Nie mieszkam w Polsce. Wyniosłam się z kraju trzy lata temu. Tak, właśnie „wyniosłam się”, a nie „wyprowadziłam” ani „wyemigrowałam”. Ludzie, którzy mieszkali obok mnie, zmusili mnie swoim brakiem tolerancji i ironicznymi komentarzami do kroku, na który wcale nie miałam ochoty – do pozostawienia starzejących się rodziców i szukania szczęścia tam, gdzie nikt na mnie nie czekał.
Jakoś się ułożyło, pewnie, ale nie będę kłamać, że było łatwo. Po co w takim razie to wszystko? Odpowiedź jest prosta: kobieta tylko dla jednej rzeczy może się tak poświęcić – dla miłości. I ja właśnie miłość wybrałam.
Odkąd pamiętam, uchodziłam w oczach swoich szkolnych kolegów za dziwadło:
– Olka, szalik ci się ciągnie! – krzyczeli za mną, kiedy wbrew panującej modzie na odsłonięte głowy i gołe szyje ośmielałam się w ogólniaku szczelnie opatulać, gdy przychodziły mrozy.
– E, zakonnica! – kpili innym razem, kiedy przychodziłam do szkoły ubrana
w długą spódnicę.
Nawet nauczyciele brali czasami udział w tej nagonce
Kiedyś pani od fizyki powiedziała publicznie, że powinnam coś zrobić z oczami, bo z takimi grubymi szkłami to ja nigdy męża nie znajdę. Bolało? Pewnie, i to jak! Ale ja już jako małe dziecko, kiedy musiałam odpierać ataki starszych braci, opracowałam strategię radzenia sobie z takimi zaczepkami – po prostu kuliłam się w sobie i udawałam, że te wszystkie raniące słowa nie są skierowane do mnie. Z czasem zaczęłam sobie wyobrażać, że jestem gwiazdą, którą wszyscy podziwiają. Żyłam jakby w dwóch światach. W tym prawdziwym, realnym byłam Kopciuszkiem, w tym wymyślonym – królową balu.
Myślę, że rodzice musieli widzieć moją postępującą izolację i samotność, jednak nie robili nic, żeby mi pomóc. Chyba sami wstydzili się tego, że urodziła im się taka córka. Nie mam do nich o to żalu. Wychowywali piątkę dzieci, w tym czterech chłopaków, prawdziwych łobuziaków. Starali się wszystko nam zapewnić, a byli tylko prostymi ludźmi po szkole podstawowej.
Poza tym, kto to kiedyś słyszał o tym, że dziecko trzeba czasami przytulić, żeby wyrosło na ludzi, albo że dobre słowo nieraz lepsze od bułki z czekoladą? To były fanaberie. Nie miał kto rodzicom takich mądrości naopowiadać. Raz, jak miałam ze trzy lata, lekarz w rejonowej przychodni powiedział matce:
– Nią niech sobie pani głowy nie zawraca.
Operacja jakaś może by i była, ale to by trzeba w Warszawie, wie pani, gdzie tu u nas na wsi… a to i koszty są, sama pani rozumie. Cieszyć się trzeba, że z głową na razie w porządku, i przyuczyć do jakiegoś zawodu, żeby pani miała pociechę. Robotnica w fabryce nie potrzebuje dobrych oczu – okulary kupić i już można nakrętki na butelki zakładać!
I matka go posłuchała, bo co innego miała zrobić? Przyuczała mnie od małego, że prochu nie wymyślę. Co z tego, że byłam najlepszą uczennicą w klasie i dzięki uporowi ciotki poszłam nawet do ogólniaka – znałam swoje miejsce w szeregu, wiedziałam, że jestem inna, gorsza, że może i zawód jakiś w końcu znajdę, może po znajomości, ale co z tego, dla kogo to wszystko – skoro za mąż nigdy nie wyjdę. Musiało po mnie być widać to niskie poczucie własnej wartości, bo i powodzenia nigdy specjalnie nie miałam. Pogodziłam się z tym w końcu.
Ale lata szły, do naszej wioski przyszło nowe, najpierw maszyny do pisania, potem komputery, a potem to, co dla mnie okazało się najważniejsze – Internet. To było dla mnie prawdziwe okno na świat! Pracowałam już wtedy w kadrach w naszej miejscowej mleczarni, kończyłam nudną robotę o szesnastej i biegłam do domu, przed ekran. Szukałam.
Wiadomo, czego może szukać młoda dziewczyna – miłości. Po kilku tygodniach znałam już wszystkie portale randkowe, a po kolejnych kilku – wysłałam swój anons. „Nie takie znajdują przez sieć królewiczów z bajki” – myślałam sobie. „Czemu mnie nie miałoby się trafić?”
Mój kuzyn w ten sposób poznał żonę. W telewizji co i rusz pokazywali pary, które poznały się w wirtualnym świecie. A mnie tak marzyła się gromadka dzieci… Postanowiłam spróbować. Opisałam się prawdziwie, może nawet dodałam tu i tam złe słowo. „Jak ma się zakochać, to musi znać prawdę” – myślałam.
Więc napisałam, że mam dużą wadę wzroku, już raczej nieoperowalną, że kiepski ze mnie rozmówca, bo wolę słuchać, że nigdy nie byłam nigdzie poza tym swoim grajdołkiem. Kiedy to wysyłałam, przebiegło mi nawet przez myśl: „Chyba przesadziłam – kto by chciał poznawać takiego potwora?” – ale mail już poszedł, za późno było na zmiany.
Następnego dnia nie mogłam bardziej naocznie przekonać się o prawdziwości powiedzenia – „każda potwora znajdzie swojego amatora”. Skrzynkę miałam po prostu zapchaną anonsami! Pisali młodzi i starzy, bywalcy zakładu karnego, a także zupełnie normalni chłopcy z małych miejscowości.
Tylko dwa listy były niestosownymi żartami i oczywiście od razu wyrzuciłam je do kosza. Mężczyźni pisali, że na kogoś takiego, zwyczajnego, z problemami, czekali. Pisali, że chcą się spotkać, że na zdjęciu jestem śliczna, a okulary mam po prostu źle dobrane. Te wszystkie słowa były takie pozytywne, tak dodawały mi energii – nie mogłam się nacieszyć!
Mogłabym odpisać na co najmniej dziesięć wiadomości – od razu jednak moją uwagę zwrócił Rafał, który przedstawił się jako programista z Lublina. Aż się zdziwiłam, że taki przystojny chłopak jest samotny: ciemnowłosy, o mądrych, brązowych oczach. Napisałam do niego pierwszy list – a Rafał odpisał.
Przez następne dwa miesiące nasza korespondencja nie ustawała ani na jeden dzień. Pisaliśmy do siebie o wszystkim: ja o przykrościach w pracy, on o kłopotach w domu (jego ojciec był alkoholikiem). Podnosiliśmy się wzajemnie na duchu, a czasem po prostu flirtowaliśmy. Nigdy nie czułam się równie szczęśliwa. Nawet matka kiedyś stwierdziła:
– A co ty tak siedzisz przy tym komputerze? Zakochałaś się czy co?
A ja mogłam jej wtedy odpowiedzieć z całym entuzjazmem:
– A wyobraź sobie, że się zakochałam!
Matka oczywiście wzruszyła tylko ramionami
Mruczała pod nosem „a kto by tam chciał takiego nietoperza”, ale nie przejęłam się tym wtedy wcale. Miałam energię, żeby góry przenosić.
Z czasem zaczęliśmy z Rafałem rozmawiać przez telefon. Jak mi się podobał jego głos: taki ciepły, męski! Już widziałam siebie w białej sukni u jego boku… Dziwiło mnie jednak, że Rafał nie proponuje spotkania. „Może jednak się boi rozmawiać twarzą w twarz z okularnicą?” – przechodziło mi przez myśl. „Może jednak nie traktuje tej znajomości, tak poważnie jak ja?”
W końcu nie mogłam dłużej wytrzymać i zapytałam go wprost, dlaczego nie chce się spotkać. Rafał długo nie odpisywał. W końcu dostałam krótką wiadomość:
– Nie powiedziałem ci ważnej rzeczy o sobie. Nie mam odwagi. Jeśli chcesz, spotkajmy się w Warszawie o dwunastej w najbliższą sobotę. Jeśli chcesz.
Potem się wyłączył. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca przez te kilka dni, najgorsze myśli przechodziły mi przez głowę. „Jest żonaty? Jest księdzem? Nie chce mnie i nie umie powiedzieć tego wprost?!”
W sobotę z samego rana wyjechałam do Warszawy. Matce powiedziałam, że jadę do ośrodka szkoleniowego – wiedziałam, że tego nikt nie będzie się czepiał. Ubrałam się ładnie, ale dość oficjalnie. „Może faktycznie powinnam pomyśleć o jakimś kursie” – pomyślałam nawet.
Kiedy pociąg podjeżdżał na peron Dworca Centralnego, nie potrafiłam powstrzymać się od wyglądania przez okno. Umówiliśmy się, że Rafał będzie miał kolorowe tulipany. I miał je, zobaczyłam od razu… ale wcześniej zobaczyłam koła, szyny, znajomą kurtkę, którą tyle razy widziałam na fotografii, przyciski, czarną ramę…
Rafał jeździł na wózku inwalidzkim. Był niepełnosprawny
Nie wiem, dlaczego od początku nie przyszło mi to do głowy. Może dlatego, że wydawało mi się, że skoro ja nie widzę dobrze, to mój ukochany nie będzie miał oporów przed przyznaniem się do swojego kalectwa? Ale jednak okazało się, że miał opory. Chyba musiał dostrzec moją niepewną minę, bo powiedział szorstko:
– Ot, i cała bajka o królewiczu prysła. To cały ja. Wsiadaj w pociąg powrotny.
Miał ten sam ciepły, radiowy głos, który znałam z telefonu. Nie bacząc na ludzi dookoła, rzuciłam mu się na szyję.
– Tak się cieszę, że cię widzę! – powiedziałam tylko. Szybko zapanowałam nad swoim zaskoczeniem, bo dla mnie nie miało znaczenia, że on nie może chodzić, gdyż już wcześniej go pokochałam…
Poszliśmy na kawę, potem na sałatkę, i na spacer. Rafał opowiedział mi o wypadku, który miał siedem lat temu. To on zmienił całe jego życie. Wcześniej był wesołym, beztroskim chłopakiem. Ścigał się w nielegalnych rajdach samochodowych. To właśnie one przyniosły mu kalectwo. Miał dziewczynę, chodził z nią cztery lata. Mieli plany na przyszłość. Ale ona nie wytrzymała presji, przestraszyła się chłopaka – kaleki. Po czterech miesiącach powiedziała tylko jedno słowo:
– Odchodzę.
Rafał nie umiał sobie znaleźć miejsca, nie potrafił pogodzić się z tym, że do końca życia będzie jeździł na wózku inwalidzkim. Próbował nawet popełnić samobójstwo. Kiedy o tym mówił, nie potrafiłam przestać go obejmować. Chciałam go chronić do końca życia!
– … potem jednak przejrzałem na oczy, doceniłem, że żyję – mówił tymczasem Rafał. – Przecież ten wypadek mógł się skończyć dużo gorzej. Dokończyłem studia, zacząłem pracę. Mam szczęście – nieźle zarabiam, mam bardzo nowoczesny wózek.
Praktycznie wszędzie dojadę. Jestem między ludźmi, wysportowany, młody, regularnie chodzę na rehabilitację, biorę udział w zawodach dla osób na wózkach i nawet mam pewne sukcesy – uśmiechnął się. – W końcu zrozumiałem, że życie przede mną.
I uwierz mi, nigdy nie miałem problemu, żeby powiedzieć komuś, że jeżdżę na wózku. Dopiero kiedy poznałem ciebie… Wiedziałem, że to coś wyjątkowego… Tak się bałem, jak zareagujesz! – przytulił mnie mocno, a ja poczułam, jakby cały świat zatańczył wokół mnie. Tym bardziej gdy Rafał dodał:
– Na żywo jesteś o wiele piękniejsza niż na zdjęciach!
To był wyjątkowo długi dzień
Potem przyszły następne, jeszcze dłuższe i jeszcze piękniejsze. Musiałam wynajdywać coraz to nowe preteksty żeby dojeżdżać do Warszawy, ale i tak sprawy nie dało się długo ukrywać. Pewnego dnia ojciec zagadał znad gazety:
– Co za gacha znalazłaś w tej stolicy? Pewnie taki sam jak ty, nietoperz!
– Skąd! – oburzyłam się. – To wspaniały chłopak…
– Skoro taki wspaniały, to dlaczego go nie przywieziesz pewnego dnia? – zakpił brat. A ja pomyślałam wtedy: „Właśnie, dlaczego? Jak czuje się Rafał, kiedy ciągle spotykamy się na mieście, kiedy nigdy nie zapraszam go do siebie? W końcu mieszkam zaledwie trzydzieści kilometrów od stolicy, gdzie się umawiamy? Może ja się podświadomie go wstydzę?
– Dobrze, w takim razie przyjadę z nim w sobotę – powiedziałam nagle.
To nie była dobra decyzja. Powinnam była przewidzieć, że moja rodzina, która nigdy nie dała mi wsparcia w moich kłopotach, nie będzie umiała zachować się ciepło albo chociażby kulturalnie wobec osoby na wózku. Prawdę mówiąc, nie sądziłam nawet, że zdolni są do pokazania tak dziwacznego, nietolerancyjnego zachowania.
Mama już na wejściu zrobiła się blada na widok Rafała i uciekła do kuchni, mrucząc coś o tym, że „to takie buty”. Ojciec dla odmiany poczerwieniał i udawał, że nie może się schylić, by podać mojemu ukochanemu rękę. Nigdy w życiu nie czułam się tak upokorzona. Miałam ochotę wyjść, trzaskając drzwiami i nigdy do nich nie wracać.
Rafał starał się jednak robić dobrą minę do złej gry – ściskał mocno moją dłoń, jakby dając mi do zrozumienia, że nie z takimi ludźmi przyszło mu się w życiu spotykać, i że wie doskonale, co robić. Żartował, pokazywał im, że człowiek niepełnosprawny ruchowo jest taki, jak każdy z nas – z wadami i zaletami. To jednak najwyraźniej nie przekonało mojej rodziny. Ojciec w pewnym momencie wyjął nawet z barku wódkę, ale po chwili schował ją mrucząc:
– No tak, pan przecież nie może…
Miałam ochotę silnie nim potrząsnąć: „A czemu to niby nie może?! Rafał nie jest chory na żołądek, nie bierze żadnych antybiotyków i nie jest w ciąży! On tylko nie może chodzić!”.
Oczywiście nie zależało mi na tym, żeby mój ukochany upił się podczas pierwszej wizyty w moim domu, chciałam po prostu, żeby moja zacofana rodzina przestała go traktować jak kogoś innego od nich! Nic z tego. Oni widocznie nie umieli inaczej. Zachowanie moich rodziców to jednak nic przy tym, co wyprawiali moi bracia. Jeden z nich spytał Rafała:
– Jak ty z moją siostrzyczką ten tego, na tym całym ustrojstwie?
Rafał chyba nawet chciał mu coś odpowiedzieć, ale machnęłam ręką, że nie warto – do tych ludzi nigdy nic nie dotrze.
Oczywiście prawdziwe piekło zaczęło się dopiero po tym, kiedy odprowadziłam Rafała do pociągu.
– Wiedziałam, że to się tak skończy! – krzyczała matka, płacząc jednocześnie. – Jak ty sobie wyobrażasz całe życie, tu go wnieś, tu go umyj?
Starałam się wytłumaczyć, że Rafał jest całkowicie samodzielny, że ma wspaniałą pracę, że jest cudownym, opiekuńczym człowiekiem, którego kocham… Ale jak grochem o ścianę!
– Zabraniam się tu pokazywać temu chłopakowi! – wykrzyczał w końcu ojciec. – Nie będzie mi tu wstydu robił na całą wieś! Już i tak gadają, żeś stara panna, to teraz … ech!
Rzecz jasna nie zamierzałam rezygnować z miłości. Wiedziałam, że Rafał jest tym jedynym na całe życie, więc po prostu zgodziłam się na spotkania w Warszawie. Tematu mojej rodziny nie poruszaliśmy, choć początkowo mój ukochany próbował ich usprawiedliwiać:
– To dla nich nowa sytuacja, niektórzy potrzebują trochę więcej czasu, żeby się przyzwyczaić…
Nie protestowałam, ale dobrze wiedziałam, że mojej rodzinie żaden czas nie wystarczy. Zbyt dobrze pamiętałam, jak upokarzano mnie w dzieciństwie z powodu wady wzroku.
Zaczęłam rozumieć, że jeśli chcemy być szczęśliwi musimy zamieszkać gdzieś z dala od tej wioski. Oczywistym było, że w Warszawie rodzina szybko mnie znajdzie. Zresztą to miasto też czasami denerwowało nas brakiem podjazdów dla wózków czy wysokimi krawężnikami.
Zaczęliśmy rozważać wyjazd za granicę. Rafał kilka razy był w innych krajach, ale ja nigdy nie opuszczałam swojego grajdołka. Nie znałam języka. Wyjazd mnie przerażał, wiedziałam jednak, że to nasza jedyna szansa. Nie powiedziałam rodzinie, że opuszczam ich dom. Zdawałam sobie sprawę, że nikt specjalnie nie będzie za mną pła
Niestety, nie dotarło. Ale to wiem dopiero teraz, po czasie...
Zamieszkaliśmy w miasteczku na północy Włoch. Wolę nie mówić w jakim, ludzie są różni. Rafał szybko znalazł tu pracę – programistów zawsze potrzeba, jak się okazuje. Nieźle zarabia.
Tu, gdzie mieszkamy, nikt się nie dziwi temu, że on jeździ na wózku. Nikt nie pytał go o to przy zatrudnianiu, a w jego biurowcu jest winda, więc nie ma problemu z dostaniem się do swojego biurka. Nie chcę przez to powiedzieć, że w Polsce wszędzie miał problemy – przecież też pracował i też go bardzo ceniono. Po prostu trafiał na wspaniałych ludzi. Tylko moja rodzina…
Będziemy mieli dziecko. To prawdziwy cud, bo wielu mężczyzn z problemami Rafała ma kłopoty z daniem nowego życia. Nam się jednak udało! Nie możemy się doczekać! Latem przyjdzie na świat mały Romano. Zdecydowaliśmy się dać mu włoskie imię, bo chyba nie wrócimy już do Polski.
Choć tęsknię za krajem, to jednak dopiero tutaj uwierzyłam w siebie, i w to, że mogę być szczęśliwa. Odkładamy pieniądze na operację oczu dla mnie. Wierzę, że pewnego dnia mentalność ludzi w takich małych miasteczkach się zmieni i będzie tam można normalnie żyć – wtedy od razu wsiadamy w samolot.
Na razie jednak jest jak jest. Wczoraj dostałam list. Nie mówiłam nic Rafałowi, nie chciałam go martwić. Matka pisała, że widziała w telewizji reportaż o Polakach grzebiących w śmietnikach. Pytała, czy to my i radziła mi „rzucić czym prędzej tego kalekę”.
Wyrzuciłam ten list do kosza. Trudniej wyrzucić żal z serca… Wciąż jednak mam nadzieję, że do rodziców w końcu dotrze, że niepełnosprawni mają takie samo prawo do miłości jak każdy inny! Dokładnie tak samo kochają!
Więcej listów do redakcji: „2 lata po ślubie mój ukochany mąż zginął w wypadku. Teściowa chce odebrać mi mieszkanie, bo było jej syna”„Odszedłem od żony, bo… mi się znudziła. Zamiast nudnej żony miałem teraz w łóżku o 20 lat młodsze dziewczyny”„Zrobiłem dziecko dziewczynie, do której nic nie czułem. Syn miał 2 lata, gdy zginęła w wypadku. Zostałem z nim sam”