„Całe życie poświęciłam rodzinie, a oni zostawili mnie z niczym. Musiałam sprzedać meble, żeby mieć na jedzenie”

Kobieta, która nie ma pieniędzy na jedzenie fot. Adobe Stock, motortion
„Całe życie opiekowałam się rodziną. Myślałam, że moja praca jest coś warta. Myliłam się… Nie usłyszałam nawet >>dziękuję<<. Musiałam znaleźć pracę, ale co miałam wpisać w CV? W czym jestem dobra? W praniu, gotowaniu, dbaniu o rodzinę… I co mi to dało? Samotność, odrzucenie, nędzę”
/ 27.09.2021 12:48
Kobieta, która nie ma pieniędzy na jedzenie fot. Adobe Stock, motortion

Kolejna wizyta w urzędzie pracy i kolejny raz te same słowa: „Niestety, nic dla pani nie mamy”. Byłam załamana.

– Może chociaż jakieś sprzątanie? Zamiatanie ulic? Prace przy trawnikach? – spytałam z nadzieją.

– Przykro mi – urzędniczka rozłożyła bezradnie ręce. – Ale jeśli skończy pani pięćdziesiąt lat, obejmie panią program pięćdziesiąt plus. Będzie pani miała możliwość dostania się na staż – uśmiechnęła się pocieszająco.

Pięćdziesiąt lat… Miałam dopiero czterdzieści osiem i już nie widziałam przed sobą żadnej przyszłości.
Zrezygnowana wyszłam z budynku i ruszyłam w stronę pobliskiego parku. Usiadłam na ławeczce i zapatrzyłam się w drepczące po alejce gołębie.

Najwyraźniej nie wybrałam dobrze

Od pół roku bezskutecznie szukałam pracy. Gotowa byłam wziąć byle co, bylebym tylko dała radę fizycznie. Kręgosłup uparcie odmawiał mi posłuszeństwa. Przypomniałam sobie, kiedy po raz pierwszy się to zdarzyło. Byłam wtedy w ciąży z Ilonką, naszą drugą córką. A po trzecim dziecku, Wojtusiu, tylko się pogorszyło.

– Nie wolno pani nosić ciężkich rzeczy – tłumaczyła lekarka.

Nie uważałam, by dziecko zaliczało się do ciężkich rzeczy. Zresztą, przecież wszystkie kobiety nosiły na rękach czy biodrze swoje pociechy. Machałam ręką i robiłam swoje, dopóki mogłam. Trzeba było zająć się domem, dziećmi, ugotować mężowi obiad, posprzątać. Ot zwykłe codzienne czynności kobiety, która swoje życie poświęciła karierze kury domowej.

Nie narzekałam. Lubiłam to. Cieszyło mnie, że mogę zadbać o ciepło domowego ogniska, a dzieci i mąż wracają do przytulnego domu, w którym ktoś na nich czeka. To był mój świadomy wybór. Teraz jednak odnosiłam wrażenie, że nie był to wybór dobry.

Wyszłam za mąż młodo, mając osiemnaście lat

Byłam w ciąży, więc nawet liceum nie udało mi się skończyć. Potem na świat przyszły kolejne dzieci. Jedno po drugim. Pełna nadziei i wiary w przyszłość oraz trwałość naszej rodziny, chciałam o nią zadbać najlepiej, jak umiałam. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział: „dziewczyno, kontynuuj naukę, bo to ci się przyda, i poszukaj sobie pracy, bądź bardziej niezależna, zrób coś dla siebie, żeby potem nie żałować” – na pewno bym nie posłuchała.

Czas mijał, dzieci dorastały, a mąż powoli zaczął się od nas oddalać. Tak czułam. Próbowałam z nim o tym rozmawiać, ale mnie zbywał, zapewniając, że wszystko w porządku, a on jest po prostu bardzo zmęczony. Kiedy dzieci wyjechały na studia do innych miast i zaczęły się usamodzielniać, mój mąż stwierdził, że odchodzi.

– Duszę się przy tobie – powiedział, kiedy pakował swoje rzeczy. – Nie masz żadnych zainteresowań, nic nie umiesz. Wciąż tylko dzieci i dom… Nuda! Inne kobiety dbają o siebie, a ty nawet tego nie potrafisz.

– Przecież ja to wszystko robiłam dla was! – wydusiłam przez łzy.

– Dzieciom będę płacił alimenty do ukończenia studiów, a ty sobie radź sama. Mieszkanie ci zostawię, ale na nic więcej nie licz – wycedził lodowatym tonem.

Mówił do mnie jak obcy człowiek…

Kilka kolejnych dni przepłakałam. Kiedy na weekend przyjechały dzieci, myślałam, że pomogą mi jakoś, wesprą albo przynajmniej pocieszą dobrym słowem. Tymczasem stało się inaczej. Okazało się, że o kochance męża wiedziały od dawna. Podobno ich romans trwał już kilka lat, ale mąż zwlekał z odejściem, aż dzieci dorosną.

– Rozumiemy, mamo, że jest ci ciężko, ale sama rozumiesz… – zaczął Wojtek. – Musisz wreszcie iść do pracy.

– Dziecko kochane, przecież ja nie skończyłam szkoły. Nie mam zawodu. Do jakiej pracy mam iść?
– jęknęłam.

– Powinnaś czegoś poszukać – wtrąciła Ilonka. – Czegokolwiek.

– Może jakieś sprzątanie? – podsunął pomysł Mareczek. – Do tego nie trzeba mieć żadnej szkoły.
Z tego co wiem, byle kogo przyjmują.

Zrobiło mi się przykro. Tak przykro, że aż się popłakałam. Dotarło do mnie, że po tylu latach dbania o dom i rodzinę, byłam dla nich „byle kim”.

Zostałam z niczym. Bez zawodu, bez możliwości zdobycia go, bez perspektyw na pracę, o czym przekonałam się, próbując ją znaleźć. Dzieci utrzymywały ze mną kontakt, delikatnie mówiąc, zdawkowy. Jakby wyłącznie z obowiązku, przymusu, jakby się mnie wstydziły. Jeżeli liczyłam w duchu na wdzięczność za lata poświęceń, na miłość, a przynajmniej na szacunek, to się przeliczyłam. Widać, zawiodłam jako matka, widać źle ich wychowałam.

Były mąż zupełnie o mnie zapomniał. Na szczęście ze swoich emerytur pomagali mi teściowa i mój ojciec. Inaczej nie miałabym nawet za co opłacić rachunków za mój pusty dom, w którym czułam się jak w grobowcu. Było tam tak smutno…

Musiałam wreszcie przestać płakać nad swoim życiem i znaleźć jakąkolwiek pracę. „Może wtedy dzieci mnie docenią, wrócą?” – myślałam. Wszędzie, gdzie pytałam, słyszałam, że jestem za stara. Próbowałam odpowiadać na ogłoszenia w gazetach, ale zwykle szukali młodych, ambitnych, dyspozycyjnych.

Doszło do tego, że sprzedałam część mebli z mieszkania, byle mieć na utrzymanie. Nie mogłam przecież wciąż pożyczać pieniędzy od teściowej i ojca. Zresztą większość mebli i tak nie była mi potrzebna. Tak samo jak gromadzone przez lata serwisy świąteczne, ozdobne filiżanki, obrusy, zastawy, pościele…

Ta kobieta wcale nie chciała mnie przyjąć

Wytrwale chodziłam do urzędu pracy, szukałam ofert w gazetach, internecie, wchodziłam do sklepów, na witrynach których wywieszano informacje o zatrudnieniu. Pytałam też sąsiadów, dawnych znajomych. Bardzo się ucieszyłam, kiedy w jednym ze sklepów zgodzono się mnie przyjąć. Na tygodniowy okres próbny.

Przydzielono mnie do młodej sprzedawczyni, która wszystko mi pokazywała i objaśniała. Potem miałam pracować z nią na zmianie. Przez ten tydzień pilnie uczyłam się obsługi kasy, układania towaru, sprawdzałam daty ważności, a nawet obsługiwałam klientów. Byłam z siebie zadowolona. Sprzedawczyni, która mnie uczyła, mówiła, że idzie mi całkiem nieźle. Niestety innego zdania była szefowa.

– Pani Heleno, co prawda radzi sobie pani coraz lepiej, ale proponowałabym jeszcze jeden tydzień próbny. Potem podejmę decyzję. Zgadza się pani?

Co miałam zrobić. Zgodziłam się.

Po kolejnym tygodniu ze zwolnienia lekarskiego wróciła do pracy inna sprzedawczyni. I nagle okazało się, że szefowa jednak mnie nie przyjmie.

– Niestety, nie mogę pani zatrudnić – oznajmiła bez żadnych tłumaczeń.

– A co z pieniędzmi za te dwa tygodnie? – odważyłam się upomnieć o swoje. – Uczciwie pomagałam, pracowałam codziennie osiem godzin.

– Chyba pani żartuje! – szefowa się roześmiała. – Gdybym miała płacić wszystkim, którzy są na okresie próbnym, byłabym stratna.

Wyszłam stamtąd z niczym. Poświęciłam dwa tygodnie na pracę za darmo.

Uparcie szukałam dalej. Często jednak spotykałam się z ofertami w stylu „bezpłatny okres próbny”. Już ich nie przyjmowałam, o nie, potrzebowałam pieniędzy, a nie pracy za nic. Czasem umyłam komuś okna, pomogłam w opiece nad dzieckiem, raz sąsiadka poprosiła o pomoc w przygotowaniu komunii dla syna. Wszystko to jednak było mało, nie wystarczało, żeby się utrzymać bez pożyczek czy wizyt w lombardzie.

Potem znów pojawiła się nadzieja. Jedna z instytucji w moim mieście organizowała kursy dla starszych, bezrobotnych osób. Zapisałam się i zostałam przyjęta. Jednak rozczarowałam się tymi kursami. Nie nauczyłam się tam niczego, co pozwoliłoby mi znaleźć pracę. Może komuś innemu nauka napisania CV do czegoś się przydała, ale mnie nie. Co miałam wpisać w swoim CV? Kura domowa? Co umiem? W czym jestem dobra? W praniu, gotowaniu, sprzątaniu, opiekowaniu się rodziną, domem… I co mi to dało? Samotność, odrzucenie, nędzę.

Czułam się coraz gorzej. Nie widziałam już dla siebie przyszłości.

– Co za życie… – mruknęłam, podnosząc się z ławki.

– Pani Helenko! – usłyszałam czyjś głos. – Dobrze, że panią widzę – pani Jola, sąsiadka mieszkająca blok dalej, przydreptała do mnie. – Ponoć szuka pani pracy…

– Szukam – potwierdziłam.

– U nas przyjmują. Ciężka robota, bo w gorącym, ale da się wytrzymać. Przyjdzie pani po południu, pogada z szefową… – podała mi adres.

Poszłam. Przyjęli mnie i tak trafiłam na prasowalnię. Specjalnie mnie nie zaskoczyło, że pracuje tam więcej kobiet w moim wieku i w podobnej do mojej sytuacji. Co prawda nie mamy umowy ani żadnych świadczeń, ale pieniądze szefowa wypłaca regularnie co tydzień. Kiedy trzeba iść do urzędu pracy na termin, daje wolne. Najgorzej jest, gdy któraś z nas zachoruje, bo wtedy po prostu nie zarabia.
Na razie udaje mi się jakoś utrzymać i nie muszę już prosić o pomoc teściowej ani ojca. Byle do pięćdziesiątki, może potem dostanę się na ten obiecywany przez urząd pracy staż.

Chociaż ostatnio coraz poważniej rozważam, by wynająć pokoje w moim mieszkaniu. Może studentom albo samotnym osobom. Mogę im gotować, dbać o nich. Robić to, co umiem i lubię, za uczciwą kasę. Dzieciom pewnie nie spodoba się ten pomysł, ale prawie mnie nie odwiedzają, więc… to nie ich sprawa.
Muszę zacząć myśleć o sobie. Całe życie opiekowałam się rodziną i nawet „dziękuję” nie usłyszałam. Więc jak zechcę, to będę opiekować się obcymi ludźmi za pieniądze. Mój pusty dom znów zatętni życiem, wypełni się gwarem, zapachami, nadzieją…

Czytaj także:
„Po śmierci mojego męża, teściowa nie daje mi żyć. Uważa, że powinnam siedzieć na cmentarzu i płakać, a nie szukać faceta”
„Damian był moim właścicielem, a nie mężem. Tresował mnie jak psa, zabierał mi wypłatę i wydzielał marne grosze na życie”
„Chciałam znaleźć męża na portalu randkowym, a spotkały mnie gorzki zawód, wstyd i żenada”

Redakcja poleca

REKLAMA