Gdy byłem w przedszkolu, koledzy zachwycali się moim dziadkiem, bo wyglądał jak Święty Mikołaj. W szkole podstawowej było trochę gorzej, nie tylko dlatego, że w podstawówce wiara w Świętego Mikołaja zanika. Dziadek się nie zmienił – zmieniła się opinia moich kolegów o nim. Teraz z racji brody nazywali go po prostu „dziadem”. W gimnazjum poszło to jeszcze o krok dalej, za sprawą jednego z kolegów, który przyuważył dziadka, jak grzebał w śmietniku i wyciągał z niego jakieś metalowe klamoty. Określenie „złomiarz” przylgnęło do mojego dziadka jak łata, ja zaś stałem się „wnukiem złomiarza”. Wiadomo, to nie było miłe…
Po śmierci babci moje kontakty z dziadkiem praktycznie się urwały
Oddalił się od wszystkich, pogrążył w żałobie, więc widywałem go raz, dwa razy do roku. I choć było mi go żal, tak po ludzku, niespecjalnie mnie ten brak kontaktów martwił. Pewne zadry zostają w sercu na długo, a ja przez dziadka czułem się kimś gorszym. Wstydziłem się go i wstydziłem się tego, że się wstydzę, więc wolałem udawać, że nie mam dziadka. Nie było to takie trudne. Za to głupie. Na szczęście dostałem szansę, by zmądrzeć.
Mam z nim zamieszkać? W sumie czemu nie
Pewnego wieczoru ojciec poprosił mnie o chwilę rozmowy. Zakuwałem do letniej sesji, więc z przyjemnością oderwałem się od książek i notatek.
– Co jest? – spytałem, gdy wszedłem do salonu na parterze. – O, cześć – przywitałem się z Tadkiem, bratem mojego ojca, dość zaskoczony jego widokiem o tak późnej porze.
– Siadaj, synu, jest sprawa – ojciec wskazał mi fotel. – Piwo wypijesz?
Od kiedy poszedłem na studia, tata przestał mnie traktować jak szczeniaka, za co byłem mu wdzięczny.
– Widzę, że kroi się jakaś grubsza sprawa, skoro musimy oprzeć rzecz o bufet – zakpiłem.
– Dziadek Edek miał wylew – powiedział stryj bez wstępów. – Nic groźnego, ale nie może mieszkać sam, a na wynajęcie opiekunki się nie zgadza.
– Więc pomyśleliśmy, że najwygodniej dla wszystkich by było, gdybyś przeprowadził się do dziadka i z nim pomieszkał, z rok albo dwa, aż dojdzie do siebie – objaśnił mi plan ojciec.
W milczeniu sączyłem piwo, wsłuchując się w swoje emocje. Nie uśmiechała mi się perspektywa opieki nad zniedołężniałym staruszkiem, w dodatku takim, przez którego rówieśnicy zatruwali mi życie.
– Miałbyś bliżej na uczelnię… – kusił ojciec i to był jakiś argument.
Rok temu przeprowadziliśmy się z bloku na Ratajach do podpoznańskich Kamionek. Pięknie tu było, ale dojazdy na politechnikę zajmowały mi dwie godziny dziennie, jeśli ojciec nie mógł mnie podrzucić na Rondo Rataje swoim samochodem.
– A ja bym ci ufundował małe stypendium – nęcił stryjek. – Za utrzymanie nic byś oczywiście nie płacił, ciocia Dorota wpadałaby raz na trzy dni ugotować wam obiady na zapas, więc w sumie chodzi tylko o jakieś drobne zakupy, no i pomoc dziadkowi.
Niemal mnie przekonali.
– Zbieram na autko, więc może…
– Autka nie dostaniesz – uciął tata, a widząc moją minę, dodał: – Bo i po co, skoro dziadek ma samochód i pewnie będziesz mógł z niego korzystać.
– Ja to załatwię – obiecał stryjek.
No skoro tak… Dopiłem piwo i skinąłem głową. Decyzja z mojej strony zapadła, teraz trzeba było tylko uzgodnić szczegóły techniczne. Zabrałem ze sobą dwie torby ciuchów, trzy kartony książek i notatek, wieżę stereo i trochę płyt, a także laptopa i aparat fotograficzny.
Kiedy ojciec mnie podwiózł w sobotę do dziadka, wydawał się nieco spięty
Ja też byłem poddenerwowany, bo nie bardzo wiedziałem, jak nam się z dziadkiem ułoży to wspólne mieszkanie. Kurczę, nawet nie wiedziałem, czy jest towarzyski, czy nadal woli samotność. A jak mnie pogoni? A jak zgorzkniał i nabrał starczych zwyczajów? No i nie wiedziałem, czym się zajmuje na emeryturze. Może został złomiarzem „na pełen etat” i teraz wrócą do mnie najgorsze wspomnienia? Dziadek wyglądał nie najgorzej, chociaż chodził o lasce i powłóczył nieco lewą nogą, lewą rękę też miał nie do końca sprawną. Za to prawą wyciągnął do mnie i uścisnął mi dłoń mocno i jakoś tak… serdecznie. Aż się zdziwiłem.
– Wchodźcie, siadajcie, może kawkę wypijecie? Albo lepiej w tę pogodę coś zimnego, co? Piwa nie proponuję, bo ty wracasz autem, a ty pewnie nie pijesz jeszcze, poza tym nie mam piwa w domu, bo nie udało mi się wczoraj dojść do sklepu. Ale robię postępy, bo tydzień temu nie dochodziłem nawet do drzwi mieszkania – gadał jak nakręcony, wyraźnie zdenerwowany.
Czyli było nas dwóch. Czyli on też nie był pewny, jak się dogadamy, ale pewnie chciał spróbować. Chyba faktycznie wolał pomoc zapomnianego wnuka niż kogoś zupełnie obcego.
Mercedes to imię żeńskie, dlatego auto jest Miecią
– Tato, no to zostawiam Andrzeja i znikam, macie pewnie sporo spraw do omówienia – mój ojciec zniknął, nim się obejrzałem.
Zostaliśmy sami. Taaak… Więc tego…
– Dziadek, to może ja skoczę po piwo, co? Jak masz ochotę rzecz jasna…
– Super, chętnie! – znów ta nieco przesadnie entuzjastyczna reakcja. – A ty już pijesz piwo, tak? Brodę masz prawie taką jak ja, więc pewnie tak. Tylko wiesz co? Jestem umówiony u fryzjera, więc najpierw mnie podrzucisz do Adama, a jak będziemy wracali, to skoczymy do sklepu. Ale masz prawo jazdy, tak? – upewnił się.
– Mam, spoko.
– To pojedziemy Miecią.
– Czym?
– Przy telewizorze są kluczyki i dokumenty, wyprowadź auto z garażu i podjedź pod blok, a ja się szykuję.
No okej… Na widok auta po prostu zbaraniałem. Ktoś mógłby powiedzieć, że to tylko stary, wysłużony mercedes, ale dla mnie wyglądał jak muzealny okaz. Mercedes W115. Lakier bordo metalik. Niezawodny silnik wysokoprężny. Blacha w stanie idealnym. Ósmy cud świata! Z należnym szacunkiem wsiadłem do fury. Odpaliła od dotknięcia, a charakterystyczny grzechot diesla natychmiast ukoił moje nerwy. Powolutku podjechałem pod blok, gdzie dziadek już na mnie czekał.
– I jak znajdujesz Miecię? – spytał, sadowiąc się na obok mnie. –
Zarąbista bryka – powiedziałem z szacunkiem. – Który rocznik?
– 1965. Ale po generalnym remoncie. Sam wszystko zrobiłem. Dla babci… – posmutniał.
– A czemu mówisz Miecia, a nie Mietek? To kobitka, nie facet? – czujnie zmieniłem temat, chcąc go odciągnąć od niewesołych myśli. Uśmiechnął się.
– Oczywiście, że kobitka. Przecież Mercedes to imię żeńskie. No, w drogę! Pokażę ci, gdzie jechać.
Kiedy dziadek wspomniał o fryzjerze, myślałem, że chodzi o normalnego fryzjera
Tymczasem zajechaliśmy z fasonem pod najmodniejszy w Poznaniu salon barbera. Jako posiadacz brody oczywiście byłem tu kiedyś, ale kolejki mieli tu takie, że trzeba się było zapisywać pół roku wcześniej, a ceny były zdecydowanie nie na studencką kieszeń. Trochę się zdziwiłem, że dziadka stać na takie ekstrawagancje, ale nie będę mu żałować. Zapuszczając brodę, nie myślałem, że upodabniam się do dziadka. Po prostu… zapuściłem brodę, bo mogłem to zrobić, a na przykład mój ojciec nie, no i brody były teraz trendy (nie tak jak kiedyś). Poza tym dzięki brodzie wyglądałem bardziej męsko i dorośle. Tyle gwoli wyjaśnienia.
Dziadek dokuśtykał do drzwi wejściowych z moją wydatną pomocą, ale kiedy już weszliśmy do środka, poczułem się zbędny. Natychmiast otoczył go wianuszek dziewczyn, jedna z zimnym napojem, druga z gazetą, trzecia pomogła mu usiąść w fotelu, czwarta zaczęła go szykować, szczebiocąc przy tym, że szef ma dzisiaj wolne, ale dzwonił, że już jedzie. I faktycznie niebawem drzwi do salonu rozwarły się z hukiem i do środka wkroczył gość z brodą, której pozazdrościliby mu muzycy z zespołu ZZ Top.
– Witam mistrza! – zawołał od progu, najwyraźniej kierując te słowa w stronę mojego dziadka, który odpowiedział uprzejmym uśmiechem.
Szef od razu zabrał się do roboty, zabawiając dziadka rozmową, a ja ciekawie rozglądałem się po wnętrzu. Wszystko było tutaj urządzone w jednorodnej stylistyce wzorowanej na poetyce steam punku. Mnóstwo metalowych ozdób na ścianie, jakieś metalowe konstrukcje i metalowe wieszaki ze śrub, muzyka Led Zeppelin w głośnikach, gabloty ze stali hartowanej i szkła z męskimi kosmetykami do brody i wąsów. Moją uwagę przykuła maszyna stojąca w kącie. Podszedłem bliżej, próbując odgadnąć, do czego służy.
– To maszyna do napojów.
Pulchna dziewczyna z oryginalną, trójkolorową fryzurą i szczotką do zamiatania podłogi w dłoni stanęła obok mnie i uśmiechnęła się życzliwie.
– Jak działa? – zapytałem.
No, z tą brodą to wyglądam jak prawdziwy wiking
Panna wyjęła z kieszeni fartucha stalowy żeton, wysunęła z machiny dźwignię, wsadziła żeton w zagłębienie i energicznie dopchnęła wajchę. Maszyna zacykała śpiewnie, a po chwili z szuflady na dole wyjąłem butelkę coca coli. Zimną.
– Automat z napojami w butelkach? – zdziwiłem się.
Dziewczyna uśmiechnęła się niemal z dumą i pokazała mi inną maszynę, z której za podobny żeton, tylko w innym kolorze i znacznie większy, wydobyła pudełko pomady do wąsów.
– Proszę – wręczyła mi kosmetyk i dodała: – Chodź zobaczyć jeszcze to…
– Zaraz – zatrzymałem ją. – Jakim cudem to działa?
Wzruszyła ramionami.
– Zapytaj swojego dziadka.
W sumie racja, dziadek był w końcu inżynierem. A ja zamierzałem nim zostać. To też nas łączyło, prócz brody.
– Zapraszam! – usłyszałem zza pleców i odwróciłem się.
Mój dziadek był już po strzyżeniu i znów wyglądał jak Święty Mikołaj, ze starannie wyczesaną i przystrzyżoną brodą, podkręconymi wąsami i ułożonymi w fale włosami. Szef zapraszającym gestem wskazał mi fotel. Usiadłem z obawą, czy stać mnie na wizytę tutaj, ale przypomniałem sobie o obietnicy stypendium od stryjka. Pół godziny później gapiłem się w lustro, podziwiając swój nowy wygląd. Podgolone boki głowy, z tyłu krótki warkoczyk, broda wymodelowana i zakończona wplecionym w nią pierścieniem ze srebra, ozdobionym runami. A że jestem naturalnym blondynem wzrostu więcej niż słusznego i o dość szerokich ramionach, więc wyglądałem jak…
– Normalnie wiking – stwierdził szef. – I tak ma być. Za miesiąc zapraszam ponownie, oczywiście razem z mistrzem Edwardem.
Uścisnął mi rękę i delikatnie popchnął w stronę wyjścia. Mistrza Edwarda dwie dziewczyny odprowadziły pod same drzwiczki auta. W milczeniu odpaliłem Miecię i zapytałem dziadka:
– Dokąd teraz?
– Do domu.
Zabrzmiało to tak naturalnie i ciepło, że prawie się wzruszyłem. Dość szybko przyzwyczaiłem się do myśli, że u dziadka jest mój nowy, może i tymczasowy, ale jednak dom. Odstawiłem dziadka i pojechałem na zakupy. Kiedy wróciłem, natknąłem się w kuchni na gościa. Zażywna kobieta, w wieku trudnym do określenia, ruda, piegowata, wzbudzająca instynktowną sympatię. Kroiła placek z rabarbarem.
– O, cześć! – powiedziała wesoło na mój widok. – Jestem Malina, a ty to Andrzej, wnuk pana Edwarda.
Skinąłem głową.
– Chodź na placek – zarządziła.
Złapała wielki talerz, na którym ułożyła mnóstwo równiutko pokrojonych kawałków i ruszyła do salonu. Podreptałem za Maliną posłuszny jak owieczka.
– Jest i wnuczek, i placuszek. – Dziadek zatarł ręce. – No to wcinamy!
– Deser przed obiadem? – zapytałem.
– A może być coś lepszego? – odpowiedział beztrosko dziadek, jak na Świętego Mikołaja przystało.
Malina jest fizjoterapeutką. I, jak powiedział dziadek, jeździ konno. Wzięła się za rehabilitację, a dziadek posłał mnie do garażu. Wytłumaczył, że na jego końcu znajdują się drzwi do drugiego garażu, którego wjazd został zamurowany. I z tego drugiego garażu miałem przynieść munsztuk.
– Co?
– Kiełzno – podpowiedziała Malina. – No, końskie wędzidło. Twój dziadek znalazł i powiedział, że je dla mnie uzdatni, odrdzewi i będzie jak nowe.
– Aha. Znalazł. Ciekawe gdzie…
Kiedy otworzyłem wielkim kluczem tajemnicze drzwi i zapaliłem światło, aż mnie zatkało. Wnętrze drugiego garażu wyglądało jak pracownia alchemika połączona z warsztatem mechaniki precyzyjnej i miejscem pracy ślusarza. Po lewej stronie stało kilka różnych maszyn, których przeznaczenia z grubsza się domyślałem, a po prawej był regał na całą ścianę, od sufitu do podłogi wypełniony cudeńkami.
Zauważyłem ze cztery zabytkowe żelazka, odnowione i właściwie gotowe do użycia w jakimś filmie z epoki, i kilka maszyn do pisania. Na dole przed regałem stały dwie maszyny do szycia, takie na pedał, na drewnianym blacie z żeliwnymi nogami, ale wręcz lśniące nowością. Całkiem rozłożył mnie na łopatki zbiór ze dwudziestu śrubokrętów, metalowych, z drewnianą rączką. Wyglądały na kupione w sklepie tydzień temu, ale ja wiedziałem z zajęć na uczelni, że to są amerykańskie śrubokręty z końca XIX wieku.
Po kwadransie pozbierałem szczękę z podłogi i wziąłem z półki błyszczące srebrzyście wędzidło. Pewnie też było zabytkowe, choć wyglądało jak nowe. Kiedy wróciłem, z pokoju dziadka dochodziły takie odgłosy, że nieco się zawahałem. Dziadek posapywał cicho i z wysiłkiem, a Malina chichotała i zachęcała go okrzykami. Do ćwiczeń. Zapukałem i wszedłem.
– Już kończymy na dzisiaj – powiedziała Malina. – Zrób dziadkowi coś do picia. Dziękuję.
Wycofałem się do kuchni i nalałem staruszkowi piwa do kufelka. Bez wątpienia zasłużył. Gdy przyszli, podałem Malinie metalowy przyrząd. Ujęła go w dłonie z nabożną czcią.
– Cudo… po prostu cudo…
– Już nie przesadzaj – dziadek zaczął się krygować.
– Wcale nie przesadzam! Tylko spójrz – zwróciła się do mnie.
Wyjęła z kieszeni dżinsów komórkę, chwilę poklikała i pokazała mi zdjęcie jakiegoś pogiętego, zardzewiałego ajzola. Złom i tyle.
– Tak wyglądało przedtem – wyjaśniła.
Znów mnie zatkało. Który to już raz tego dnia? Chyba straciłem rachubę
Dziadek uśmiechnął się skromnie.
– Ot, trochę chemii, żeby usunąć rdzę, potem szlifowanie, maszynowe i ręczne, a na koniec galwanizacja. No i jest.
– Jest! Moja końska banda padnie z zazdrości! Kupić w sklepie czy w necie każdy głupi potrafi, ale mieć zabytkowy polski munsztuk kawaleryjski, który wygląda jak za czasów swojej nowości, to inny poziom. Ale będzie lans! – cieszyła się.
Wycałowała nas obu, wyściskała i wybiegła w podskokach. Powiedziała, że przyjdzie znowu za dwa dni. Kiedy zostaliśmy sami, spojrzałem na staruszka uważnie. Wydawał się zmęczony, ale i zadowolony. Ziewnął i stwierdził:
– Chyba sobie utnę drzemkę po deserze, a przed obiadem. A na obiad potrawka produkcji twojej stryjenki Dorotki. W sumie nawet dość zjadliwa. Co masz taką minę? Już próbowałem. Więc ty też przeżyjesz.
Pokręciłem głową.
– Nie o to mi chodzi… Żarcie to żarcie, byle dużo, chyba wciąż rosnę, zresztą mniejsza z tym. Ta dziewczyna u barbera mówiła, że wiesz, jak działa maszyna, która serwuje zimne napoje w butelkach.
Zaśmiał się jakby psotnie. I puścił do mnie oko.
– Ta okrąglutka? Masz gust.
– Dziadku…
– Dobrze, dobrze. Nie chcesz o dziewczynach, możemy o maszynach. Pewnie, że wiem, jak działa. Sam ją zrobiłem – powiedział bez cienia pychy. Zbaraniałem po raz kolejny.
– Sam… ją… zrobiłeś?
– No. Adam chciał takie coś w stylu… jak on to nazwał? Coś od pary?
– Steam punk?
– Chyba tak. Nie wiedziałem za bardzo, co to znaczy, więc mi wyjaśnił, pokazał na obrazkach. No i zrobiłem. Ten drugi automat do wydawania pomady też, ale on był prostszy, bo tam nie ma chłodziarki.
A skoro tak, wyznałem mój największy sekret związany z dziadkiem:
– Moi koledzy uważali cię za złomiarza i nabijali się ze mnie, więc się ciebie wstydziłem. Przepraszam.
Dziadek uśmiechnął się, jakby wcale nie miał do mnie żalu, a może nawet jakby się już dawno sam domyślił, czemu go unikałam.
– Bo grzebałem w śmietnikach, tak? Pokiwałem głową, dziadek odparł: – Co poradzę, skoro ludzie wywalają na śmieci istne skarby. Bo zaśniedziałe, bo zardzewiałe, bo zepsute. To nadal skarby, cenne zabytki, mogą się jeszcze przydać, szkoda ich dla rdzy.
– Teraz już wiem…
– To może w ramach, hm, przeprosin i tej, jak wy to dzisiaj mówicie, integracji, wybierzesz się ze mną na pchli targ? A nuż ci się spodoba i zyskam, he, he, ucznia… – znowu puścił do mnie oko. – Poza tym to niezły interes. Jutro na przykład ma przyjść gość po tego jednego singera, co stoi w garażu. Daje za niego sześć tysięcy.
Gwizdnąłem cicho.
– Właśnie. A ja zapłaciłem dwie stówki kierownikowi złomowiska i pół litra jego pracownikowi, który ją dla mnie wypatrzył… Dobra, czas na drzemkę, bo już zasypiam na stojąco.
Ja też poszedłem do swojego pokoju. Chciałem się pouczyć, ale powieki zrobiły mi się dziwnie ciężkie, więc odłożyłem książkę z wytrzymałości materiałów i zamyśliłem się. Hm, propozycja dziadka wydała mi się więcej niż interesująca. Z różnych względów.
Pierwszy z brzegu to integracja rodzinna i międzypokoleniowa. Dalej: zarobienie kilku groszy. Potem: nauczenie się czegoś praktycznego po linii studiów, co mogłoby stać się moim fachem, hobby i pasją. No i wreszcie współczesne możliwości zbytu i podaży, o jakich dziadek nie pomyślał, takich jak internet, Facebook, aukcje. No, no, kto by pomyślał, że fach złomiarza jest dziedziczny…
Czytaj także:
Swoje niespełnione ambicje moja mama przeniosła nie tylko na dzieci, ale też na wnuki
Na własne oczy widziałam, jak Kaśka obściskuje się z kochankiem. A przecież wzięła ślub pół roku temu
Sąsiadka zaraziła mnie grypą. Byłem wściekły, ale kolejną chorobę spędziliśmy już razem