„Marnuję swoje życie w pracy, która nie ma sensu. Jestem trybikiem w maszynce nabijającym portfel szefa dużą kasą”

kobieta w biurze fot. Getty Images, Coolpicture
„Po co to wszystko? Żeby sprzedać komuś produkt, którego nie potrzebuje? Żeby prezes korporacji kupił sobie kolejny samochód? Żeby wielka firma zarabiała jeszcze większe pieniądze, które i tak nie powędrują do mnie?”.
/ 13.03.2024 18:30
kobieta w biurze fot. Getty Images, Coolpicture

Dzisiejszy rynek pracy to miejsce, które wysysa z ludzi chęci i energię do życia. Chcesz pracować w stabilnym miejscu, mieć ubezpieczenie, umowę o pracę i jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa? Nie masz wyboru. Pewnie skończysz jako trybik w korporacji.

Korporacja mnie wchłonęła

Gdy studiowałam, marzyłam o pracy pisarki. Chciałam być autorką poczytnych książek, pić kawę przed komputerem albo w bajkowych kawiarenkach i tworzyć historie z innego świata, które porwą tysiące czytelników. Niestety, rzeczywistość szybko zweryfikowała moje ambicje. Napisałam po dwa rozdziały trzech różnych książek. Na to wszystko poświęciłam praktycznie dwa lata życia, oddając się temu zadaniu całkowicie. Żadne z dziesiątek wydawnictw, którym rozsyłałam książki, nie zdecydowało się na publikację.

– Doronia, nie przejmuj się, to jest często kwestia zwykłego szczęścia... To naprawdę strasznie trudne zostać publikowanym autorem. Myślę, że są setki takich, którzy nie dostają od życia takiej szansy, mimo że mają pomysły i dobrze piszą – pocieszała mnie przyjaciółka.

Wiedziałam, że ma trochę racji, ale i tak byłam zawiedziona. Dopadł mnie kryzys. Gdy mój plan na życie zawiódł, musiałam szybko znaleźć inny pomysł na siebie. Przecież musiałam z czegoś żyć, opłacać mieszkanie, jedzenie i życie. I tak skończyłam w korporacji, na zupełnie niezwiązanym z moimi predyspozycjami i wykształceniem, stanowisku asystentki w dziale marketingu.

Na początku byłam nawet podekscytowana nową pracą. Nie musiałam już dorabiać w gastronomii, miałam pensję, która wystarczała mi na życie, swoje własne biurko z fikusem, nie musiałam spędzać dwunastu godzin na nogach ani biegać z tacą z zamówieniami, żeby zarobić na rachunki. Niestety, szybko zrozumiałam, że stabilność i komfort tej pracy to złudzenie, a obowiązki „korporacyjnego szczura” to pasmo niekończących się spotkań, sprawozdań, maili, formalności i innych nużących zadań.

Wyzysk na porządku dziennym

Chociaż w rekrutacji byłam zachęcana pięknymi perspektywami awansów, premii i podwyżek, w rzeczywistości tylko nieliczni na nie zapracowywali. Z reguły byli to ci, którzy pracy poświęcali całe swoje życie, robili nadgodziny, podlizywali się szefom i wykonywali znacznie więcej niż to, czego się od nich wymagało i za co się im płaciło.

Pewnie, i ja nierzadko zgłaszałam się do nadgodzin i wykazywałam się gotowością do ciężkiej pracy. Nie miałam jednak zamiaru harować na podwójnym etacie, żeby zasłużyć sobie na wyróżnienie. Bo czy tak to powinno wyglądać? Czy pracownik, który wykonuje swoją pracę porządnie, rzetelnie i profesjonalnie, ale w wyznaczonych godzinach pracy, nie zasługuje na awans czy podwyżkę? Nie mieściło mi się to w głowie. Przecież zatrudnia się nas na konkretnych stanowiskach, z konkretnymi obowiązkami! I takich powinno się od nas wymagać i z takich rozliczać. Koniec, kropka.

Po trzech latach w firmie, nadal zajmowałam to samo stanowisko i zarabiałam te same pieniądze, chociaż ceny wszystkiego dookoła zdążyły gwałtownie urosnąć. Gdy pytałam o podwyżki, byłam zbywana – a jednocześnie inni w tym samym czasie potrafili awansować. Byłam sfrustrowana, przemęczona i wypalona.

– Dorotka, poszukaj może czegoś innego... Może w jakimś mniej sztywnym miejscu? – proponowała mi przyjaciółka.

– Ech, już szukałam... W jednym chcieli mnie zatrudnić na śmieciówkę z dwutygodniowym wypowiedzeniem, w drugim płacili ledwo minimalną krajową, a o trzecim dowiedziałam się, że regularnie spóźnia się z wypłatami dla pracowników, mimo że szefowie są mili. Nie mogę sobie na to pozwolić... Umarłabym ze stresu! Mam do opłacenia wynajem, rachunki i inne rzeczy. Jest, jak jest, ale przynajmniej zawsze mam kasę na czas, wiem, że nikt mnie z dnia na dzień nie zwolni, że mam jakieś prawo do płatnego urlopu, zwolnienie lekarskie – argumentowałam.

– No tak, rozumiem. Ale przecież nie jesteś szczęśliwa – westchnęła głęboko Ola.

To prawda, nie byłam.

Moja sytuacja się pogorszyła

Chociaż długo biłam się z myślami, nie potrafiłam odejść z korporacji. Jedyne inne propozycje, jakie otrzymywałam były z... innych korporacji. Cała reszta to jakieś małe, niestabilne biznesiki, na których nie mogłam polegać i bałam się im zaufać. Zwłaszcza że wkrótce okazało się, że jestem w ciąży.

– Boże, wyobrażasz sobie, co by było, gdybym się zwolniła i zatrudniła w jakiejś małej firmie na umowie zleceniu? Przecież wylądowałabym z dzieckiem na bruku!

– Może i masz rację. Tak to przynajmniej masz urlop macierzyński i wiesz, że nikt cię nie zwolni. No, przynajmniej aż nie wrócisz... – odrzekła Ola.

Przyznaję, bardzo się tego bałam. Przez całą ciążę pracowałam bez zająknięcia, mimo że czasami ledwo radziłam sobie z mdłościami i bólami kręgosłupa. Nie chciałam być jedną z tych kobiet, którym zarzuca się, że przez całą ciążę lenią się na zwolnieniach, bo nie chce im się pracować. Chciałam udowodnić, że cenię sobie moją pracę i traktuję ją poważnie – chociaż przecież tak naprawdę wcale jej nie lubiłam.

„Ale co mam zrobić? Przecież jest już za późno na szukanie swojej drogi! Zaraz będę miała dziecko do wychowania i wykarmienia! Nie mogę się bawić w ambicje i szukanie pracy dla przyjemności. Trudno, dorosłość jest ciężka”, myślałam przybita.

Byłam samotną matką, więc moja sytuacja była jeszcze cięższa niż większości matek. Nie musiałam się szarpać o alimenty, bo ojciec mojego dziecka był na tyle przyzwoity, że od razu zadeklarował, że nie będzie z nimi robił problemów. Wiedziałam jednak, że kwoty, które otrzymuje większość matek w tym kraju, to jakieś kieszonkowe, a nie realna pomoc w utrzymaniu dziecka. Byłam więc świadoma, że obowiązek utrzymania malucha i tak będzie spoczywał głównie na mnie.

Od razu po urlopie wróciłam do pracy

Z biura odeszłam zaledwie tydzień przed porodem. Gdy Maja przyszła na świat, moje życie wywróciło się do góry nogami. Pewnie, było mi ciężko samej, chociaż i tak miałam wsparcie przyjaciółek czy mamy (która na co dzień jednak mieszkała po drugiej stronie Polski) – ale po raz pierwszy robiłam w życiu coś, co przynosiło mi spełnienie i satysfakcję.

Macierzyństwo nie było łatwe, ale było niesamowicie wynagradzające. Serce mi rosło, gdy patrzyłam, jak córeczka się rozwija, jak się do mnie przytula, jak się uśmiecha. Gdybym mogła być zawodową matką na pełen etat, nie wahałabym się ani przez chwilę! Niestety, za taką pracę nikt nie płaci, chociaż można dyskutować nad zasadnością takiego poukładania tego świata... Gdy Maja skończyła rok, musiałam wrócić do pracy.

To było bolesne zderzenie z dawną rzeczywistością. Kompletnie nie potrafiłam się odnaleźć w korporacyjnym środowisku. Priorytety firmy i moich współpracowników stały się dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Jak można przejmować się jakimś idiotycznym przetargiem czy kampanią, gdy w domu czeka na mnie mały człowieczek, którego trzeba przytulić i zabawić?

– Dorota, to dla nas ciężki okres. Wszystkie ręce na pokład. Zapłacimy ci, oczywiście, za nadgodziny, ale musisz się bardziej zaangażować w ten projekt – wymuszał na mnie menadżer.

Wiedziałam, że dociskanie podwładnych to dla niego premia, wyniki i pensja. Czy to nie jest straszne? Siedziałam przy komputerze po dziesięć godzin, klepiąc maile, nanosząc po raz setny poprawki na umowy i plany, spędzając masę czasu na rozwleczonych do granic możliwości spotkaniach. A jednocześnie wykańczała mnie świadomość, że to, co robię, tak naprawdę nie ma żadnej wartości, żadnego sensu.

Po co to wszystko? Żeby sprzedać komuś produkt, którego nie potrzebuje? Żeby prezes korporacji kupił sobie kolejny samochód? Żeby wielka firma zarabiała jeszcze większe pieniądze, które i tak nie powędrują do mnie? „Tylko co mam zrobić? Przecież nie rzucę tej pracy, a wiem, jak wygląda szukanie czegoś innego z moim, bądź co bądź, nie tak dużym doświadczeniem”.

Czuję się, jakbym marnowała swoje życie i odbierała swojemu dziecku czas, który powinnam mu poświęcić – zwłaszcza w tych najmłodszych latach. Ale jaki mam wybór? Przecież muszę mieć co włożyć do garnka...

Czytaj także:
„Dziadkowie mnie wydziedziczyli przez plotkę mojej siostry. Intrygi tej łajdaczki nie powstydziłby się twórca fantasy”
„W naszym domu pojawił się >>ten trzeci<< i uratował nasze małżeństwo. Gdyby nie on, już dawno byłabym rozwódką”
„To miał być wyjątkowy prezent, ale nie podołałem. Zamiast weselnych dzwonów usłyszałem nadjeżdżający anielski orszak”

Redakcja poleca

REKLAMA