Przyjechałam jesienią do Polanicy-Zdroju, żeby podreperować szwankujące zdrowie, a nie po to – jak choćby Bożena i co najmniej połowa kuracjuszek – by znaleźć sobie drugą połówkę. A jednak nie umiałam powiedzieć „nie”, kiedy nowa znajoma zaczęła mnie namawiać na pierwszy wieczorek taneczny.
Tak oto wylądowałam w gronie innych dojrzałych pań, z których wszystkie (poza mną oczywiście) usychały z tęsknoty za jakimkolwiek przedstawicielem płci męskiej, który podszedłby do nich, strzelił obcasami i spytał…
– Czy mogę prosić?
Podniosłam oczy na dżentelmena, który stał przede mną. Ach tak, Rysio. Brylował w stołówce już podczas śniadania. Szarmancki, bystrooki, zawsze z gotowym komplementem w zanadrzu. Od razu poznać, że do Polanicy przyjechał na miłosne łowy. Już miałam mu grzecznie odmówić, lecz powstrzymała mnie myśl: „A czemu nie?”.
Tym bardziej że Rysio był u nas królem parkietu. Choć raczej niski i obdarzony przez naturę krótkimi nóżkami, tańczył z zapałem Freda Astaire’a i Johna Travolty razem wziętych. Nic dziwnego, że inne panie aż dostawały pąsów w oczekiwaniu, kiedy poprosi je do tańca. Nieliczni pozostali panowie nieśmiało podrygiwali co najwyżej na obrzeżach sali. Dlatego skinęłam głową. A potem…
Czyżby strzała Amora trafiła nas oboje?
– Fantastyczna z ciebie kobieta, nieziemska istota – szeptał, nie wypuszczając mnie z objęć. – Czuję, że wiele nas łączy!
Miałam już wprawdzie niemal sześćdziesiątkę, ale tak dawno nikt nie prawił mi komplementów! Mąż rozwiódł się ze mną kilkanaście lat temu, potem trzeba było odchować syna i córkę. Nie było czasu na absztyfikantów. A tu proszę, Rysio! Po drodze do windy opowiedział mi tragiczną historię, jak to niedawno pochował ukochaną żonę, jak dzieci wyjechały w świat i o nim zapomniały.
Już miałam uronić łzę nad jego losem, gdy nagle – ruchem desperackim niczym natarcie Armii Czerwonej – objął mnie i wpił się ustami w moją szyję. Ledwo mu uciekłam! Długo nie mogłam zasnąć. Czyżby Amor przebił nas dwoje strzałą miłości? Coś mi w nim jednak nie grało. Ten nagły wybuch namiętności nijak nie pasował do „świeżego” wdowca.
Postanowiłam sprawdzić siłę uczuć romantycznego Rysia i przez kolejny dzień – no, może połowę – ignorować jego zaloty. Jeśli naprawdę byliśmy dwiema połówkami pomarańczy, tak łatwo ze mnie nie zrezygnuje.
Miałam rację! Niestety…
Gdy nie pozwoliłam mu zaprosić się po śniadaniu na spacer, od razu przerzucił się na siedzącą niedaleko Bożenkę… Już po obiedzie posyłała mi triumfalne spojrzenia, spacerując z Ryszardem po głównym deptaku. Było mi żal. Może nawet bardzo. Pocieszałam się jednak, że gdybym wdała się w tę miłosną aferę, Rysio złamałby mi serce. Dobrze oceniłam drania.
W sobotę naszego kochliwego wdowca niespodzianie odwiedziła… żona. A z nią dwudziestoparoletni syn z synową oraz uroczym bobasem na rękach. Ryszard początkowo nie stracił zimnej krwi. Rozpaczliwie rzucił się w objęcia połowicy, wyściskał cały przychówek, licząc zapewne, że Bożenka będzie miała tyle przyzwoitości, żeby zniknąć mu z pola widzenia i wypłakać się w jakimś ustronnym miejscu. Nie docenił potęgi jej uczuć!
Niczym bokser, który zaliczył cios ścinający z nóg, Bożenka zatoczyła się, zamrugała i z impetem wróciła na ring. Bez wahania podeszła do małżonki Ryszarda, wyjaśniając, kim jest, i co jej ów wiarołomca naobiecywał. A potem się rozpłakała, co chyba było dla zdradzonej połowicy jeszcze bardziej wiarygodne niż wcześniej usłyszane słowa.
– Znów to zrobiłeś! – zakrzyknęła z pasją, a Rysio zapadł się w sobie. – A przysięgałeś…
– Wszystko ci, kochanie, wyjaśnię – zapiszczał casanova.
– Za późno! – łamiącym się głosem ucięła jego żona. – To koniec! Swoich rzeczy szukaj w piwnicy! I nie waż się dobijać do mojego domu…
To powiedziawszy, odwróciła się na pięcie i odeszła do auta. Za nią podążyli pospiesznie syn z wnukiem i synowa.
– Kłamstwo rzeczywiście ma krótkie nóżki – usłyszałam głos znanego mi z widzenia dryblasa, który nie bez złośliwości nawiązał do powierzchowności Rysia.
– Zgryźliwy z pana człowiek – odparłam z przekąsem.
– Zgryźliwy? Raczej zazdrosny! Cwaniak otoczył panią niewidzialnym kordonem, przez który od wczoraj nie mogę się przebić… Andrzej jestem.
No nie, kolejny casanova?!
– Proszę tylko nie mówić, że jest pan wdowcem – zastrzegłam groźnie. – Tę historyjkę już na tym turnusie przerabiałam.
– Nie, jestem kawalerem.
– Kawaler?! W pana wieku?! – wyrwało mi się, po czym zawisło nad nami niezręczne milczenie.– Przepraszam, nie powinnam… – zaczęłam się tłumaczyć.
– No cóż, nobody’s perfect. Jestem kawalerem, ale… z odzysku – odpowiedział niezrażony moją gafą Andrzej. – Żona była uprzejma odejść, kiedy ja pracowałem na kontrakcie w Korei.
– W Korei? – zdziwiłam się.– Ale pana daleko poniosło!
– To wszystko przez ten mój niepraktyczny fach – odparł, a widząc moje pytające spojrzenie dodał: – Buduję pełnomorskie statki. Jestem inżynierem.
Ho, ho! Powiało wielkim światem. Inżynier, statki i azjatyckie klimaty… Przyznaję, ten zestaw mi zaimponował. Pozwoliłam mu więc zaprosić się na kawę. I dobrze zrobiłam. Andrzej, choć komplementów prawić nie umiał, był fantastycznym gawędziarzem. Zwiedził kawał świata, przeżył niesamowite przygody, poznał wielu ciekawych ludzi i umiał o tym opowiadać. Jednak nie to było najfajniejsze.
Przez cały wieczór ten przystojny i elokwentny pan patrzył na mnie jak w obraz! Nie zauważył nawet tęsknych spojrzeń siedzącej przy sąsiednim stoliku Bożenki, która zapuchniętymi od płaczu oczami rozpaczliwie usiłowała ściągnąć jego uwagę. Dlatego gdy sanatoryjny turnus dobiegał końca, pozwoliłam mu na coś więcej niż tylko trzymanie mnie za rękę. Dotyk jego ust obudził we mnie wspomnienia gorących, letnich dni, kiedy byłam piękna i młoda. Byłam?
– Przepadłem! Zakochałem się w tobie jak uczniak. Jesteś najpiękniejszą kobietą na Ziemi – szeptał mi do ucha pospieszne, szarpane emocjami słowa, a ja czułam, że moja uśpiona kobiecość znów budzi się do życia.
– Czy wyjedziesz ze mną do Korei? – spytał znienacka.
W pierwszej chwili omal nie roześmiałam mu się w twarz. Przecież tu w kraju mam… Co? Koleżanki? Wszystkie przyjęły na siebie role piastunek wnucząt i nie mają już dla mnie czasu. Syn i córka? Żyją własnym życiem, w którym nie bardzo jest miejsce na kontakty z matką. Telewizyjne seriale? Te tasiemce nigdy się nie kończą i coraz trudniej się w nich połapać. Ukochany park pod domem? Jakiś deweloper ostatnio go ogrodził, ściął drzewa i zamierza wybudować w jego miejscu kolejny wieżowiec. Więc co mnie tu trzyma?
– Wyjedź ze mną, proszę – żarliwie namawiał mnie Andrzej.
– Może – odpowiedziałam mu z uśmiechem ucztującej lwicy. – Ale musisz mnie jeszcze trochę poprzekonywać. Tylko błagam, przestań już gadać.
Czytaj także:
„Mąż mnie ograniczał. Nie chciałam tkwić na kanapie w wieku 30 lat. Rzuciłam wszystko i zamieszkałam nad morzem”
„Jestem biedna i strasznie się tego wstydzę. Na życie zostaje mi 800 zł miesięcznie i muszę na wszystkim oszczędzać”
„Jestem zazdrosny o własnych synów. Żona namawia mnie na trzecie dziecko, ale ja boję się, że stracę jej miłość”