„Marta była od zawsze pruderyjna. Gdy zapragnęła dziecka, kochaliśmy się tylko wtedy, gdy miała dni płodne”

Kobieta w ciąży, którą zdradził mąż fot. Adobe Stock, Wedding photography
„Raz ją zdradziłem i to z jej koleżanką. Po prostu nie mogłem tak długo wytrzymać. Raz – licząc dziewczynę. Bo tylko z tą koleżanką, ale w sumie było to dwa razy”.
/ 10.01.2022 15:44
Kobieta w ciąży, którą zdradził mąż fot. Adobe Stock, Wedding photography

Kiedy sześć lat wcześniej poznałem Martę, jej wiara niezwykle mi imponowała. Moi rodzice byli wierzący, lecz z praktykowaniem było gorzej. Matka chodziła do kościoła co niedzielę, ale ojciec tylko od święta – na Boże Narodzenie i Wielkanoc. W piątek nie jadło się w naszym domu mięsa. Księdza się przyjmowało, gdy chodził po kolędzie. I to tyle. A w domu Marty poznałem żar. Żar uczuć religijnych, gorącą miłość do Boga i cudowny spokój, który spływa na ludzi obdarzonych łaską wiary. Zazdrościłem im tego. Takiego poczucia boskiej dobroci, którego w moim domu nie było.

Nigdy wcześniej nie znałem nikogo tak dobrego jak Marta. Tak uczciwego, wrażliwego, delikatnego. Nie paliła papierosów, nie piła alkoholu, nigdy nie powiedziała o nikim złego słowa. Była jak anioł. Kiedy ją poznałem, miała 21 lat i wciąż pozostawała dziewicą. Chodziliśmy ze sobą przez półtora roku. Raz ją zdradziłem, z jej koleżanką. Po prostu nie mogłem tak długo bez seksu wytrzymać. Raz – licząc dziewczynę. Bo tylko z tą koleżanką, z żadną inną, ale w sumie było to dwa razy, przyznałem potem na spowiedzi.

Z Martą po raz pierwszy kochaliśmy się w noc poślubną. Miesiąc później z uśmiechem na ustach oznajmiła mi, że jest w ciąży. Cała rodzina zdążyła już uczcić te radosne wydarzenie, gdy okazało się, że to tylko okres Marcie się spóźnił o dwa tygodnie. Stres, nowa sytuacja...

– Nigdy wcześniej się nie spóźniał – tłumaczyła skonsternowana.

Prawdę mówiąc, jak na anioła przystało, nie miała zielonego pojęcia o seksie. Wiedziała tylko, że w ten sposób powstają dzieci. W jej domu nigdy się o takich rzeczach nie mówiło. Wszyscy uznawali, że nie wypada, a co ma być to będzie, natura już tam swoje wie i po swojemu zrobi.

Gdy okazało się, że to tylko okres się spóźnił, odetchnąłem z ulgą. Uważałem, że na dziecko jest jeszcze trochę za wcześnie. Chciałem, żebyśmy w spokoju skończyli studia, znaleźli pracę, może jakoś się urządzili i dopiero wtedy zdecydowali się na dziecko. Długo rozmawiałem na ten temat z Martą. Była smutna, że chcę odwlec w czasie przyjście naszego potomka. Uważała, że po to jesteśmy małżeństwem, żeby stworzyć rodzinę, a rodzina bez dziecka się przecież nie liczy. Tłumaczyłem, że chcę dzieciaczka, jak najbardziej, ale za rok, a najlepiej za dwa. Wtedy z radością  i spokojem świadomie się na niego zdecydujemy.

Niechętnie, ale w końcu moja żona zgodziła się na te dwa lata. W kwestii prokreacji postanowiłem więc, że będę ostrożniejszy. Jednak kiedy po raz pierwszy wyciągnąłem w łóżku prezerwatywę, Marta popadła niemal w histerię.

– Boże, co ty robisz! Tego nie wolno! To przecież grzech! – krzyczała.

Tak, pewne kwestie mieliśmy wcześniej nieomówione

 Tak jak w jej domu nie rozmawiało się o seksie, nawet małżeńskim, tak nie rozmawiało się i w naszym, Marty i moim.

Od tamtej pory moja żona zaczęła prowadzić sekretny kalendarzyk, w którym zaznaczała swoje dni płodne. Po jakimś czasie dowiedziała się jednak od ginekologa, że skuteczność kalendarzyka nie jest wysoka, więc zaczęła sobie dodatkowo mierzyć temperaturę.

Szybko jednak okazało się, że metoda opierająca się na założeniu, iż w okresie jajeczkowania temperatura ciała wrasta o minimum pół stopnia, jest w przypadku Marty całkowicie bezużyteczna. Codziennie miała temperaturę inną. Od 35 do 37 stopni, a najrzadziej termometr wskazywał książkowe 36,6. Marta orzekła wówczas, że książkowe temperatury sprawdzają się wyłącznie w stosunku do książkowych bohaterów i przeszła na metodę Billingsów, małżeństwa, które naturalnie planując rodzinę, dochowało się dziewięciorga dzieci.

Nie wiedziałem wtedy, czy dzieci Billingsów były planowane, czy nieco mniej, dlatego do metody tej od początku podchodziłem dość nieufnie. Moja nieufność przerodziła się w głęboką niechęć, kiedy zobaczyłem jak Marta codziennie wydobywa z siebie śluz z głębi pochwy i poddaje go skrupulatnej analizie. Czasami sama nie potrafiła ocenić, więc razem ocenialiśmy wtedy, czy jest gęsty, lepki i nieprzejrzysty, a wówczas nieprzepuszczalny dla plemników, czy też może akurat tego dnia jest śliski, ciągnący się i szklisty, jak to podczas owulacji.

Rzadko jednak udawało nam się stwierdzić to ze stuprocentową pewnością, zwłaszcza przy słabym świetle nocnej lampki. A paradować w celach obserwacyjnych do łazienki lub kuchni jakoś nam się nie chciało. Przyjmowaliśmy zazwyczaj, że jest gęsty i radośnie oddawaliśmy się pieszczotom.

Wspominam o tym dość obszernie, żeby pokazać, jak wielką Marta miała zawsze determinację, by żyć w zgodzie ze swoim sumieniem. Zgodnie z wiarą i nauką, którą wyniosła z domu. Jak więc do tego doszło, że pewnego dnia stanęła wraz ze mną przed swoim ojcem i powiedziała o in vitro?

Marta kilkakrotnie jeździła na pielgrzymki do Rzymu. Raz przywiozła stamtąd rzecz zupełnie nieoczekiwaną. Była tam z koleżankami w aptece, mającej certyfikat oznajmiający, że środki antykoncepcyjne w niej sprzedawane są zgodne z doktryną Kościoła.

Tym środkiem był maleńki mikroskop

Na specjalną szybkę kładła kroplę śliny i czekała, aż zaschnie. Po jakimś czasie przeprowadzała obserwację. Jeśli obraz był czysty, z punktowymi plamkami, mogliśmy się kochać bez ryzyka zajścia w ciążę. Jeśli przypominał pojedyncze fragmenty paproci, to znaczyło, że poziom estrogenu jest wyższy i należałoby już uważać. Jeśli natomiast obraz składał się z kształtów podobnych do paproci, to znaczyło, że prawdopodobieństwo poczęcia jest bardzo duże.

W aptece tej były też mikroskopy do badania śluzu z pochwy, ale farmaceuta podpowiedział, że w jego mniemaniu porządna katoliczka może poprzestać na badaniu śliny. Niewykluczone, że po prostu chciał więcej zarobić, bo ten na ślinę był droższy, a dziewczyn z pielgrzymki było sześć i wszystkie zakupem bardzo zainteresowane.

No to macie obraz tego, jak to u nas w domu było. Na pewno są faceci, którym by to przeszkadzało, ale ja nie widziałem w tym problemu. Nie tylko szanowałem, ale i ceniłem głęboką wiarę Marty i jej niezłomność w przestrzeganiu doktryny Kościoła. Tyle jest pustych dziewczyn dookoła, które wierzą tylko w zawartość portfela, że taka dziewczyna z zasadami, jak moja żona, to prawdziwy skarb.

Raz w tygodniu szedłem z nią do kościoła, trochę dlatego, żeby jej nie było przykro, ale trochę też z przyzwyczajenia. Poza tym uważałem, że tego wymaga tradycja, a tradycję trzeba szanować. No i jednak lepiej się czułem, zwłaszcza po spowiedzi, mając pewność, że nie zalegają we mnie narastające warstwy grzechów. 

Nie minęły dwa lata naszej z Martą umowy, gdy pewnego dnia przy niedzielnym obiedzie ojciec Marty powiedział:

– Myślałem, że dożyję setki albo przynajmniej dziewięćdziesiątki. Ale mam siedemdziesiąt lat, a od dwóch lat wszystkie wyniki moich badań są fatalne. Nawet wam nie wyliczę chorób, którymi lekarze mnie straszą. Czuję, że zostało mi pięć lat dobrego, świadomego życia. A potem to już raczej łóżko i szpital.

– Ależ tatku! – próbowała oponować moja żona. – Na pewno będziesz żył…

– Czy ty choć raz dasz swojemu ojcu dokończyć? – przerwał jej w połowie zdania.

Zaległa cisza. Teść podszedł do barku i wyjął butelkę czerwonego wina. Nalał sobie szklaneczkę.

– Chcę mieć wnuka – oświadczył.– Rodzina powinna się rozwijać. A wy co? Od dwóch lat żyjecie pod jednym dachem i nic.

Czułem się, jakbym oblał jakiś egzamin

Marta, cała czerwona, nerwowo skubała koronkę serwety.

– Mam gospodarstwo, pola, kawałek lasu, za parę lat będzie to wszystko warte majątek, bo obok robią zjazd z autostrady. Ale przepiszę to wszystko albo na wnuka, albo na Kościół lub dom dziecka, jak wnuka nie będzie – rzekł teść surowo.

Wieczorem, w łóżku mocno przytuliliśmy się do siebie.

– Wiesz co, wyrzućmy już ten twój mikroskop – powiedziałem, całując ją po twarzy, szyi, za uchem. – Chyba rzeczywiście czas mieć już dziecko.

– Lecisz na kasę mojego ojca? – zażartowała Marta.

– Lecę wyłącznie na ciebie. Poza tym kobiety w ciąży zawsze wydawały mi się niezwykle seksowne.

– Kocham cię – wyszeptała. – Ale teraz przestań gadać i zajmij się mną. Mam dziś owulację.

Dopiero po pół roku oboje zrozumieliśmy, że wcale nie tak łatwo jest mieć dziecko. Do tej pory myśleliśmy, że jak kobieta ma owulację i dochodzi wtedy do normalnego stosunku, to zapłodnienie jest niemal pewne. Ze zdumieniem spostrzegliśmy, że jest jednak inaczej.

Zaczęło się chodzenie po lekarzach. To nie było zbyt przyjemne. Wypytywali o wszystko. Jak często współżyjemy, jak przebiega miesiączkowanie, jak się odżywiamy, jak wygląda nasz stan zdrowia. Pamiętam, że zapytano mnie nawet o to, czy mam w samochodzie podgrzewane siedzenia. Dlaczego? Ponoć źle wpływają na jakość nasienia.

Potem, gdy okazało się, że nasz styl życia nie budzi zastrzeżeń, a do pracy jeździmy wyłącznie tramwajem bez podgrzewanych siedzeń, rozpoczęliśmy cykl badań diagnostycznych. USG, badania hormonalne, testy laboratoryjne, radiografia macicy i jajowodów, laparoskopia,  w końcu badania genetyczne. Myślicie, że to już wszystko? Myśmy też tak myśleli.

Niestety, okazało się, że dotychczasowe badania wnoszą jakieś poszlaki, ale nie potrafią określić nic pewnego. Trwało to mniej więcej pół roku, bo na każde wyniki trzeba było czekać. Na jedne tydzień, na drugie miesiąc albo dwa. Nie mieliśmy pojęcia, że to będzie taka droga przez mękę. Nie wiedzieliśmy też, że jest to dopiero początek tej drogi.

Wysyłano nas na dziesiątki testów. Każdy był dla nas sporym obciążeniem psychicznym. Na wyniki czekaliśmy z obawą i niecierpliwością. To nie było już zwykłe pobieranie krwi, lecz np. testy penetracji plemników, badanie jakości nasienia, czy testy immunologiczne. Na niektóre z nich zgłaszaliśmy się czerwoni ze wstydu, na przykład wtedy, gdy lekarz powiedział nam, że na badanie śluzu szyjkowego Marta ma przyjść dwa dni po stosunku.

Miało to jednak tę dobrą stronę, że tak jak kiedyś nie potrafiliśmy ze sobą o pewnych rzeczach rozmawiać, tak teraz stały się one dla nas naturalne.

W końcu usłyszeliśmy diagnozę

Możemy mieć dzieci, bo oboje jesteśmy zdrowi i sprawni. Jest tylko jeden problem, a właściwie dwa. Jeden związany jest z Martą, a drugi ze mną. Okazało się, że Marta ma tyłozgięcie, czyli odmienne położenie macicy. Jedni mówią, że jest to patologiczne, inni, że jedynie odbiegające od normy. Lekarze zgodni są przy tym, że to nie uniemożliwia zajścia w ciążę, chociaż w pewien sposób może je utrudniać.

Nie byłoby jednak kłopotu, gdyby nie drugi problem, tym razem związany ze mną. Okazało się bowiem, że moje plemniki są mało ruchliwe. Nie potrafią o własnych siłach przeniknąć do komórki jajowej.

Mówiąc ściślej, tylko nieco ponad dwa procent z nich jest w porządku. O połowę za mało, by zbliżyć się do niezbędnego minimum. Teoretycznie była szansa, że któryś będzie na tyle ruchliwy, że dotarłby tam gdzie trzeba. Ale wtedy musiałby mieć jeszcze na tyle szczęścia, by pokonać utrudnienia wynikające z odmiennej budowy mojej żony. Był to dla mnie prawdziwy szok. O ile już wcześniej zdawaliśmy sobie sprawę z nie do końca prawidłowej budowy Marty, o tyle informacja o moim defekcie spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Dlaczego ja? Dlaczego akurat ja miałbym być bezpłodny?

Marta pocieszała mnie mówiąc, że stresy i zanieczyszczenie środowiska zrobiły swoje i teraz niepłodność dotyczy niemal w równym stopniu mężczyzn, jak i kobiet. Czytała mi z gazet, że Światowa Organizacja Zdrowia uznała niepłodność za chorobę społeczną, i że co szósta para ma kłopoty z zajściem w ciążę. Dlatego coraz częściej sięga się po pomoc współczesnej medycyny i stosuje się takie zabiegi jak inseminacja lub in vitro.

– Zgodziłabyś się na inseminację? – spytałem.

– Nie wiem, chyba tak. Myślę, że w naszej sytuacji nie ma nic w tym złego.

Nawet nie przypuszczałem, że Marta tak łatwo podejmie decyzję. Bałem się, że na przeszkodzie staną jej przekonania religijne. Nie doceniałem jednak swojej żony. Przyznała, że już wcześniej pytała o to spowiednika. Wyjaśnił jej, że w przeciwieństwie do in vitro sztuczne unasienianie jest dopuszczalne, chociaż niektórzy teologowie mają zastrzeżenia.

Próbowaliśmy dwa razy. I nic

Od naszego ślubu minęło ponad pięć lat, a my nadal nie mieliśmy dziecka. Lekarze mówili, że powinniśmy jeszcze cztery razy spróbować inseminacji, a jak się nie uda, to pozostaje już tylko metoda in vitro. Ale o in vitro Marta nawet nie chciała słyszeć.

Tymczasem zmienił się spowiednik Marty. No i ten nowy przyszedł do nas z wizytą duszpasterską, wypytywał o dzieci. Wtedy Marta powiedziała mu o naszych problemach, po czym z pewnym wstydem, ale i radością przyznała, że byliśmy dziś na trzeciej próbie inseminacji. Ksiądz się aż za głowę złapał.

– Ale to grzech, moi drodzy! Grzech i niegodziwość!

Zamurowało nas. Zaczął wyjaśniać, że sztuczne unasiennianie jest przez Kościół dozwolone, o ile dochodzi do niego podczas obcowania męża i żony, a następnie nasienie jest przesunięte przez jedno z małżonków odpowiednim narzędziem medycznym. W ostateczności, biorąc pod uwagę długą żywotność nasienia, można się zwrócić w tym celu do lekarza. Nie wolno natomiast pobierać nasienia poza organizmem kobiety i następnie go tam umieszczać. To grzech.

Byliśmy zaskoczeni. Albo Marta źle zrozumiała poprzedniego spowiednika, albo on coś nie do końca wiedział. Tak czy owak, zaufała mu, zaufała sobie i była pewna, że robi dobrze. Teraz była załamana. Przepłakała całą noc, głównie z bezsilności. Nazajutrz oświadczyła stanowczym głosem.

– Popełniłam grzech, chcąc żyć uczciwie i w zgodzie z sumieniem, i już nic tego nie zmieni. Chcę mieć dziecko. Jak będzie trzeba, to zdecyduję się nawet na in vitro.

Właśnie wtedy do pokoju wszedł jej ojciec i to usłyszał. Wybuchła awantura, po której teściowie nie odzywali się do nas przez pół roku. Teściowa przyjechała dopiero wówczas, gdy Marta była w trzecim miesiącu ciąży. Teść przyjechał dwa miesiące później, gdy oboje gotowi byliśmy przysiąc mu na krzyż, że dziecko nie jest poczęte metodą in vitro. Nie kłamaliśmy. O inseminację przecież nie pytał, a nie było sensu samemu się przyznawać, że za tamtym trzecim razem w końcu się udało.

Nie wiem, czy Marta zdecydowałaby się na czwartą inseminację, mając już świadomość, że zdaniem Kościoła to grzech. Nie wiem, na ile słowa o in vitro wypowiedziała wtedy w determinacji, na ile w buncie, a na ile w chwilowym załamaniu wiary. Nie wiem tego wszystkiego i na szczęście nie musiałem się dowiadywać. Ale tym bardziej współczuję tym, którzy muszą tego wyboru dokonać.

Dziś jesteśmy szczęśliwymi rodzicami dwójki dzieci. Trzyletni chłopczyk ma po dziadku Michał. Dwuletnia córeczka ma na imię Jagódka. Najdziwniejsze jest bowiem to, że zaledwie parę miesięcy po urodzinach Michała zupełnie nieoczekiwanie okazało się, że Marta jest ponownie w ciąży. Jakby to pierwsze dziecko, pierwsze zapłodnienie i poród, otworzyło nam jakąś drogę, wcześniej zamkniętą.

Czytaj także:
„Całe życie poświęciłam rodzinie, a oni zostawili mnie z niczym. Musiałam sprzedać meble, żeby mieć na jedzenie”
„Myśl o byłej Marka mnie prześladuje. Teściowa i mąż na każdym kroku przypominają mi, że nigdy jej nie dorównam”
„Mój brat wpadł w depresję przez ambicje rodziców. Zaplanowali mu przyszłość bez jego udziału. Przypłacił to życiem”

Redakcja poleca

REKLAMA