Moja mama skończyła pół roku temu 60 lat. Chciała jeszcze pracować, ale z powodu redukcji etatów w firmie okazało się, że to niemożliwe. Trudno jej się pogodzić z tą sytuacją. Zamiast cieszyć się jesienią życia, wpadła w odrętwienie i niemoc. Zacznę od tego, że mama była zawsze bardzo aktywną i energiczną osobą. Nie pamiętam, by kiedykolwiek siedziała bezczynnie.
Po pracy wbiegała do domu i zaczynała się krzątać. Cały dom był na jej głowie. Pranie, sprzątanie, gotowanie. No i jeszcze dzieci, czyli ja i mój młodszy brat. Zawsze miała dla nas czas. Gdy byliśmy mali, bawiła się z nami, potem pomagała w lekcjach, rozmawiała o naszych problemach. W weekendy wyciągała nas na basen, do kina, organizowała wycieczki. To mama rządziła w domu, tata był jej posłuszny. Godził się na wszystko, co powiedziała lub zaproponowała.
Początkowo trochę mnie to dziwiło, bo mówi się, że to mężczyzna nosi spodnie, ale gdy dorosłam, zrozumiałam, że odpowiadała mu taka sytuacja. Nie musiał się o nic martwić, podejmować żadnych decyzji. Miał święty spokój. Po pracy zapadał w fotel i czytał gazetę lub oglądał telewizję.
Bez męża, bez pracy – nie ma już po co żyć?
Mijały lata… Najpierw wyfrunęłam z domu ja, zaraz potem mój brat. Rodzice zostali w domu sami. Ale mama nie miała czasu na odpoczynek. Doszedł jej nowy obowiązek – opieka nad tatą. Niedługo po naszej wyprowadzce miał wylew i nigdy już nie odzyskał pełnej sprawności. Zajmowała się nim z wielkim oddaniem i poświęceniem. Mimo to pięć lat temu zmarł. Wszyscy to przeżyliśmy, ale mama cierpiała szczególnie mocno. Zamknęła się w sobie, straciła chęć do życia.
Myślę, że gdyby nie praca, w końcu w ogóle przestałaby wychodzić z domu. Przez dwa lata żyła jakby w półśnie. Bardzo powoli dochodziła do siebie, ale w końcu otrząsnęła się z bólu i żalu. Duża w tym zasługa koleżanek mamy z pracy. Wspierały ją, pocieszały, odwiedzały w domu, wyciągały na różnego rodzaju imprezy. Będę im za to wdzięczna do końca życia. Niestety, na początku tego roku mama dowiedziała się, że skoro przysługuje jej już emerytura, to powinna z tego prawa skorzystać. To był dla niej duży cios. Przez dwadzieścia lat pracowała w tej samej instytucji, znała wszystkich. Największe przyjaźnie nawiązała właśnie tam. No i naprawdę bardzo lubiła swoją pracę.
Ponoć tłumaczyła szefowi, że świetnie się czuje, że chce jeszcze popracować kilka lat, że w niczym nie ustępuje młodszym, a nawet ich przewyższa doświadczeniem i umiejętnościami. Ale szef tylko bezradnie rozłożył ręce. Stwierdził, że musi ograniczyć zatrudnienie i w pierwszej kolejności zwalnia tych, którzy nie zostaną bez środków do życia.
Nie sądziłam, że utrata pracy tak dobije mamę
Byłam pewna, że szok szybko minie i odnajdzie się w nowej sytuacji. Zawsze była przecież taka zaradna i pomysłowa. I nigdy nie umiała siedzieć bezczynnie. Sadziłam więc, że znajdzie sobie jakieś hobby, zajęcie. Pomyliłam się. Mijają kolejne tygodnie i miesiące, a ona coraz głębiej zapada się w czarną otchłań niemocy. Niczym się nie interesuje, nic jej nie cieszy, nic jej się nie chce. I nie mówię tu o jakichś wielkich projektach czy przedsięwzięciach.
Mama nie ma siły ani ochoty, żeby się umalować czy starannie ubrać. Siedzi na kanapie w powyciąganej sukience i gapi się w telewizor. Zaniedbuje też dom, który do tej pory zawsze lśnił czystością. Jak ostatnio do niej wpadłam, to na półkach była centymetrowa warstwa kurzu, a z kosza wysypywały się śmieci. Kiedyś nie do pomyślenia!
Czasem się mobilizuje – gdy musi wyjść coś załatwić, umówią się z nią koleżanki albo ktoś ze znajomych czy krewnych zapowie się z wizytą. Wstępuje w nią wtedy dawna energia. Szykuje się, ubiera ładnie, a gdy spodziewa się gości, sprząta mieszkanie, gotuje obiad, piecze ciasto. Jest uśmiechnięta, zadowolona. Potem jednak znowu wbija się w tę porozciąganą sukienkę i snuje się po mieszkaniu jak jakiś duch.
Jestem chora, wiem lepiej od lekarza, co mi dolega!
Jakby tego było mało, zaczęła wyszukiwać sobie choroby: a to coś strzyka, a to serce bije za szybko, a to ciśnienie skacze. Kiedyś chodziła do lekarza tylko wtedy, gdy naprawdę nie miała innego wyjścia. I to też psioczyła, że musi tracić cenny czas na czekanie w kolejce do gabinetu. A teraz? Wystarczy, że coś ją zakłuje w boku, i już dzwoni do przychodni.
Któregoś razu uparłam się i poszłam z nią na wizytę. Tak narzekała na zdrowie, że przeraziłam się, że naprawdę dolega jej coś poważnego. Gdy wyszła, dopadłam lekarza i porozmawiałam z nim na osobności. Okazało się, że niepotrzebnie się zdenerwowałam, bo jak na swój wiek, mama jest w świetnej formie. I że zdrowia młodsi mogliby jej pozazdrościć.
Kiedy jej o tym powiedziałam, bardzo się zdenerwowała. Stwierdziła, że to nieprawda, że doktorzy mówią tak, bo na leczenie starych ludzi szkoda im czasu, bo uważają, że zamiast zawracać im głowę, powinni przenieść się na cmentarz. Z bezsilności ręce mi opadły. Lekarz mamy to naprawdę kompetentny i oddany pacjentom człowiek. Nie rozumiem więc, dlaczego go tak oczernia.
Nie mam pojęcia, co robić. Martwię się o mamę
Boję się, że jeśli szybko nie wydostanie się z tej otchłani niemocy, to naprawdę się rozchoruje. Wszak nie od dziś wiadomo, że bezczynność i brak chęci do życia zabija. Chciałabym jej pomóc, ale nie wiem jak. Koleżanka mówi, że być może mama chce, abym bardziej się o nią troszczyła, poświęcała jej więcej czasu.
Wszystko pięknie, ale jak mam to zrobić? Przecież nie zwolnię się z pracy, by spędzać z nią całe dnie. Poza tym mam swoją rodzinę – męża i dwójkę dzieci. Oni też domagają się mojej troski i uwagi.
Czytaj także:
Mój biedny syn haruje na zachcianki żony i córki
Gdy mój mąż posprzątał z nudów mieszkanie, liczył na oklaski
Zgodziłam się, by imprezę organizować razem z kuzynką. To był błąd