wiedziałam, w rodzinie nie wydarzyła się żadna tragedia ani cud, więc w grę mogło wchodzić jedynie nagłe objawienie.

Prawdę mówiąc, szalenie mnie to zaintrygowało, dlatego dwa tygodnie później wsiadłam w samochód i wybrałam się w rodzinne strony. Pojechałam sama, bo mąż nie miał potrzeby, by zobaczyć się z teściową, a córka musiała zakuwać do klasówki z historii.

Kiedy poinformowałam mamę przez telefon, że wpadnę w weekend z dłuższą wizytą, zapewniła, że bardzo się cieszy, ale wyczułam w jej głosie fałszywą nutkę.

– Naprawdę? – upewniłam się. – Bo jeśli coś sobie zaplanowałaś…

– Przestań wymyślać – prychnęła. – Tylko weź klucze, bo mogę być w kościele.

– Dobrze. W takim razie do zobaczenia w sobotę – rzuciłam na pożegnanie i chwilę potem wykonałam telefon do Franka.

Jego radość była dla odmiany absolutnie szczera. Zaprosił mnie na niedzielny obiad i obiecał , że Magda, moja bratowa, ugotuje czerninę, którą uwielbiałam.

Dwa dni później koło dziesiątej rano zaparkowałam samochód na podjeździe i ruszyłam do furtki. Po drugiej stronie pojawił się natychmiast Bonzo, a to znaczyło, że matki w domu nie ma, bo kiedy była, pies zmieniał się w potulnego futrzaka i z upodobaniem wylegiwał przy kominku.

Dałam mu na dzień dobry kupioną po drodze kość, bo jego radość objawiała się tym, że kładł mi łapy na ramionach i zaczynał obśliniać twarz.

Nieobecność rodzicielki była mi bardzo na rękę, bo miałam zamiar pomyszkować trochę po mieszkaniu – prześwietlić zawartość apteczki i zajrzeć do przysłowiowej pończochy, bo mama bankom nie ufała i pieniądze trzymała w sekretnej skrytce, oraz przeliczyć krzyże i święte obrazki.

Nie byłam specjalnie ciekawa stanu jej posiadania, ale trochę się bałam, że mogła oddać wszystko kościołowi.

Od razu zauważyłam, że mama ma jakiś problem

Moje obawy okazały się jednak bezpodstawne, bo nie znalazłam w apteczce niczego podejrzanego, pieniędzy nawet przybyło, a na ścianach wisiało to, co zawsze, czyli krzyżyki nad drzwiami i obraz Matki Boskiej w sypialni nad łóżkiem.

Zadowolona z inspekcji dołożyłam drew do kominka i poszłam do kuchni zaparzyć sobie herbatę.
Mama wróciła kilka minut później. Rzeczywiście wyglądała na zdrową i zadowoloną z życia, tylko oczy miała dziwnie nieobecne, a za beztroskim uśmiechem krył się jakiś mrok. Znałam ją, więc od razu wyczułam, że coś jest nie tak.

– Zrobić ci omlet z dżemem malinowym? – spytała ciepłym tonem, jakbym nadal miała dziesięć lat, a ona właśnie wyprawiała mnie do szkoły.

– Nie dziękuję, śniadanie jadłam w domu, ale chętnie wypiję z tobą jeszcze jedną herbatę. Co ty latasz tak często do kościoła? – przystąpiłam od razu do rzeczy, bo nigdy nie lubiłam owijania w bawełnę. – Popełniłaś jakiś straszny grzech? Próbujesz sobie wymodlić miejsce w raju? Masz raka i liczysz na cudowne uzdrowienie? Zakochałaś się w panu Zenku, organiście? Zobaczyłaś gorejący krzew? Objawiła ci się Matka Boska?

Mama, trochę się z początku naburmuszyła, pewnie uznała moje pytania za niestosowne, ale szybko opanowała emocje, wyciągnęła z szafki czajniczek i zabrała się za parzenie herbaty metodą tradycyjną.

– Już ci braciszek doniósł, co? – bardziej stwierdziła, niż spytała.

– Zaraz tam doniósł… Martwi się o ciebie. Ja zresztą też .

– Bo zaczęłam chodzić do kościoła? – zdziwiła się nieszczerze.

– Bo za twoją nagłą pobożnością kryje się coś więcej i bardzo chciałabym wiedzieć, co? – przeszłam do sedna. – Dlaczego nie przyjechałaś na moje imieniny, a potem na urodziny Martyny? Jakie to ważne sprawy zatrzymały cię w domu?

Milczała. Po jej minie poznałam, że gorączkowo szuka w głowie odpowiedzi.

– Tylko nie wciskaj mi głodnych kawałków o złym samopoczucie – zastrzegłam na wszelki wypadek. – Po śmierci ojca byłaś w głębokiej żałobie, a jednak znalazłaś czas, żeby nas odwiedzić.

Powiedziała, że jej dni na tym świecie są policzone

Mama nerwowo zamieszała herbatę, otworzyła metalowe pudełko z ciastkami i starła ze stołu nieistniejący pyłek. Wyraźnie było widać, że chce zyskać na czasie, i że wciąż zastanawia się intensywnie, co powiedzieć, żeby to zabrzmiało wiarygodnie, i żebym się od niej odczepiła.

– No dobra, powiem ci prawdę, ale musisz mi obiecać, że nie powtórzysz tego Frankowi – odezwała się w końcu. – I że nie będziesz mnie namawiać na wizytę u psychiatry.

Zamilkła po tych słowach i wbiła we mnie wyczekujące spojrzenie. Wiedziała, że jeśli coś obiecam, to dotrzymam słowa, choćby nie wiem co.

– Obiecuję! – uniosłam dwa palce. – Mów, co się dzieje.

Matka nabrała w płuca powietrza, wahała się jeszcze przez chwilę, a potem wygłosiła zdanie, którego kompletnie nie zrozumiałam.

– Nie przyjechałam, bo nie chciałam TEGO do was przywlec, a do kościoła chodzę dlatego, że TO zostawia mnie wtedy w spokoju.

– Jakie to? – zmarszczyłam czoło.

Od dwóch miesięcy coś za mną chodzi. Słyszę to i czuję – odparła.

– Masz na myśli, że ktoś cię śledzi? – próbowałam sprecyzować.

– Nie ktoś – zaprzeczyła. – Coś.

– Że niby duch?

– Raczej coś mrocznego i strasznego.

W tym samym momencie zaczęłam żałować, że obiecałam jej dyskrecję.

– Chcesz powiedzieć, że jesteś nawiedzona, opętana?

Rodzicielka znów się żachnęła, a w jej zielonych oczach pojawił się błysk zniecierpliwienia.

– Nie słyszę głosów, nie mam zwidów, nie zaczęłam gadać w obcych językach, nie boję się świeconej wody ani Słowa Bożego – wyjaśniła. – Rozmawiałam o tym z księdzem. Był tu nawet, i na wszelki wypadek odprawił egzorcyzmy, ale on również uważa, że to nie jest ani duch, ani diabeł.

Na dźwięk słowa „diabeł” poczułam się nieswojo.

– Tylko co? – spytałam, chociaż wcale nie chciałam wiedzieć.

Mama powoli dopiła herbatę, dotknęła medalika na szyi, a potem uczyniła na piersi znak krzyża.

– Śmierć – wyszeptała z lękiem. – Myślę, że chodzi za mną śmierć, i że moje dni na tym świecie są policzone.

Zaskoczyła mnie, przestraszyła, sprawiła, że wyrosły mi na kręgosłupie lodowe igły. Takiej odpowiedzi nie dało się zignorować, wykpić ani obrócić w żart.

Przypomniałam sobie babcię Zenobię. Umarła na zawał, kiedy miałam osiem lat. Dzień przed, wieczorową porą, zawołała mnie do siebie i powiedziała, że nie doczeka rana. Poprosiła, żebym nie płakała ani się nie martwiła, bo odejdzie w lepsze miejsce i będzie tam na mnie czekać. Nie chciałam słuchać. Nie lubiłam takiego gadania. Byłam nawet na nią zła, bo odciągnęła mnie od oglądania kreskówki.

Odeszła w nocy, przeczuła swoją śmierć, więc nie mogłam wykluczyć, że w mamy przypadku stanie się podobnie .

– Jak ona, to znaczy ta śmierć… – poszukałam właściwego słowa – …manifestuje swoją obecność?

– Lękiem, który stawia mi włosy na głowie, nieustannym wrażeniem, że przykleiła mi się do pleców oszroniona szmata, mrokiem, który chwilami spowija duszę. Zdaje mi się wtedy, że spadałam w przepaść bez dna. Czarną czeluść. Nie widać jej, ale jest. Podąża za mną krok w krok, niczym cień.

Zamilkła, a ja mimowolnie obejrzałam się przez ramię, bo to, co mówiła, brzmiało bardzo przekonująco. Nie miałam pojęcia, co powiedzieć, jak zareagować, więc wyciągnęłam dłonie i ścisnęłam z otuchą jej szczupłe palce.

– Mamo. Wszystko będzie dobrze – zapewniłam ją. – Musisz tylko wziąć się w garść.

Myślisz, że zwariowałam, prawda? – spytała. – Że mi się klepki w głowie na starość poprzestawiały?

– Nie mam pojęcia, co myśleć, ale czasem tak bywa, że zmysły nas zawodzą i mózg źle interpretuje wysyłane do niego informacje – odparłam wymijająco, bo rzeczywiście zalęgła się w moim sercu obawa, że matce pomieszało się w głowie.

Śmierć nikogo nie prześladuje i nikomu nie towarzyszy. Można się o nią otrzeć, można żyć w jej cieniu, ale ona nie jest bytem, nie ma osobowości, materialnej czy niematerialnej postaci. Śmierć to śmierć.

Nie mogłam nic powiedzieć bratu, obiecałam

– Śmierć to ustanie funkcji życiowych organizmu – czysta biologia, a nie pani w czarnej pelerynie z kosą w rękach – tłumaczyłam, nie wiem komu.

– Czyli masz mnie jednak za wariatkę – stwierdziła ze smutkiem matka i zabrała dłonie. – Myśl sobie, co chcesz. Ja i tak swoje wiem. – Pomożesz mi przy obiedzie? – zmieniła temat. – Zrobimy kopytka i sos do żeberek.

– Jasne, z przyjemnością – zgodziłam się bez oporów, bo to była moja ulubiona potrawa z dzieciństwa, no i potrzebowałam czasu, żeby zastanowić się, co dalej.

Jakieś pół godziny później, kiedy mama kończyła wyrabiać ciasto, a ja przykręciłam ogień pod garem z sosem i wstawiłam wodę na kawę, w szyby uderzył gwałtowny podmuch wiatru. Na parapet spadło kilka brązowych liści.

– Pora chyba uporządkować ogródek, bo jak chwyci mróz albo spadnie śnieg, to zrobi się nieciekawie – zauważyłam.

– Wezmę się za to rano.

– Nie musisz. Franek obiecał wpaść w tygodniu i… – urwała w pół zdania, i na dłuższą chwilę zamilkła.

– Mamo? – odwróciłam się i obrzuciłam ją zaniepokojonym spojrzeniem.

Obróciłam wszystko w żart, ale zaczęłam mieć wątpliwości

Stała przy stolnicy przygarbiona i nieruchoma, a jej ubielone mąką palce zaciskały się na cieście tak mocno, że podzieliły je na kilka nieregularnych kawałków.

– Mamo? – powtórzyłam. – Co dzieje? Źle się poczułaś?

– Przyszła – usłyszałam w odpowiedzi. – Jest blisko.

– Gdzie konkretnie?

– Tam gdzie zawsze. Z tyłu.

Jej zarumienione policzki wyglądały teraz tak, jakby odpłynęła z nich krew.

Zbliżyłam się i zatrzymałam dziesięć centymetrów od jej pleców. Chciałam ją zapewnić, że nikogo ani niczego za nią nie ma, że to tylko jej wyobraźnia, ale chyba dałam się zasugerować, bo też coś poczułam – chłód i jakąś ledwo uchwytną zmianę w gęstości powietrza. Nie wiem, czy te doznania były prawdziwe, bo znikły równie szybko, jak się pojawiły, stąd moje przypuszczenie, że dałam się zasugerować.

– Przyszła, bo… pora na kawę – zażartowałam. – Napijesz się z mlekiem, bez mleka, rozpuszczalną, sypaną?

Mama odwróciła się, uśmiechnęła i wytarła dłonie o fartuch,

– Ona znikła, wiesz? – rzekła zdziwionym tonem. – Spłoszyłaś ją chyba. Cappuccino poproszę.

Reszta soboty upłynęła bez żadnych sensacji. Po obiedzie wybrałyśmy się na groby taty i dziadków, a wieczorem zrobiłyśmy porządek na strychu i w spiżarni. Przy okazji dostałam wałówkę, czyli słoiki z przetworami, sznur suszonych grzybów, koszyk jabłek i cztery pęta obsuszanej kiełbasy.

Koło siódmej wpadła sąsiadka z naprzeciwka, więc miałam chwilę, żeby zadzwonić do domu i brata. Niczego mu nie powiedziałam, bo jeszcze nie wymyśliłam jak pomóc mamie w tych szczególnych okolicznościach. Potwierdziłam jedynie, że zjawię się koło dwunastej.

– Ona też jest zaproszona , więc dopilnuj, żeby się nie wykręciła.

– Dopilnuję – zapewniłam.

Franek martwił się na zapas, bo rodzicielka bardzo się na ten obiad cieszyła i nie zamierzała od niego wykręcać. Obiecała zjawić się zaraz po mszy.

Może powinnam była pójść z nią do tego kościoła, ale jakoś nie miałam ochoty.

Noc minęła spokojnie, poranek również. Matka nie traciła dobrego samopoczucia, bo stwierdziła podczas śniadania, że śmierć zrobiła sobie dłuższą przerwę albo miała robotę gdzie indziej.

Cieszyło mnie, że zaczęła z tego żartować, że nabrała dystansu. Pomyślałam nawet, że może spróbuję z nią przed wyjazdem porozmawiać, przekonam, że coś sobie ubzdurała albo zaryzykuję złamaniem obietnicy i zacznę namawiać, by zrobiła tomografię głowy i pozwoliła zdiagnozować się specjaliście. W końcu psychiatra jest dla ludzi.

To Franek pierwszy zauważył, że się spóźnia. Ja byłam zajęta pogaduchami z bratową i rozproszona rozchodzącym się po kuchni zapachem czerniny.

– Pewnie się z kimś zagadała – rzuciłam beztroskim tonem.

W tym momencie w ciszę niedzielnego popołudnia wdarło się charakterystyczne wycie karetki.

Chodziła za nią, czekając na dogodny moment

Brat spojrzał mi z niepokojem w oczy. Odwzajemniłam mu się podobnym spojrzeniem, bo poczułam w okolicy serca dziwne ukłucie. Nie namyślając się ani chwili dłużej, chwyciłam w dłoń komórkę.
Za pierwszym razem nikt nie odebrał. Za drugim usłyszałam obcy kobiecy głos.

– Tu sąsiadka. Mamusia zasłabła po wyjściu z kościoła. Pogotowie już przyjechało, ale źle to wygląda.

Dalej nie słuchałam tylko krzyknęłam do Franka, że jedziemy do szpitala!

Mama zmarła w karetce. Przyczyną zgonu był pęknięty tętniak, czyli mała, trudna do wykrycia bomba zegarowa, która może tykać w każdym z nas…

Z tego, czego się dowiedziałam, tętniaki rzadko dają objawy, nie wywołują halucynacji i chorób psychicznych, więc ten w głowie matki nie mógł mieć wpływu na to, co czuła ani co mówiła.

Dziś, miesiąc po pogrzebie, gotowa jestem uwierzyć, że śmierć rzeczywiście za nią chodziła i czekała cierpliwie na dzień, w którym bomba wybuchnie.

Czytaj także:
„O siostrze bliźniaczce dowiedziałam się, gdy stanęła w drzwiach mojej pracy. Matka oddała ją do adopcji po urodzeniu”
„Matka wykrzyczała mi, że zapłodnił ją gwałciciel nie tata. A ja cały czas przypominam jej o tym zdarzeniu”
„Mój mąż to nudziarz. Nie wierzył ani w astrologię, ani nawet w drugie wcielenia. W końcu mu udowodniłam...”

Redakcja poleca

REKLAMA