„Mama zmarła, ojciec zachorował, a córka wylądowała w szpitalu. Zamiast dbać o bliskich, marzyłam o świętym spokoju”

Zmęczona matka fot. Adobe Stock, offsuperphoto
„Tęskniłam za mamą – zawsze była moją najwierniejszą przyjaciółką, powierniczką, podporą w trudnych chwilach, a teraz zostałam sama. Z drugiej strony wspomnienia każdej chwili jej bólu, każdego grymasu twarzy, który mówił o jej okropnym cierpieniu, uświadamiały mi, że śmierć była dla mamy wybawieniem”.
/ 21.02.2023 15:15
Zmęczona matka fot. Adobe Stock, offsuperphoto

Ojca wylew był dla mnie ciężkim ciosem. Miałam straszny żal do losu, że tak prześladuje moich najbliższych. Zaledwie pół roku wcześniej zmarła moja mama. Ostatnie miesiące jej życia były udręką – jej i moją. Leżąc w domu, wymagała nieustannej opieki. Ojciec, który sam nie miał już mocnego zdrowia, pomagał mi przy mamie tylko częściowo. Kiedy zabierano ją do szpitala, mogłam co prawda wyprostować plecy, zająć się trochę własnym domem, ale patrzenie na jej cierpienie odbierało mi chęć do życia.

– Nie przychodź do mnie codziennie, nie trzeba, mam tu wszystko, co mi potrzebne – tłumaczyła mi słabym głosem.

Robiła przy tym wszystko, by się choć trochę uśmiechnąć, pokazać, jak jej tam dobrze pod opieką pielęgniarek. Ale ja wiedziałam swoje. Mama cierpiała nie tylko z powodu bólu, ale też dlatego, że była wśród obcych. Ostatni jej pobyt na oddziale był krótki. Ledwie ją przyjęli, położyli w sali, a po godzinie trafiła na OIOM. Wtedy już wiedzieliśmy, że z tego nie wyjdzie.

Po pogrzebie przyszedł czas refleksji

Tęskniłam za mamą – zawsze była moją najwierniejszą przyjaciółką, powierniczką, podporą w trudnych chwilach, a teraz zostałam sama. Z drugiej strony wspomnienia każdej chwili jej bólu, każdego grymasu twarzy, który mówił o jej okropnym cierpieniu, uświadamiały mi, że śmierć była dla mamy wybawieniem.

Dlatego teraz stan taty napawał mnie zwyczajnym strachem, a w głowie nieustannie kołatały mi się dręczące pytania: czy będzie mógł chodzić, mówić, poruszać rękami? Czy będzie cierpiał? I najważniejsze: czy ja udźwignę jeszcze jeden taki ciężar?

Na szczęście od pierwszych godzin po wylewie znalazł się pod dobrą opieką. Lekarze pocieszali mnie, że przy fachowej rehabilitacji ojciec może wrócić do względnej sprawności. Rzeczywiście. W dniu wypisu ze szpitala z pomocą pielęgniarki usiadł na wózku. Żartował nawet, że jeszcze takim mercedesem nie jeździł…

Powrót do samodzielnego życia był jednak niemożliwy, dlatego te trzy tygodnie pobytu ojca na szpitalnym oddziale poświęciliśmy z mężem na odmalowanie mieszkania moich rodziców i pokoju mojej córki. Ojca wzięłam do siebie, a Marta zamieszkała w domu dziadków. Pierwszy miesiąc po powrocie taty do domu był trudny, ale jakoś dawałam sobie radę. Z pomocą Andrzeja, mojego męża, i rehabilitantki, która przychodziła codziennie w południe, tata od nowa uczył się chodzić. Odzyskał apetyt, nabrał trochę ciała.

– Nie mogę być dla was ciężarem, córciu – powtarzał i posłusznie poddawał się pani Irenie, która wyciskała z niego ostatnie poty.

Kiedy jednak zostawaliśmy sami, tata pomstował, że nie widać postępów rehabilitacji, że i tak nic z tego nie będzie, a on pozostanie na naszej łasce. Uspokajałam ojca, że potrzeba czasu, aby organizm wrócił do formy.

– Jeszcze we wtorek nie mogłeś podnieść ręki, a teraz proszę, jaka poprawa – podnosiłam jego przedramię, udając przed samą sobą, że wszystko idzie ku dobremu. Ojciec potakująco kiwał głową, ale wiedział swoje.

Po dwóch tygodniach od powrotu taty wiedziałam, że teraz źle jest ze mną. Z dnia na dzień pogrążałam się w smutku… Niby wszystko jakoś się układało, udawało się funkcjonować w tych nowych warunkach, a jednak… Każdy kolejny poranek był dla mnie trudniejszy od poprzedniego: nie chciało mi się zwlec z łóżka, coraz bardziej odsuwałam moment, kiedy będę musiała pomóc ojcu wstać, przetransportować go na wózku do łazienki, pomóc w myciu, które coraz bardziej tatę irytowało, pomóc mu w czynnościach toaletowych…

A potem stanąć przy kuchni, przygotować śniadanie, pomóc zjeść… To było nie do zniesienia. Zdawało mi się, że robię to wszystko coraz wolniej i w każdą czynność muszę wkładać coraz więcej wysiłku. Od jakiegoś czasu byłam na zwolnieniu na opiekę nad tatą. „Co będzie dalej?” – co dzień zadawałam sobie to pytanie i od razu twarz miałam mokrą od łez.

Wiedziałam, że z czasem musi zastąpić mnie pielęgniarka, że sytuacja jakoś wróci do normy: ja pójdę do pracy, a on będzie korzystał z dochodzącej opieki… Ale nasze życie z Andrzejem jest już skazane na ciągłą obecność w nim mojego ojca. Nie pojedziemy beztrosko na urlop, zostawiając tatę na łasce obcej osoby.

– Nie wyskoczymy na weekend za miasto, bo nawet wieczorne wyjścia do znajomych już odpadły – skarżyłam się mężowi.

– Będziemy brać babysitterkę na godziny – żartował mąż. – Albo czasem Marta weźmie wieczorny dyżur przy dziadku – pocieszał mnie już całkiem poważnie, chociaż widziałam, że i jego ta perspektywa do końca nie przekonuje.

Mąż, odkąd wzięliśmy tatę, spochmurniał, zrobił się szorstki, a wykonywanie różnych czynności przy moim ojcu coraz bardziej go irytowało. Drażniła go dziecięca bezradność starego człowieka i to przekonanie ojca, że on już nic nie musi, że wszystko zrobią za niego dzieci. Po początkowym okresie rekonwalescencji, kiedy z dnia na dzień rzeczywiście widać było poprawę i chęć do stanięcia na własnych nogach, tata z czasem zaczął się zamykać w sobie, zrobił się uparty, niechętny do podejmowania jakiegokolwiek wysiłku, by nam pomóc w opiekowaniu się nim.

Pogotowie zabrało ją z uczelni…

Nasze życie stawało się coraz bardziej ponure, a mimo to mój mąż, gdy tylko usłyszał ode mnie jakąś skargę, zaraz usprawiedliwiał ojca, uspokajał, że wszystko się jakoś ułoży. Byłam mu za to bardzo wdzięczna. Niedługo okazało się jednak, że mimo wsparcia Andrzeja nie umiem poradzić sobie z sytuacją.

Mijał trzeci miesiąc, odkąd tata był z nami. Nerwy odmawiały mi posłuszeństwa. Popadałam z jednej skrajności w drugą: albo byłam wściekła, kłóciłam się z mężem, córką, boczyłam na ojca, który chyba już niczego nie rozumiał, albo spędzałam całe godziny, milcząc i gapiąc się w szybę, za którą panowały egipskie ciemności.

Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy Marta złamała nogę i rękę. Kiedy zadzwoniła ze szpitala, że pogotowie zabrało ją z uczelni, gdzie przewróciła się na schodach, dostałam histerii. Uspokoiłam się dopiero na SOR-ze, kiedy lekarz powiedział, że Marta musi mieć wykonany skomplikowany zabieg chirurgiczny, bo w przeciwnym razie nie będzie mogła chodzić.

To okrutne, co powiem, ale szczerze ucieszyłam się, że moje dziecko zostanie w szpitalu, że nie będę się musiała zajmować dwojgiem niepełnosprawnych naraz, że może jednak nie będzie konieczne kolejne zwolnienie na opiekę, że nie zabiorą mi 20 procent pensji i jakoś damy radę z finansami. To brzmi, jakbym nie miała serca, ale tak wtedy myślałam. Współczułam Marcie, ale egoistycznie zastanawiałam się, co będzie ze mną. Potem poczułam ulgę, że zostawiam ją na ortopedii, ale już pół godziny później wpadłam w czarną rozpacz.

– Moje dziecko cierpi, a ja zastanawiam się, jak ja to przeżyję… – zaczęłam beczeć, kiedy weszłam do domu.

Leżąc w szpitalu po zabiegu, Marta poskarżyła się swojemu lekarzowi, że ma kłopoty z matką, to znaczy ze mną. On z uwagą wysłuchał Marty i dał jej numer telefonu do znajomego psychiatry. Poradził, żeby córka namówiła mnie na spotkanie ze specjalistą.

– Nie jestem wariatką! – zrugałam wtedy córkę, ale nie minął tydzień i umówiłam się na wizytę.

Pamiętam, jak mi wtedy ulżyło. Jeszcze nie wzięłam jednej tabletki zapisanej przez lekarza, ale wystarczyło, że mogłam z siebie zrzucić cały ten mój ciężar. Uspokoiłam się, ale byłam zbyt powolna, nie miałam dość siły, aby zmagać się z obowiązkami, których miałam teraz bez liku. Po dwóch tygodniach dostałam inny lek. Od razu poczułam różnicę.

Teraz wierzę, że wszystko się ułoży

Wstąpiła we mnie nowa energia, wszystkie problemy zobaczyłam z innej perspektywy i choć nie znikły, to wydały mi się mniejsze, do pokonania. Tymczasem moja córka, z nogą w gipsie, nie próżnowała. Marta zaprzyjaźniła się z jedną z pielęgniarek. Pani Lidka, osoba tryskająca dobrym humorem i pogodą ducha, zwierzyła się córce, że jej syn ożenił się podobno ze straszną ponuraczką, dziewczyną, której nic nie było w stanie cieszyć. Nawet ona sama.

– A nie ma nic gorszego, jak nie lubić siebie – usłyszałam od pani Lidki, kiedy włączyłam się któregoś dnia w ich rozmowę w szpitalu.

Muszę przyznać, że te słowa głęboko zapadły mi w pamięć, a kolejne rozmowy z Lidką przyniosły mi rozwiązanie moich problemów. Lidka jest emerytowaną pielęgniarką, mieszka z synem i synową. Wolałaby mieć więcej swobody, więc z ochotą przyjęła moją propozycję: w zamian za osobny pokój u mojego ojca będzie się nim opiekować.

Tata polubił Lidkę. Organizujemy mu przeprowadzkę z powrotem do jego własnego mieszkania. Teraz wierzę, że wszystko się ułoży. Nie wiem, dlaczego tak długo myślałam, że ze swoimi problemami jestem sama. A przecież przez cały ten czas byli ze mną najbliżsi.

Czytaj także:
„Mój dziadek wyrwał się z biedy, babcia była szlachcianką. Historię tego mezaliansu poznałam dzięki staremu albumowi”
„Głupio mi nawet przed samym sobą, ale wstydziłem się dziadka. Moi koledzy śmiali się z niego, a przez to i ze mnie”
„Pomagałam starszemu sąsiadowi, bo rodzina miała go gdzieś. Pazernym cwaniakom zależało tylko na spadku, a nie na dziadku”

Redakcja poleca

REKLAMA