„Synowa wymyśliła, że będę w domu uczyć wnuków, bo ona nie chce posyłać ich do szkoły. Nie po to przeszłam na emeryturę”

zamyślona starsza kobieta fot. Adobe Stock, olezzo
„Chciałam odpocząć, a nie edukować nowe pokolenie w rodzinie. Co innego wziąć ich na dwa tygodnie i nauczyć łowić ryby, ale odpowiedzialność za całą ich edukację to już przesada – coraz bardziej się unosiłam, bo pomysł wydawał mi się być naprawdę niedorzeczny”.
/ 07.11.2023 18:30
zamyślona starsza kobieta fot. Adobe Stock, olezzo

Zawsze marzyłam o dużej rodzinie. Chciałam, żeby moje dzieci, synowe i wnuki zasiadały ze mną do jednego dużego stołu, żebyśmy żartowali, ale też umieli się wesprzeć, wysłuchiwali i pomagali sobie, kiedy trzeba. Mój rodzinny dom nie należał do zbyt ciepłych, dlatego poświęciłam większość swojego życia na pilnowaniu, żeby ten, który stworzę sama, był zupełnie inny. Udało mi się to.

Mieliśmy fajną rodzinę

Z dziećmi zawsze miałam dobrą relację. Potrafiłam je zdyscyplinować, nie rozpieszczałam, ale i dbałam o to, żeby zawsze wiedziały, że są kochane i szanowane. Miały prawo powiedzieć wszystko, o czym tylko myślały – o ile robiły to kulturalnie. Nie tolerowałam wrzasków i trzaskania drzwiami, ale zachęcałam do wyrażania swojego zdania. Jeśli rodzic nie szanuje dziecka, nie ma prawa wymagać, aby dziecko szanowało jego. Niestety, to mądrość, której w moim domu rodzinnym zabrakło.

Mój mąż Marek z natury był mało konfliktowym człowiekiem. Zgadzał się na większość rzeczy, więc to ja musiałam być od dyscyplinowania. Na szczęście, udało mi się to bez wchodzenia w rolę tzw. złego policjanta. Dzieci nie traktowały mnie jak tego gorszego rodzica, który tylko zabrania. Nigdy niczego nie zabraniałam bez powodu.
Może to przez te wszystkie czynniki udało mi się stworzyć z dziećmi partnerską relację, nie tylko w ich dzieciństwie, ale też w dorosłym życiu.

Traktowaliśmy się jak przyjaciele

Mój syn Antek i córka Karolina zawsze mieli we mnie i w swoim ojcu oparcie, ale mieli też dużą wolność podejmowania własnych decyzji.

– Dzieciaki, jak wam się coś nie uda to zawsze macie gdzie wrócić, przecież wam pomożemy. Lenistwa i leserstwa nie lubimy, ale przecież porażki każdemu się zdarzają, to normalne – powtarzałam im, gdy podejmowali się czegoś nowego: zagranicznych studiów, pracy na własny rachunek, zakładania rodziny.

Antek i Karola nie bali się ryzykować, bo wiedzieli, że, w razie czego, mogą liczyć na nas. Tak było, gdy córka zamieszkała z chłopakiem, który po dwóch miesiącach ją zdradził. Zamiast moralizować i mówić, że „zawsze mu źle z oczu patrzyło”, przyjęliśmy Karolcię z powrotem i wspieraliśmy w trudnym czasie.

Czasem też dzieciaki wpadały na dziwne pomysły, w które pośrednio nas angażowali. Tak, jak wtedy, gdy Antek postanowił, że założy sklep internetowy z psimi karmami i przez pół roku przechowywał w naszej piwnicy całe palety mięsnych konserw dla zwierząt. Wtedy się z tego śmiałam, bo to były relatywnie nieszkodliwe sytuacje. Niestety, potem dzieci, a zwłaszcza syn (wraz z moją nową synową Anią), zaczęli traktować nasze obietnice o tym, że „zawsze pomożemy” zbyt dosłownie.

Szybko zostałam babcią

Już rok po ślubie w domu syna pojawiła się dwójka szkrabów, moje pierwsze wnuki – Jaś i Małgosia. Imiona były tak samo urocze, jak i same maluchy. Wszyscy byliśmy w nich zakochani, w końcu już od dawna nie mieliśmy w rodzinie małych dzieci.

Ania i Antek mieli specyficzne podejście do wychowywania dzieci. Kupowali im tylko drewniane, edukacyjne zabawki, odmawiali wydawania fortuny na plastikowe, tandetne prezenty „na chwilę”. Nie posyłali ich do żłobka ani do przedszkola, bo uważali, że dom powinien być ich głównym środowiskiem. Sami uczyli wszystkiego, co dzieci uczą się na pierwszych etapach edukacji: wiązania butów, rysowania, literek, cyferek, wyklejania z plasteliny i tak dalej.

Może i sama nie wybrałabym takiego modelu, ale podziwiałam synową za zaangażowanie i wielką kreatywność w znajdowaniu dzieciom zadań i uczeniu ich przez zabawę. To bardzo odbiegało od popularnego w dzisiejszych czasach modelu rodziców, którzy pracują całymi dniami, gdy dzieckiem zajmuje się przedszkole lub niania (a czasem i jedno, i drugie), a po powrocie do domu są tak wykończeni, że nawet nie mają czasu na zabawę.

Dzieci rozwijały się prawidłowo i uczyły nowych umiejętności nawet szybciej niż ich rówieśnicy, więc nie miałam się do czego przyczepić. Metoda jak metoda, przecież nie mnie krytykować.

Synowa dostała świetną pracę

Jako że podczas domowej edukacji dzieci synowa sama stale się dokształcała z dziedzin pedagogiki, gdzieś w okolicach szóstego roku życia wnuków, Ania dostała bardzo korzystną ofertę pracy. Miała być konsultantką w młodej, niezależnej firmie poświęconej właśnie nowoczesnym, alternatywnym metodom wychowania i edukacji dzieci.

– Mamo, to taka świetna okazja. Nie dość, że zaoferowali mi naprawdę dobre pieniądze, to jeszcze będę robić to, co naprawdę lubię – zachwycała się synowa. – Po kilku latach jednego źródła przychodu, to będzie naprawdę duża zmiana w naszym budżecie.

Cieszyłam się razem z nią, w końcu przecież chciałam, żeby wiodło im się jak najlepiej. Sama byłam wtedy świeżo upieczoną emerytką, która marzyła tylko o odpoczynku, ale potrafiłam cofnąć się pamięcią do czasów, w których kierowały mną młodociana ambicja i potrzeba wykazania się.

– Może praca Ani odciąży też nieco Antka? Stara się być dobrym mężem i ojcem, ale widzę, że presja zarabiania na całą rodzinę też bywa dla niego ciężka. Dobrze im to zrobi – mówiłam mężowi, gdy wieczorem kładliśmy się do łóżka.

– Dobrze, dobrze, ale co zrobią z dziećmi? Poślą do zwykłej, prostackiej osiedlowej szkoły? – zaśmiał się Marek.

– Nie mam pojęcia, pewnie tak. Albo wymyślą coś innego, ale co, to już nie mam pojęcia – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

Tego się nie spodziewałam

Już następnego dnia dowiedziałam się co takiego „innego” wymyślili mój syn i synowa w temacie dalszej edukacji dzieci.

– Mamo, mamy pewien pomysł. To będzie eksperyment, ale myślę, że ci się spodoba. I oczywiście będzie dla nas ogromną pomocą… – zaczął syn.

– Jaki eksperyment? – zaciekawiłam się.

– Co ty na to, żebyś uczyła Jasia i Małgosię w domu? Nie chcemy ich posyłać do zwykłej szkoły, tam się teraz naprawdę źle dzieje. Wcale dobrze nie uczą, dzieci są coraz gorzej przystosowane, to wylęgarnia złych wzorców zachowań – wyliczał syn, ale szybko mu przerwałam.

– Zaraz, zaraz… Jak to „uczyła w domu”? Przecież ja nie jestem nauczycielką!

– Ale w pierwszych trzech klasach dzieci i tak uczą się absolutnych podstaw: dodawania, odejmowania, pisania, czytania… Przecież to wszystko umiesz – zachęcała mnie synowa.

– Co to w ogóle za pomysł! Kochani, ja dopiero co przeszłam na emeryturę. Chciałam odpocząć, a nie edukować nowe pokolenie w rodzinie. Co innego wziąć ich na dwa tygodnie i nauczyć łowić ryby, ale odpowiedzialność za całą ich edukację to już przesada – coraz bardziej się unosiłam, bo pomysł wydawał mi się być naprawdę niedorzeczny.

Spodziewali się innej reakcji

– Ale mamo, pomyśleliśmy, że to będzie też korzyść dla ciebie… Spędzisz z Jaśkiem i Gosią więcej czasu, będziesz aktywnym autorytetem w ich życiu, zbliżycie się do siebie – synowa ewidentnie była przekonana, że składa mi ofertę, którą tylko głupi by odrzucił.

– A poza tym, ludzie w twoim wieku często zaczynają się czuć niepotrzebni… Chcieliśmy temu zapobiec – dorzucił syn.

No nie, teraz to już przesadzili!

– Ja bardzo wam dziękuję, czułam się potrzebna przez ostatnie kilka dekad! Teraz bardzo chętnie poczuję się przez chwilę niepotrzebna! – odparłam z irytacją.

Ania i Antek się zachmurzyli. Spojrzeli po sobie z dziwnymi wyrazami twarzy i zaczęli zbierać się do wyjścia.

– No cóż, to twój wybór w końcu – odrzekł Antek z lekkim poczuciem zawodu.

Przez chwilę poczułam się winna, ale szybko przywróciłam się do porządku.

– Wybaczcie, kochani, ale to dla mnie za dużo, nie mam na to ani sił, ani umiejętności – usprawiedliwiłam się bez owijania w bawełnę.

Od tej rozmowy minął już tydzień. Mam wrażenie, że Antek jest zawiedziony moim brakiem elastyczności, a synowa to chyba się zwyczajnie obraziła. Ale trudno, w końcu im przejdzie. Czuję, że dobrze zrobiłam. Po pierwsze, nie po to przechodziłam na emeryturę, żeby się ładować w nową, i do tego darmową, karierę nauczycielki wczesnoszkolnej. A po drugie, jak się chce wychowywać i uczyć dzieci w określony sposób, to chyba powinno się tę odpowiedzialność brać na siebie, prawda?

Czytaj także: „Jako dzieciak panicznie bałem się cmentarza. Na pogrzebie wuja zdałem sobie sprawę, że to on znalazł sposób na mój lęk”
„Szukałem miłości, ale zmarnowałem czas na hulaszcze życie. Nie dostrzegałem, że prawdziwy skarb mam pod nosem”
„Teściowa upokarza mnie i stara się udowodnić, że jestem złą matką. Muszę to znosić, bo dała nam dach nad głową”

Redakcja poleca

REKLAMA