„To miał być wyjątkowy prezent, ale nie podołałem. Zamiast weselnych dzwonów usłyszałem nadjeżdżający anielski orszak”

zamyślony mężczyzna fot. Getty Images, Westend61
„Jak wiele czasu upłynęło, od kiedy straciłem przytomność? Godzina? A może minął już cały dzień? Rzuciłem okiem na najbliższe okno. Widać było światło dnia. Ale czy to był ten sam dzień, w którym doszło do tamtej sytuacji, czy może już następny?”.
/ 12.03.2024 20:30
zamyślony mężczyzna fot. Getty Images, Westend61

Od wielu lat w mojej rodzinie noszę tytuł mistrza gotowana barszczu. Zupa mojego autorstwa jest tak doceniana, że moja siostrzenica chciała na prezent ślubny duży gar barszczu. Uroczystość miała miejsce w restauracji, ale barszcz – jak zdecydowała Ula – musiał być przygotowany przez wujka.

To było wyróżnienie!

Kiedy ktoś uwielbia gotować, taka nagroda może mu kompletnie pomieszać w głowie i sprawić, że pomyśli, że na taką okazję przygotuje coś naprawdę niesamowitego. Ja jednak dołożyłem wszelkich starań, aby się opanować – przecież łatwo jest przesadzić i w rezultacie stworzyć coś, czego nie da się zjeść. Najrozsądniej jest trzymać się tego, co już dobrze znasz, potrafisz i co zawsze smakowało innym.

Dwa tygodnie przed ślubem, zacząłem robić zakwas. Nie chcę tutaj dzielić się proporcjami ani ujawniać sekretów, bo takowych nie posiadam. Po prostu przyrządzam wszystko według swojego gustu i upodobań – jak to się mówi, na oko. Na przykład, wsypuję sól i kiedy słyszę w swojej głowie dość, to przestaję. Wygląda na to, że mam jakiś wewnętrzny miernik, nie jestem pewien, czy w oczach, czy w dłoniach. Jeżeli chodzi o buraki, to zawsze jakoś udaje mi się wybrać te najbardziej smakowite. Nawet jeśli nie wyglądają na idealne, wiem, że każdy z nich będzie smakował niepowtarzalnie i wybornie.

W ten sposób przygotowałem zakwas i schowałem go w najmroczniejszym zakątku spiżarni. Po upływie tygodnia przesączyłem całość przez gęste sitko, na którym wcześniej ułożyłem kawałek lnu. Dzięki temu uzyskałem wspaniale klarowny czerwony płyn... Użyłem słowa „płyn, ponieważ latem ja i moja żona uwielbiamy delektować się zimnym zakwasem buraczanym prosto z lodówki. Zachęcam do wypróbowania.

Byłem pełen zapału

Gdy zostały już tylko dwa dni do przyjęcia, a zakwas był gotowy, postanowiłem zacząć gotować. Skorzystałem z największego garnka, o pojemności dwunastu litrów, który wykorzystuję tylko przy ważnych wydarzeniach, na przykład, kiedy na święta przyjeżdża do nas cała rodzina.

Przygotowałem rosół na mięsie, potem do garnka wpadły buraki z przyprawami. Kiedy przesączyłem już wszystko i miałem przed sobą klarowny rosół, zacząłem proces doprawiania i zakwaszania. To jest najbardziej satysfakcjonujący moment pracy w kuchni. Czuję się wtedy jak dyrygent orkiestry, gdzie buraki odgrywają rolę pierwszych skrzypiec, zakwas dostarcza smyczkowej harmonii, ziele angielskie i liście laurowe to waltornie... I tak to idzie, aż do ziół, cukru, soli czy cytryny. Kiedy więc komponowałem tę buraczaną symfonię i chciałem dodać pieprz – okazało się, że go nie ma.

Zupa delikatnie podgrzewała się na małym ogniu. Miałem aż dziesięć litrów tego wyśmienitego wywaru, który wystarczało jedynie popieprzyć. Zazwyczaj dodaję trochę pieprzu na początku gotowania, a potem na koniec. Moim zdaniem pieprz nadaje subtelny akcent ostrości, idealnie podkreślając paletę smaków.

Ze swojej kuchennej praktyki wiem, że wszystkie przyprawy powinny trafić do zupy jednocześnie, aby żadna z nich nie dominowała nad innymi. Rzuciłem okiem przez okno na pobliski sklepik. Przejście tam i z powrotem mogło mi zająć zaledwie dwie minuty. Powinienem wręcz zdążyć w trzy minuty, uwzględniając czas na zamknięcie i otwarcie drzwi.

Zostawiłem moją zupę z na najmniejszym ogniu i pognałem w kierunku sklepu. Kupiłem, co trzeba i skierowałem swoje kroki z powrotem do domu. Po chwili już galopowałem po schodach. Włożyłem klucz do zamka, przekroczyłem próg domu i... nagle świat zawirował mi przed oczyma. A potem była ciemność.

Co z moim barszczem?

Gdy podniosłem powieki, ujrzałem lekarza, który pochylał się nade mną. Nadal leżałem na podłodze swojego przedpokoju.

– Wszystko w porządku – próbował się uśmiechnąć.

Co tu się dzieje?” – chciałem zapytać, ale z moich ust nie wydobył się żaden ton. Co się dzieje?! Próba powtórzenia pytania zakończyła się podobnie.
 
– Patrząc na pana spojrzenie, domyślam się, że chciałby pan wiedzieć, co się wydarzyło – powiedział lekarz, a ja zamrugałem oczami. – Miał pan atak serca. Na szczęście pana sąsiadka wychodziła na zakupy i zauważyła pana leżącego na progu...
 
Co z barszczem?!” – chciałem zapytać, ale nawet nie byłem w stanie otworzyć ust. Wyszedłem z domu – myślałem intensywnie – kilka minut przed 11. Agnieszka wróci dopiero o 17. Barszcz z pewnością się przegotuje, garnek się zniszczy, a na dodatek mogę jeszcze spalić cały dom!.
 
– Proszę się uspokoić – lekarz znów pojawił się w zasięgu mojego wzoru. – Gwarantuję, że nic panu już nie zagraża. Proszę nie martwić się już o nic.
 

A co z tym przeklętym barszczem?! Wydaje mi się, że skoczył mi puls, bo nagle zaczął się przy mnie intensywny ruch. Wówczas uświadomiłem sobie, że jeśli będę się nadmiernie przejmować, to choć uratuję barszcz, sam mogę mieć następny atak. „Uważaj kolego! – zacząłem mówić do samego siebie w myślach. – Jesteś nauczycielem matematyki. W garnku mamy 10 litrów wody. Podgrzewanie 1 litra płynu do temperatury 60 stopni Celsjusza wymaga zużycia 0,254 metra sześciennego gazu. Parowanie natomiast przy szczelnie zamkniętym garnku...” – skupiłem się na obliczeniach.

– Ciśnienie mu spada – usłyszałem, ale nie zwracałem uwagi na te głosy, mimo że ta informacja była dla mnie pocieszająca.

Z moich kalkulacji wynikało, że kiedy Agnieszka wróci do mieszkania, w garnku powinno być jeszcze mniej więcej pół litra barszczu. Tylko żeby nic jej nie przeszkodziło po drodze!

Moja nieukończona symfonia

Na moje szczęście, stwórca okazał mi litość, bowiem znów straciłem świadomość. Odzyskałem ją dopiero w olbrzymim białym grobowcu. Przynajmniej takie było moje pierwsze odczucie. Gdy mój wzrok stopniowo dostosował się do otoczenia, uświadomiłem sobie, że patrzę na jasno pomalowany sufit i leżę pod kołdrą, która jest ściągnięta pod moją brodą i też jest białego koloru. „Więc nadal żyję– przyszło mi do głowy.

Jak wiele czasu upłynęło, od kiedy straciłem przytomność? Godzina? A może minął już cały dzień? Rzuciłem okiem na najbliższe okno. Widać było światło dnia. Ale czy to był ten sam dzień, w którym doszło do ataku serca, czy może już następny? A co z barszczem, który zostawiłem na gazie? Czy przegotował się do reszty? Czy Agnieszka zdążyła wrócić na czas, czy może... Czy moje mieszkanie nadal stoi, czy już doszczętnie się spłonęło?! Jak tu nie dostać kolejnego ataku serca?!

Na szczęście, po chwili po prawej stronie ujrzałem twarz mojej żony. Uśmiechnęła się, co oznaczało, że z naszym domem wszystko w porządku.

– Nic się nie stało, kochanie – zapewniła.

Co z tym barszczem?!” – wrzeszczałem w myślach, bo nadal nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa.

– Jeżeli idzie o barszcz...

Moja niezwykle bystra żona, która zawsze potrafi odczytać moje myśli, zaczęła kaszleć. Spodziewałem się, że za moment usłyszę, że wszystko przepadło.

– Pielęgniarz zakręcił gaz pod garnkiem.

Odetchnąłem z ulgą. Wprawdzie, moja próba ugotowania barszczu bez pieprzu zakończyła się porażką, ale przynajmniej nie będę zmuszony do przeprowadzki pod most. To naprawdę dobra informacja.

Barszcz chciał mnie wykończyć

Przez kolejne dwa tygodnie powoli wracałem do formy. Na trzeci dzień odzyskałem mowę.

– Czy może mi pan powiedzieć, dlaczego straciłem mowę, doktorze? – zapytałem podczas jednej z wizyt.

– Sądzę, że to była blokada psychiczna. Czasem takie rzeczy zdarzają się, gdy osoba jest pod ogromnym napięciem. Ale pana żona twierdziła, że ostatnio nie miał pan żadnych stresów?

Czy powinienem mu opowiadać o moim specjalnym koncercie z buraków, gdzie buraki pełniły funkcję pierwszych skrzypiec, zakwas dostarczał muzyczną podkład, a majeranek i liść laurowy przygotowywali się do gry jak waltornie? Niespodziewanie poczułem żal do tej mojej nieukończonej symfonii. No cóż, niekiedy nawet najwybitniejsi dyrygenci nie mogą ukończyć swoich koncertów...

Po powrocie do mieszkania niespodziewanie odwiedziła mnie moja siostrzenica i jej partner.

– Wujku tym razem, to przebiłeś wszystko! – ucałowała mnie w policzek.

– Nie do końca wiem, o co chodzi – wymamrotałem, patrząc na nią z zakłopotaniem.

– To, co zrobiłeś, to nie była zupa barszcz, ale symfonia smaków o motywie barszczowym – oznajmił mąż Uli, a ja spojrzałem na niego z wdzięcznością.

Okazuje się, że moja małżonka uznała, iż barszcz jest gotowy i przewiozła go na weselisko siostrzenicy. Słyszałem, że gdy zaserwowano zupę, rozmowy przy stole natychmiast przycichły, a jedynym dźwiękiem były ogólne odgłosy delektowania się potrawą. Ciężko mi w to uwierzyć. Pacjentowi mówi się zazwyczaj takiej rzeczy... Ale po wyrazie twarzy Agnieszki zrozumiałem, że w tej historii może kryć się niewielka iskierka prawdy.

Czytaj także:
„Mąż zdradził mnie z byłą i przypadkiem zrobił jej dziecko. Wyrzucił mnie ze swojego życia jak zepsutą zabawkę”
„Po śmierci męża okazało się, że zdradzał mnie na prawo i lewo. Wszyscy wiedzieli oprócz mnie i nie pisnęli słowa”
„Chciałam mieć kontakt z bratem, ale odepchnął mnie jak natręta. Obmyśliłam plan, aby zakraść się do jego życia"

Redakcja poleca

REKLAMA