Owdowiałam bardzo wcześnie, mimo to moje życie było dobre. Dobre, choć niepełne. Aż do teraz. Mój ojciec miał spore gospodarstwo odziedziczone po dziadku. Z tego żyliśmy.
Razem z siostrą pomagałyśmy rodzicom, jednak żadna z nas nie chciała zostawać na wsi. Zresztą nasza mama co rusz powtarzała, abyśmy z Bożeną czym prędzej uciekły od tej harówy. Z kolei ojciec chętnie widziałby mnie i siostrę jako żony rolników. Nieraz gadał na ten temat z sąsiadami, wypytywał, jak sprawuje się ten czy inny gospodarski syn.
Którejś niedzieli pojawił się u nas Bronek, sąsiad zza lasu.
– Pożyczyłem ciągnik i przyjeżdżam w imieniu mojego bratanka – zagaił.
– Po co tyle fatygi. Nie mógł pan pieszo przyjść się zapytać? Ja na gospodarkę nie pójdę – postawiłam sprawę jasno.
– Szacunek trzeba okazać – odrzekł na to Bronek. – A lepszego niż Mariusz nie znajdziesz, Marysiu.
– A ja i nie szukam – odpowiedziałam. Taka była prawda. Skąd miałam wiedzieć, że los chce inaczej?
Tydzień później wybrałyśmy się z Bożeną do remizy, na zabawę. W pewnej chwili poprosił mnie do tańca niewysoki, sympatyczny blondyn. Ani się obejrzałam, jak przetańczyliśmy razem do rana. Bożena gdzieś znikła mi z oczu, a ja gadałam z nowym znajomym. Był naprawdę przemiły. I od razu mi się oświadczył. Ponieważ ja też zakochałam się od pierwszego wejrzenia, zgodziłam się – jak wariatka! Odprowadził mnie do domu… Nigdy nie zapomnę, jak szliśmy o bladym świcie przez łąki parujące nocną rosą.
Niezwykłe chwile – cierpki zapach traw, głosy ptaków i nasza cicha bliskość. Wczoraj nieznajomi, dziś złączeni przysięgą na wieki pod błękitnym niebem. Szybko okazało się, że mój Mariusz to właśnie tamten odrzucony zalotnik. Wszyscy się śmiali, że jak matka, babka i prababka wychodzę za mąż wyswatana. Tyle się naśmiałam, zanim zaczęłam płakać.
Nawet nie zobaczył najmłodszych dzieci
Mariusz mimo młodego wieku był rolnikiem pełną gębą. Po śmierci ojca przejął wszystko, łącznie z troską o matkę i dwie siostry. Oj, one nie były zadowolone, że w domu pojawi się nowa kobieta! Próbowały przewlekać sprawę, ale my byliśmy zdecydowani. Pobraliśmy się zaraz po mojej osiemnastce. Przeniosłam się do sąsiedniej wsi i zamieszkałam w nowym domu. Kochaliśmy się z Mariuszem bardzo i byliśmy bardzo szczęśliwi.
Po roku urodziłam córkę, po kolejnym – syna, gdy byłam w ciąży z bliźniakami, spadło na nas nieszczęście. Mariusz pojechał w pole traktorem, tym samym, który wcześniej pożyczył swemu stryjowi, gdy ten przyjechał do mnie w swaty. Nie miałam żadnych złych przeczuć. Nagle zobaczyłam Lucka, psa Mariusza, jak z podwiniętym ogonem, skowycząc, wpada na podwórko. Zdjął mnie niepokój.
Usłyszałam, że silnik ciągnika dziwnie pracuje, zaczęłam biec. Od razu zobaczyłam, że coś się stało: maszyna stała w kępie krzaków, mąż leżał bezwładnie w kabinie. Był już zimny. Potem lekarze stwierdzili, że miał tętniaka. Mojej rozpaczy nie sposób opisać. Nie chcę też do tego wracać. Czarne dni, tygodnie, miesiące. Nawet narodziny dzieci przepłakałam. Miały nigdy nie poznać swego ojca.
Wiedziałam, że starsze też nie będą go pamiętać. Teściowa, która za życia Mariusza nie okazywała mi jawnej wrogości, po jego śmierci próbowała wydrzeć mi spadek. Dowodziła, że nic nie było Mariusza, wszystko jej. Sąd uznał moje prawa, podzieliłyśmy się ziemią. Mieszkałam u rodziców, ale wielkiego pożytku ze mnie nie mieli. Bożena nie pomagała ani im, ani mnie, bo tamtego pamiętnego wieczora, kiedy ja spotkałam Mariusza, ona poznała swą wielką miłość.
Zakochała się w chłopaku z zespołu muzycznego
Przystojny brunet w zagranicznych ciuchach, grający chyba na wszystkich instrumentach świata, zupełnie zawrócił jej w głowie. Po wielu kłótniach z ojcem, rozmowach z matką i po jednej szczególnie ostrej awanturze z udziałem obojga rodziców, siostra spakowała się i wyjechała. Słuch po niej zaginął. Mój ojciec sprawił, że znów stanęłam na nogi. Pewnego dnia, gdy bliźniaki miały po trzy lata, mój ojciec położył przede mną kartonową białą teczkę.
– Marysiu, tutaj są twoje dokumenty, świadectwo skończenia szkoły, prawo jazdy, coś go nie odebrała, bo to było tuż przed… No wiesz. A to dokumenty samochodu, który ci kupiłem. Stoi za domem… Bo musisz, Marysiu, zebrać się do kupy. Nie dla siebie, ale dla dzieci – powiedział mój ojciec, prosty człowiek.
– Ale… – próbowałam protestować. – Poćwiczymy jazdę, a potem za tydzień albo dwa wybierzesz się do miasta. Poszukasz jakiejś pracy – powiedział. Tak też się stało. Pamiętam uczucie radości, pierwsze po latach, kiedy mocno trzymałam kierownicę mojego własnego samochodu. Jechałam na spotkanie z koleżanką ze szkoły, wówczas pracującą w ubezpieczeniach. I właśnie dzięki ubezpieczeniom zyskałam stabilność finansową.
Najpierw byłam przedstawicielką jednej firmy, potem kilku. Szło mi dobrze. Wymyśliłam, że stworzę sieć agentów, po to, żeby spełniać wszelkie oczekiwania osób, które zgłaszały się do nas ze swoimi potrzebami. I to też mi się udało.
Cały czas mieszkałam z rodzicami, którzy pomagali mi przy wychowaniu dzieci. Ja zaś starałam się ulżyć w obowiązkach moim staruszkom. Jednak pomału ograniczaliśmy produkcję rolną, wyprzedaliśmy zwierzęta. Z pola tuż przy drodze zrobiliśmy parking dla naczep. Miałam wiele pomysłów i zazwyczaj okazywały się trafione. Dzieci chowały się znakomicie: były nie tylko ładne, ale też bystre i ciekawe świata.
Od podstawówki zapisałam je na języki obce i wszystkie zajęcia dodatkowe, które je interesowały. Na wykształcenie nie skąpiłam. Dziś mogę powiedzieć z dumą: mam jedną córkę specjalistkę od zarządzania, drugą piosenkarkę (tak!), syna na studiach informatycznych w Anglii, a drugiego na politechnice. Najstarsza Marianna wyszła za mąż i już ma dwójkę własnych dzieci. Może z czasem zacznę je niańczyć, jak na babcię przystało? Niestety, w tym całym sukcesie, który mnie ukoił, poczułam się bardzo słaba, sama i biedna. No i stara.
Choć nie miałam jeszcze przecież pięćdziesięciu lat… Pewnego dnia zastałam przed domem nieznany, luksusowy samochód na zagranicznych rejestracjach. Wróciła Bożena! Opalona, z rozjaśnionymi włosami i brylantowymi kolczykami w uszach, wyglądała jak cudzoziemka. Okazało się, że rzeczywiście od lat mieszka we Włoszech. Jeździła ze swoim mężem po całej Europie, występowali także na statkach i w klubach dla Polonii nieomal na całym świecie. Bożena nawet nie wiedziała, że ma taki talent do tańca, śpiewu i do interesów. Postanowili osiedlić się w słonecznej Italii.
– Jak mieliśmy pieniądze, to od razu kupowałam grunty albo zabudowania. Mówiłam temu mojemu, że ziemia zawsze jest ziemia, ale on się wściekał. Spłaciłam go w końcu, rozstaliśmy się, i tyle. Teraz on jest goły i stary, a ja nadal młoda i bogata. Każdy mnie chce – śmiała się ku lekkiemu przerażeniu mamy.
– Ale widzę, siostra, że też sobie jakoś poradziłaś. Do późna w nocy opowiadałam jej wszystko. Byłam szczęśliwa, że odzyskałam siostrę. Wiele łez wylałyśmy. Na koniec Bożena zaproponowała, żebym pojechała do niej do Toskanii. Przekonywali mnie wszyscy: i rodzice, i dzieci. Problemem była moja firma. Nieoczekiwanie najstarsza córka stwierdziła, że może zjechać z rodziną i zająć się ubezpieczeniami.
Alberto pokazał mi prawdziwą Toskanię
Wiele słyszałam o Włoszech, ale nie spodziewałam się takiej harmonii przyrody i architektury, i tak miłych ludzi. Bożena mieszka w kamiennym domu pod Florencją. Zimą przenosi się do apartamentu w mieście, bo „nie lubi marznąć”.
– Mam wielu przyjaciół. Poznasz ich już wieczorem – obiecała. Pojechałyśmy wijącą się serpentyną przez ciemniejące toskańskie wzgórza, miasteczka zwieńczone kościelnymi wieżami. Gdy weszłyśmy do restauracji, od stołu poderwało się kilka osób. Przyjaciele Bożeny witali mnie wylewnie. Wśród nich był uśmiechnięty szpakowaty mężczyzna.
– Alberto, nasz doktor – usłyszałam od siostry. – Doktor nauk rolniczych, specjalizuje się w winorośli – dodała, a ja momentalnie utonęłam w jego czarnych oczach. Wiedziałam, że mam prawo do szczęścia i miłości, a jednak musiałam mieć jakieś wątpliwości, bo pierwszej nocy, którą spędziłam z Albertem, przyśnił mi się Mariusz, jak żywy. Stał w naszym sadzie pod wielką ulęgałką, którą zasadziła moja prababcia. Był w białej niedzielnej koszuli.
– Wiesz co, Marysiu? – usłyszałam jego głos. – Mnie tu dobrze, ale martwiłem się o ciebie… Już się nie martwię. Zaczęłam płakać jak dziecko. Obudziło mnie dotknięcie w ramię.
– Marysza… – szeptał zaniepokojony Alberto. – Perché piangi?
– Już nie płaczę, już dobrze.
Czytaj także:
Oświadczyłam się mojemu chłopakowi. Wszystko przez ciotkę, która miała 3 mężów
Mama zmarła, gdy miałam 4 latka. Tata kłamał, że nie mam innej rodziny
Syn mojego faceta specjalnie prowokuje awantury, żeby nas skłócić