Pamiętam, że po śmierci mamy czułem się zupełnie zagubiony i niepewny siebie. Jakby razem z nią umarła część mnie samego.
„Czy uda mi się odzyskać równowagę? – zastanawiałem się. – Tyle lat przeżyliśmy w zasadzie tylko we dwoje. Czy po jej odejściu jestem skazany na samotność?” – te pytania nie dawały mi spokoju.
Byłem jej oczkiem w głowie
– Mój synek był najpiękniejszym dzieckiem na oddziale noworodków. Ludzie na ulicy zaczepiali nas i zachwycali się jego chabrowymi oczami. I jaki był mądry od maleńkiego – takimi słowami moja matka opowiadała o mnie rodzinie, znajomym, ludziom właśnie poznanych w parku.
Nie krępowała jej moja obecność. Ani to, że miałem już 50 lat. Dla mamy byłem małym ślicznym chłopcem. Denerwowało mnie to. Nawet bardzo.
– No, co mama opowiada! – obruszałem się na takie śmieszne zachwyty.
Ale ona sobie z tego nic nie robiła. Swoje wiedziała. Kiedyś byłem najpiękniejszy… Gdy dorosłem nie byłem już w jej oczach taki śliczny, ale za to najmądrzejszy. Nie przejmowała się, że zawalałem kolejne klasy, a potem repetowałem na studiach, zmieniałem kierunki nauki i uczelnie.
– Gdyby tylko był trochę bardziej przebojowy. Jest zbyt łagodny, za kulturalny i dlatego ludzi drażni – tłumaczyła moje niepowodzenia.
A prawda była taka, że nauka słabo mi szła, bo nie poświęcałem jej zbyt wiele czasu. Odkąd ojciec umarł, a miałem wtedy 8 lat, dostałem jego gabinet. Szybko uczyniłem z niego swoją jaskinię: pracownię, sypialnię. Przeniosłem tam stary telewizor i właśnie przed nim traciłem czas.
Wcześnie zacząłem palić papierosy. Kryłem się z tym przed mamą nieomal do końca jej dni. Czasem się zastanawiałem, dlaczego ona udaje, że nie wie o moim nałogu. Przecież wszystko w domu cuchnęło petami. Widać mama uznała, że nie będzie poruszać tego tematu.
Drugim takim tabu był alkohol. Odwiedzali mnie koledzy z butelkami piwa, czasem niedrogiego wina. Bywało, że siedzieli do późnych godzin. Mama lubiła ich, zwłaszcza Pawła z sąsiedniej klatki, i nigdy nie dała po sobie poznać, że świetnie widzi nasze zamglone alkoholem oczy.
Za to nie lubiła dziewczyn. Gdy w liceum pojawiła się moja pierwsza sympatia, mama traktowała ją okropnie – jak powietrze. Kolejnej już nie przyprowadziłem do domu. Woleliśmy spotykać się u znajomych, jeździć na działkę do jej rodziców. Ledwie kwadrans po moim wyjściu…
I tak mijał rok za rokiem
Te uczucia nie były też jakieś niezwykle intensywne. Ot, zwykłe młodzieńcze zadurzenia, bo ja „nie jestem kochliwy” – tak tłumaczyłem wieloletnią pustkę uczuciową w moim życiu. Owszem miałem romanse, nawet długotrwałe, jednak nigdy nie przerodziły się one w trwałe związki z jakimś głębszym zaangażowaniem czy zobowiązaniem.
Odwiedzałem dziewczynę, spędzaliśmy miłe wieczory, jak trzeba naprawiłem kran, innym razem przepchałem zlew, odrobiłem lekcje z jej dzieckiem. Zostawałem na kawałek nocy, ale nigdy do rana. I tak to się toczyło: jeden romans, drugi, a potem już mi się nie chciało łazić po nocy.
Wracałem do domu, gotowałem obiad, jedliśmy z mamą, zmywałem i dołączałem do niej w salonie. Graliśmy w scrabble albo oglądaliśmy telewizję. Na śledzenie transmisji meczów mama się nie godziła, więc szedłem do Pawła albo razem wędrowaliśmy do pubu.
Mama zachorowała nagle. Od wezwania pogotowia do jej śmierci na oddziale internistycznym minęło zaledwie dziesięć dni. Dziesięć dni, które wstrząsnęły moim światem. Każdego dnia po pracy szedłem do szpitala i zastawałem ją w gorszym stanie. Po pięciu dobach przestała mnie poznawać. Zupełnie zapadła się w sobie. Wiedziałem, że to koniec. Chciałem być przy niej do ostatniej chwili, ale lekarka mnie odwiodła od tego zamiaru.
– Proszę iść do domu, odpocząć. Nie wiadomo, jak długo to potrwa. Godzinę, a może dobę. Nic nie można zrobić, tylko łagodzić jej ból i ułatwiać oddychanie – powiedziała kobieta.
Tamtego wieczoru dotknąłem czoła mamy i wyszedłem ze ściśniętym gardłem. Spałem nerwowo, a rano obudził mnie telefon. To ktoś ze szpitala zawiadamiał, że mama zmarła kwadrans po moim wyjściu. Poczułem się okropnie, jakbym stchórzył, jakbym nie dopełnił obowiązku.
Halo, nie jesteś w swoim domu!
– Jak pani mogła! Napiszę skargę. Pani mnie wyrzuciła ze szpitala, żebym nie był przy matce w jej ostatnich chwilach. To znieczulica! – wykrzyczałem w twarz lekarce, gdy tylko ją ujrzałem na szpitalnym korytarzu.
– Ale ja… – chciała coś tłumaczyć, lecz machnąłem ręką.
– Proszę nic nie mówić – zastrzegłem i wyszedłem z oddziału.
Przez kolejne dni setki razy zadawałem sobie pytanie: dlaczego nie czuwałem do końca przy mamie nawet wbrew personelowi szpitalnemu? Miałem wyrzuty sumienia, bo naprawdę uważałem to za swój obowiązek. Ktoś może mnie nazwać żałosnym starym kawalerem uzależnionym od mamusi, ale nie dbam o to. Mama była najważniejszą osobą w moim życiu, zawsze przy mnie, zawsze po mojej stronie. A ja nawet się z nią nie pożegnałem!
Po pogrzebie wziąłem kilka dni urlopu, więc nie musiałem wychodzić z domu. Leżałem na kanapie w salonie i gapiąc się w telewizor, paliłem jednego papierosa za drugim. Gdyby mama to widziała! Palenie w jej salonie pod jej obrazami, przy jej palmie! Ale nie widziała i już nigdy nie zobaczy… Pewnego popołudnia obudził mnie dzwonek do drzwi. Poczłapałem z trudem do przedpokoju. W wizjerze ujrzałem dobrze znaną mi twarz Pawła.
– Jak się czujesz? – zapytał. – Dochodzisz jakoś do siebie?
– Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, bo nie miałem pojęcia, co ze mną jest; wychodzę z rozpaczy czy się w niej zagłębiam?
– Może przyjdziesz do nas na kolację? Kasia przygotowała lasagne. Napijemy się czerwonego wina i świat stanie się ciut znośniejszy. Weź prysznic, ja poczekam – powiedział szybko i ruszył do pokoju.
– Nie w butach! – krzyknąłem, ale natychmiast zreflektowałem się, że to był tekst mamy i jej zasada, nie moja. – Przepraszam, oczywiście możesz wejść w butach, mnie to nie przeszkadza – dodałem, idąc pod prysznic.
Biesiada u Pawła i Kasi była mi potrzebna. Czułem, że odżywam. Kasia to mistrzyni gotowania. Wszystko umie zrobić, wszystko u niej jest pyszne. Czasem wymienialiśmy się na przepisy, bo my – ja z mamą – prowadziliśmy bardziej tradycyjną kuchnię.
Młodsza siostra Kasi, Ala, nie jest tak miła ani tak gospodarna, za to jest wesoła i ładna. Tego wieczora wydała mi się wręcz piękna. Chyba za dużo podlałem sobie wina, bo zacząłem ją adorować. Ten flirt towarzyski sprawił mi dużą przyjemność. Potem zadeklarowałem się, że odprowadzę dziewczynę do taksówki. Zanim odjechała, wymieniliśmy się telefonami. W domu zwaliłem się z nóg jak kłoda.
W następny weekend poszliśmy na pierwszą randkę, a w kolejny Ala się wprowadziła. Miałem wrażenie, że wszystko dzieje się trochę za szybko, ale nie umiałem zwolnić tempa. Czułem się jak nastolatek: podniecony nową sytuacją. Miałem też świadomość, że Ala, choć młodsza ode mnie o 15 lat, była bardziej doświadczona niż ja, bo miała za sobą dwóch narzeczonych i raz nawet dała na zapowiedzi.
Ja nigdy nie mieszkałem z inną kobietą niż moja matka. Starałem się jednak nie zaprzątać sobie tym głowy i cieszyć się chwilą. Tak więc w sobotę i niedzielę było zarazem namiętnie i romantycznie, a w poniedziałek poszedłem do pracy.
Musiałem nadrobić wszystkie zaległości
Opuściłem biuro jako ostatni, wykończony, mimo to pełen ciekawości, co przyniesie wieczór. Byłem niemal pewien, że spędzimy go z Alą przy butelce wina, blisko siebie… W drzwiach mieszkania stanąłem jak wryty. Prawie nie poznałem domu! Ala powiesiła nowe zasłony, poprzestawiała drobniejsze meble, a w przedpokoju postawiła dwa wielkie czarne worki.
– To stare rzeczy, jakieś koce, pościel – wybąkała, widząc moją stężałą z wściekłości twarz.
Jak mogła! Bez pytania grzebać mi po szafach, przekładać rzeczy mamy. Co ona sobie myśli, że wskoczy w puste miejsce! Gospodyni się znalazła! Okropnie się wkurzyłem.
– No, co tak patrzysz? Trzeba jakoś ogarnąć. Widać, żeście tu dawno nie segregowali rzeczy, nie mówiąc o malowaniu ścian. Ile lat nie odnawiałeś? – spytała beztrosko, a ja ostatkiem sił powstrzymałem ryk, który dosłownie bulgotał mi w krtani.
Miałem ochotę wykrzyczeć swój gniew, bunt przeciwko obecnemu zawłaszczaniu mojego mieszkania i mojego życia przez, w gruncie rzeczy, obcą mi osobę. Zamiast tego odwróciłem się w drzwiach i wyszedłem, cicho i starannie je za sobą zamykając.
Do zmroku siedziałem w parku, ukryty pod rozłożystym głogiem. Płakałem jak dziecko. Wypłakałem chyba to dziecko z siebie, bo jak wstałem, czułem, że odzyskałem równowagę.
„Będę robił to, co uważam za słuszne” – tak postanowiłem. Ala czekała na mnie z niepokojem.
– Nie powinnaś zaczynać porządków bez konsultacji ze mną – powiedziałem spokojnie.
– Ale ja dzisiaj mam wolne i miałam na to czas. Po co z tym czekać? Do kiedy? Przecież do szafy nie dało się wcisnąć nawet igły, a tam były same szmaty.
– Być może, jednak to są szmaty moje i mojej matki. Za bardzo się rządzisz, moja droga.
Ala podskoczyła jak na sprężynce, poderwała z krzesła się na równe nogi, obciągnęła spódniczkę.
– Nie zamierzam się czołgać przed tobą. Chcesz, to sobie tak żyj. Wracam do dawnego mieszkania, do przyjaciółki. Na szczęście nikt nie wskoczył na moje miejsce. Wdowiec po matce, beznadziejny maminsynek! – parsknęła i znikła z mojego domu.
Nawiasem mówiąc, nie wiem po co robiła tak wielkie czystki w szafie, skoro wprowadziła się z jedną małą torbą i z nią wyszła. Tym razem nie odprowadziłem jej do taksówki.
Znów zostałem sam. Przywróciłem dawny układ mebli, powiesiłem uprane stare zasłony, ale miałem wrażenie, że po krótkiej obecności Ali mieszkanie stało się inne. Mniej moje.
Ogarnął mnie smutek. Może nie bardzo wielki, ale długotrwały, jakbym wszedł w strefę cienia. Mijały tygodnie, miesiące. Podczas świąt pogodziłem się z lekko obrażoną Kasią i jej mężem. Kasia łatwo wybacza ludziom, więc i mnie wybaczyła niefortunny epizod ze swoją siostrą. Obie podobno uważały, że żałoba trochę padła mi na mózg… Możliwe, że miały rację, ale jakoś trudno mi sobie było z tym poradzić.
Cierpiałem też na bezsenność. Dokuczały mi nerwobóle. W pracy też było nie najlepiej. Miałem wrażenie, że wszyscy mają do mnie pretensje. Dreptałem tam jednak świątek – piątek, bo z czegoś trzeba żyć, gdzieś trzeba pójść, by być wśród ludzi. Wykonywanie służbowych obowiązków bardzo mnie nużyło i szło mi coraz ciężej, a z biura wychodziłem coraz później. Pewnego wieczora stałem na przystanku autobusowym i myślami byłem już w domu…
Znów uniknąłem śmierci pod kołami
Nagle, z bezbrzeżnym zdziwieniem zobaczyłem, że unosi się nade mną wiata, poczułem, że jakaś siła wyrzuca mnie w powietrze i potem coś usłyszałem, coś poczułem, ale sam nie wiedziałem co. To wszystko działo się tak szybko. Z daleka jakby huk, krzyk, dźwięk karetki. Słyszałem głośne bicie własnego serca. Potem czułem, że gdzieś mnie wiozą leżącego, przemierzają korytarz tak szybko, że jarzeniówki na suficie migają niczym okna pociągu mijającego nas nocą.
Obudziłem się w białej sali pełnej aparatury, migających monitorów. Za szybą siedziały kobiety w białych fartuchach. Okazało się, że leżałem tam już od kilku dni. Tyle zajęły badania. Prześwietlili mi wszystko, zajrzeli w każdy zakamarek ciała.
Nie mogli uwierzyć, że wyszedłem tylko z zadrapaniami i szokiem z takiej jatki. W przystanek wjechał bowiem rozpędzony, znany z internetu, pirat drogowy. Chłopak wielokrotnie zakładał się z kolegami o to, z jaką szybkością przemierzy miasto. Był nieuchwytny dla policji. Tym razem rajdu nie dokończył: wpadł na przystanek i zabił dwie osoby, jedną zranił. Ja byłem tym rannym.
„Przyjechałem karetką, a wychodzę o własnych siłach – pomyślałem i wspomniałem mamę, którą tu przywieziono, ale opuściła szpital martwa. – Po prostu miałem niebywałe szczęście” – rozważałem, idąc wzdłuż szpitalnego parkingu.
W tym momencie poczułem uderzenie
Zderzak jasnego samochodu przygniótł mnie do żywopłotu.
– Nic panu nie jest?! – krzyknęła jakaś dziewczyna, która jak wystrzelona z procy wypadła zza kierownicy.
Podbiegła do mnie i pomogła mi wygrzebać się z zarośli. Stanąłem na nogi. Lekko dociążyłem lewą, która przyjęła na siebie uderzenie. Ostrożnie, ale ruszyłem. Nic nie bolało.
– Znowu miałem szczęście – powiedziałem głośno.
– Jakie szczęście? Raczej nieszczęście – zaprotestowała nieznajoma drżącym
z przerażenia głosem.
Dopiero wtedy rozpoznałem lekarkę, która opiekowała się mamą w jej ostatniej chorobie.
– Szczęście. Dwa razy uniknąłem śmierci pod kołami, pani doktor – powtórzyłem.
– Ach, to pan – wyraźnie przestraszona, cofnęła się o krok.
– Spokojnie, nie mam już do pani pretensji. Porzekadło mówi: „Nie znamy dnia ani godziny”, i to jest prawda. Tak było ze śmiercią mojej mamy i ze mną. Mogłem zginąć, ale nie zginąłem. Nie mój czas, nie moja godzina – uśmiechnąłem się do kobiety.
– I tak musi pan prześwietlić nogę – powiedziała rzeczowo.
– Ani myślę, pani doktor, chcę wreszcie wrócić do domu
– W takim razie podwiozę pana. Chociaż tyle mogę zrobić. Tak mi głupio… – przygryzła dolną wargę.
Była bardzo ładna. Zorientowałem się też, że nie jest tak bardzo młoda, jak myślałem wcześniej. To drobniutka sylwetka i długie włosy z przedziałkiem dawały jej wygląd licealistki.
Doświadczenia dorosłych sierot
Tak więc odwiozła mnie i była to miła podróż, nasza pierwsza wspólna. Potem odwiedzała mnie co jakiś czas. Piliśmy herbatę, rozmawialiśmy. Ona też pochowała mamę. Dzieliliśmy się doświadczeniami dorosłych sierot. Przyznałem się jej, że tęsknię do scrabble’a. Zgodziła się zagrać, pod warunkiem, że pomogę jej układać puzzle. W tym zawsze byłem dobry! Za to Marta jest lepsza w rozwiązywaniu jolek – to prawdziwa mistrzyni.
Tak bardzo się bałem, że nie uda nam się być razem, ja przecież nie mam żadnego doświadczenia! Ale okazało się to dziecinnie proste. Najpierw się zaprzyjaźniliśmy, a gdy nawiązaliśmy silną nić porozumienia wyjechaliśmy razem na urlop do Grecji. Słońce, plaża, nieznane otoczenie zrobiły swoje. Przełamaliśmy lody i postanowiliśmy się pobrać. Świadkami na naszym ślubie byli Paweł z Kasią. Nie wierzyłem, że kiedykolwiek będę mężem, nie mówiąc o byciu ojcem.
A jednak… Nasza mała córeczka to żywe srebro. Nie jest łatwo starszym rodzicom wychowywać energiczne maleństwo o zdecydowanym charakterze. Lecz każdy wspólnie spędzony dzień jest dla nas darem.
Czytaj także:
„Musiałam przejść test teściowej, żeby zostać żoną Arka. Ten maminsynek nawet w sprawach sercowych jej się słuchał”
„Miałam Filipa za księcia z bajki, a trafił mi się maminsynek. Gdy zabrał na nasze wakacje mamę, wypisałam się z tego trójkąta”
„Mój partner to dorosły maminsynek. Ta wiedźma przegania mu każdą potencjalną żonę, byle tylko mieć go dla siebie”