„Mam dyplom prestiżowej uczelni, a skończyłem w warzywniaku. Wstydziłem się przyznać kolegom ze studiów, że nie mam sukcesów”

uśmiechnięty mężczyzna warzywa fot. fot. Adobe Stock, Friends Stock
„Kiedy spotkałem kolegów ze studiów wstydziłem się im wyznać, że pracuję w warzywniaku. Jednak to oni zaskoczyli mnie bardziej tym, jak wyglądała ich kariera zawodowa. Żadnemu z nas nie ułożyło się tak, jak planowaliśmy”.
/ 17.07.2023 21:30
uśmiechnięty mężczyzna warzywa fot. fot. Adobe Stock, Friends Stock

Cześć, Jarek! To ty, prawda? Nic się nie zmieniłeś– zagadnął mnie na ulicy jakiś starszy, siwy mężczyzna. Przyjrzałem mu się uważnie. Ludwiczek! Ten sam, z którym przed laty dzieliłem pokój w akademiku. Ależ się chłop zestarzał, pomyślałem ze współczuciem. I nagle zdałem sobie sprawę, że jesteśmy z tego samego rocznika.

Mam 51 lat. Czyżbym też wyglądał na starzejącego się faceta? Zdaje się, że dawny kolega mocno przesadził, mówiąc, że nic się nie zmieniłem. „Przecież z trudem mnie rozpoznał” – pomyślałem zgnębiony.

On robi karierę, ja jestem bez pracy

Ludwik zawsze miał głowę do interesów. Przed laty intensywnie uczył się języków obcych i nawiązywał kontakty z zagranicznymi firmami. Początkowo nie odnosił wielkich sukcesów, ale w końcu wkręcił się do hiszpańskiej firmy, zajmującej się specjalistycznym sprzętem. Ustawił się jako przedstawiciel na Polskę i zaczął obrastać w piórka. Ciągle gdzieś wyjeżdżał i mniej więcej w tym czasie straciliśmy ze sobą kontakt.

Ja miałem dobre wyniki na studiach, więc zaproponowali mi stanowisko na uczelni. Zrobiłem doktorat i prowadziłem zajęcia ze studentami. Lubiłem tę pracę, była spełnieniem moich marzeń. Jedyną wadą okazały się mizerne zarobki. Dopóki nie założyłem rodziny, nie stanowiło to problemu. Jednak, kiedy się ożeniłem i pojawiła się dwójka dzieci, zrozumiałem, że marzenia to jedno, a prawdziwe życie wymaga twardego stąpania po ziemi.

Zacząłem się więc rozglądać za jakimś opłacalnym zajęciem. W końcu znalazłem zatrudnienie w poważnej, państwowej firmie. Jako specjalista w swojej dziedzinie zarabiałem bardzo przyzwoicie. Mógłbym w takim układzie tkwić przez wiele lat.

Niespodziewanie jednak moja poważna firma zaczęła mieć kłopoty. Nie nadążała za zagraniczną konkurencją. Ceny importowanych towarów były niższe od naszych i nic nie można było na to poradzić. Ostatecznie zarząd zdecydował się na redukcję liczby pracowników. Firma zaprzestała produkcji i zajęła się importem.

Znalazłem się w grupie zwolnionych, a jednocześnie w strasznym dołku psychicznym. Szukałem nowego zajęcia jak szalony. Dzwoniłem, wysyłałem oferty, zgłosiłem się do kilku firm pośrednictwa pracy. Niewiele z tego wynikło. Siedziałem w domu i żeby czymś się zająć, czytałem książki, grałem na gitarze ulubione kawałki jazzowe, robiłem zakupy...

I właśnie któregoś dnia, gdy pojechałem kupić owoce i warzywa do odległego o dobre dwa kilometry sklepu i ustawiłem się w niekończącej się kolejce, zaczęła mi świtać pewna uporczywa myśl...

Pomysł na biznes

Na osiedlu, gdzie mieszkam, było niewiele sklepów. Najbardziej dokuczał brak warzywniaka. Do najbliższego trzeba daleko iść, a potem dźwigać ciężkie siatki. Może właśnie ja powinienem otworzyć taki sklep? Chociaż… To bardzo ciężka praca, w nocy trzeba jeździć po towar, cały dzień za ladą i znów po towar.

Początkowo pomysł wydawał mi się nierealny. Miałem mnóstwo wątpliwości. W końcu zdecydowałem się porozmawiać z żoną, mając cichą nadzieję, że podejmie decyzję za mnie. „Jeśli nie wyjdzie ze sklepem, to ona będzie winna i nie zdobędzie się na żadne wymówki” – pomyślałem przebiegle. Jednak Asia, bardzo dyplomatycznie, zajęła neutralne stanowisko.

– Byłoby cudownie, gdybyśmy znów mieli stały dochód – stwierdziła. – Jednak ani ty, ani ja nie próbowaliśmy takiej pracy. Poza tym chyba nie po to robiłeś doktorat, żeby handlować pietruszką?

– No jasne, ale z czegoś trzeba przecież żyć – oświadczyłem stanowczo.

Szybko zorientowałem się, jak wygląda prowadzenie sklepu. Zacząłem skromnie, ale z każdym miesiącem odnosiłem większy sukces. Przynajmniej finansowy, bo satysfakcji nie miałem. W ciągu dnia byłem brudny, zmęczony i spocony. Ciągle brakowało mi czasu i chodziłem wiecznie niewyspany.

Jednak stać mnie było, by dwa razy w roku wyjeżdżać z żoną i dziećmi do zagranicznych kurortów. Poza tym zamieniliśmy mieszkanie na większe, kupiliśmy dobre samochody. Coś za coś.

Dawniej, jako naukowiec, nie mogłem liczyć na luksusy, ale czułem się kimś. Teraz było mi głupio, gdy musiałem przyznać w towarzystwie, że firma, której jestem szefem, to osiedlowy warzywniak. Co prawda, doskonale prosperujący, bo konkurencji nie miałem, a towar sprowadzałem dobry.

„Że też musiał napatoczyć się ten Ludwiczek” – pomyślałem ze złością. Pewnie już jest prezesem jakiegoś konsorcjum, albo przynajmniej dyrektorem departamentu. Zawsze wiedział, skąd wieje wiatr.

– Słuchaj, teraz muszę pędzić, ale daj mi numer komórki, to zadzwonię i umówimy się gdzieś na piwo – zaproponował. – Powspominamy sobie dawne czasy…

Co miałem robić? Zgodziłem się. Postanowiłem jednak, że gdy dojdzie do spotkania, będę unikał rozmów o pracy.

– Może ogólnie wspomnę coś o handlu, żeby pomyślał, że prowadzę międzynarodową sprzedaż? – zastanawiałem się na głos po powrocie do domu.

Żona wybuchnęła śmiechem.

– Naprawdę tak bardzo zależy ci, żeby zaimponować koledze ze studiów? – spytała z niedowierzaniem. – Nie bądź jak dziecko, które musi pochwalić się w piaskownicy kolorowym wiaderkiem.

Mówiła rozsądnie, więc przyznałem jej rację. W końcu nie ma się czego wstydzić. Po cichu jednak miałem nadzieję, że Ludwik się nie odezwie i będzie po problemie. Niestety, zadzwonił już po kilku dniach.

– Masz czas w sobotę? – spytał. – Może o piątej? Przyjdzie jeszcze Marek – dodał.

Marek był trzecim z naszej koleżeńskiej paczki. W akademiku mieszkał w sąsiednim pokoju. Bardzo zdolny archeolog śródziemnomorski. W czasie studiów wiele razy wyjeżdżał na wykopaliska do Egiptu. Zapowiadał się na solidnego naukowca. Wiadomość, że on też ma przyjść, pognębiła mnie do reszty. Kolejny człowiek, który na pewno coś w życiu osiągnął.

Nie chciałem się z nimi spotykać

W sobotę w umówionej knajpce czekał Ludwik. Miał na sobie elegancki garnitur, lśniące półbuty i modną koszulę ze stójką, jakby właśnie wyskoczył z żurnala. Zerknął na moje dżinsy i adidasy.

– Przepraszam, że tak oficjalnie się wystroiłem, ale miałem dziś służbowe spotkanie – wyjaśnił nieco nieśmiało.

Ja służbowe rozmowy przy skrzynkach z warzywami odbywałem zwykle w długim fartuchu, żeby nie podrzeć sobie ubrania.

Akurat wtedy nadszedł Marek. Też się postarzał. Od razu zyskał w moich oczach, bo zjawił się bardzo skromnie ubrany. Przywitaliśmy się serdecznie i po chwili krępującej ciszy zaczęliśmy rozmowę. Początkowo tematem był wyłącznie okres studiów, ale dawni kumple zaczęli powoli zbaczać na sprawy osobiste.

– Jestem menadżerem w firmie transportowej – odezwał się Ludwik.

– Naprawdę? A co z tamtą hiszpańską firmą? – spytałem nieco zdziwiony.

– Dawne dzieje. Wycofali się z Polski i zostałem na lodzie, a transport ma przyszłość, więc trzymam się tej branży – stwierdził bez entuzjazmu.

– Co wozicie? – spytałem z ciekawością.

– Śmieci – odparł, uciekając wzrokiem.

– Słucham? – nie mogłem uwierzyć.

– Transport i wywózka śmieci – Ludwik rozwiał moje wątpliwości. – Złoty interes dla właściciela, jeśli ma dobre układy. Krążę więc po różnych spółdzielniach mieszkaniowych i administracjach, przekonuję, że nasza firma jest najlepsza. Zarobek niewielki, ale stały. Czasem premia za znalezienie poważnego klienta – wyjaśnił. – Na spotkania zawsze chodzę elegancki i pachnący wodą kolońską. Rozmówcy muszą widzieć, że jesteśmy solidni, europejscy i zamożni. Tam stoi mój służbowy samochód – powiedział, wskazując przez okno na doskonale prezentujące się bmw. – Składak powypadkowy, ale tego nie widać. Jeżdżę nim tylko na oficjalne spotkania, bo trochę się boję, że się rozsypie.

Pokiwałem głową ze zrozumieniem i współczuciem. Jednocześnie kamień spadł mi z serca. Właściwie pół kamienia, bo jeszcze Marek mógł mnie zaskoczyć. Spojrzałem na niego z zaciekawieniem.

– Cieciuję – wyznał. – Dbam o dwa bloki na dużym osiedlu. Dodatkowo przycinam krzewy, koszę trawę, czasem komuś wytrzepię dywan. Niby drobne fuchy, ale w ciągu roku zawsze uskładam na wakacje. Dużo czasu spędzam na powietrzu, jak archeolog na wykopaliskach – zakończył ze smutnym uśmiechem.

Przynajmniej nie stracił poczucia humoru.

– Dużo czytam – dodał po chwili, jakby chciał zatrzeć nie najlepsze wrażenie. – Dostałem mieszkanie służbowe. To się liczy, gdy masz żonę i dziecko.

Mówił, jakby chciał przekonać samego siebie. Więc i ja opowiedziałem o swojej dawnej pracy i o obecnym, warzywnym interesie. Roześmiali się głośno z wyraźną ulgą.

Czytaj także:
„Żałuję, że kariera była dla mnie ważniejsza niż narzeczony. Awans i pieniądze nie ogrzeją mnie wieczorem”
„Ja pięłam się po szczeblach kariery, a mąż po rusztowaniach. W pracy kłamałam, że jest biznesmenem, bo chciałam zabłysnąć”
„Po latach pogoni za kasą i karierą, zmieniły mi się priorytety. Zapragnęłam miłości i dziecka, ale było już za późno”

Redakcja poleca

REKLAMA