„Mam 5 wnuków. Żadnego nie ma przy mnie. Syn i synowa mieszkają na naszym podwórku, ale odgrodzili się płotem”

kobieta, która nie ma kontaktu z wnukami ani dziećmi fot. Adobe Stock, pololia
„Syn wyjechał za granicę. Córka mieszka w Poznaniu, ale zaprosiła nas tylko na chrzciny. Syn i synowa mieszkają na tym samym podwórku, ale nie zaglądają do nas nawet w niedziele. Ostatnio, gdy wnusia zaczęła chodzić, postawili płot, żeby się do nas nie zbliżała”.
/ 28.10.2021 11:33
kobieta, która nie ma kontaktu z wnukami ani dziećmi fot. Adobe Stock, pololia

Czasem, kiedy żal ustępuje miejsca złości, myślę sobie, że moja synowa jest ograniczoną idiotką. Przez własne strachy i uprzedzenia rani innych! Nie lubię jeździć do Warszawy od czasu, gdy miałam tam wypadek. To było wiele lat temu, ale odbiło się na całym moim życiu, nawet dziś przez to cierpię… Mieszkam w podwarszawskiej wsi. Teraz wszystko wygląda inaczej, ale dawniej pomiędzy miastem a wsią była prawdziwa przepaść. My mieliśmy wszędzie daleko, kino, kawiarnia, basen to były rozrywki praktycznie dla nas niedostępne. Dlatego każda wyprawa do miasta – w dodatku do stolicy – to było wielkie wydarzenie. Szykowałam się zawsze na nie dokładnie, wybierałam kreacje, nie mogłam się doczekać.

Tamtego dnia też. Chciałam kupić sobie palto na jesień, a w Domach Centrum był najlepszy wybór. Lata 80. nie rozpieszczały nas jeszcze za bardzo pod tym względem. Ale najbardziej byłam podekscytowana tym, że udało mi się namówić koleżankę, żeby ze mną pojechała. Ja byłam w stolicy kilka razy, mam tam rodzinę, a Edyta odwiedziła Warszawę tylko raz, jak w szkole pojechaliśmy na wycieczkę! Strasznie się broniła przed tym wyjazdem, mówiła, że nie ma się w co ubrać, że się boi, że zabłądzimy. Długo ją przekonywałam, aż wreszcie się udało. Na jej i swoje nieszczęście…

Wyrzuty sumienia noszę w sercu

Tamten dzień zapamiętałam nie tylko ja, to był tzw. czarny czwartek w Warszawie. Jechałyśmy tramwajem. Z samego wypadku niewiele pamiętam, potem się dowiedziałam, że to była wina niedoświadczonego motorniczego, który nie przestawił zwrotnicy. Zderzyły się dwa tramwaje. Nigdy nie zapomnę tego zgrzytu, huku, krzyków. Ludzie lecieli bezwładnie, ja też… Obudziłam się w szpitalu, miałam kilka złamań i uraz głowy.

Edyta nie przeżyła… A tak bała się tego wyjazdu… Wyrzuty sumienia będę miała do końca życia, bo to ja ją do tego namówiłam. Wiem, to był wypadek, nie moja wina, lecz nie umiem sobie tego wybaczyć. Po wypadku chodziłam na rehabilitację, rozmawiałam też z lekarzem. Dostałam leki psychotropowe, bo kompletnie nie potrafiłam sobie poradzić z tym, co się stało. Nie ze mną, tylko z Edytą… Musiałam się jednak pozbierać.

Miałam przecież swoje życie, rodzinę. Mój najstarszy syn miał wtedy zaledwie 12 lat, młodsze dzieci tym bardziej mnie potrzebowały. Starałam się więc, jak mogłam. Nie było łatwo ani mnie, ani mojej rodzinie. Teraz to pewnie inaczej wygląda, ale wtedy urazy psychiczne – jak to ładnie nazwał mój lekarz – nie były tak leczone jak dziś. Właściwie to zostałam zostawiona sama sobie. Dostałam leki, i tyle.

Mąż nie mógł się mną zająć, bo przecież ktoś musiał robić w polu. Ja znów miałam dzieci na głowie, więc też nie mogłam się skupić tylko na sobie. Mgliście pamiętam swoje napady płaczu, panicznego leku, to znów agresji. Może dlatego moje dzieci odsunęły się ode mnie?

Może dlatego dziś jestem praktycznie sama?

Syn skończył technikum i wyjechał za granicę. W latach 90. to była znakomita perspektywa dla młodych. Zresztą tak jak i dziś, tyle że wtedy chyba łatwiej było zahaczyć się za granicą. Miał tam się dorobić i wrócić, ale został. Dzwoni czasem, kilka razy przyjechał na święta – no i to wszystko. Pogodziłam się, że ma tam swoje życie. Ważne, że jest mu dobrze. Chociaż czasem serce boli, gdy kolejne święta mijają bez niego, gdy miesiącami się nie odzywa…

Córka poszła na studia. Byłam z niej dumna, jako pierwsza z rodziny miała uzyskać dyplom! Cieszyłam się, że studiuje w Warszawie, bo dzięki temu często przyjeżdżała do domu. Ale poznała chłopaka z Poznania i magisterkę już tam robiła. Też nie przyjeżdża – gdy dzwoni, mówi, że zajęta, bo praca, dom, kariera, dzieci…

Swoje wnuki widziałam tylko na chrzcinach

Więcej nas córka nie zapraszała, a do nas nie przyjeżdżają. No i Mateusz… Najmłodszy, został z nami, więc był oczkiem w głowie. Niestety, w przeciwieństwie do rodzeństwa, nie chciał się uczyć. Chociaż mojego męża to nawet cieszyło.

– Będę miał na kogo przepisać gospodarkę – mówił, a Mateusz rzeczywiście bardziej interesował się polem niż książkami.

Mąż przez te wszystkie lata zainwestował w nowoczesne maszyny, usprawnił produkcję. Dobrze więc, że Mateusz z nami został. Kiedy syn oznajmił, że chce się ożenić, ucieszyłam się. Mieszkaliśmy sami w wielkim domu, który wybudowaliśmy dla nas i dzieciaków. Na górze były cztery sypialnie, teraz zajęta tylko jedna, przez Mateusza, bo my przenieśliśmy się na dół.

– To urządzicie tam sobie, jak będziecie chcieli – powiedziałam do młodych. – Pomożemy finansowo tyle, co możemy. Jak chcecie, to nawet kuchnię możecie tam mieć swoją, chociaż ja mogę gotować dla wszystkich.
– Ale my chcemy sami mieszkać – powiedziała wtedy moja przyszła synowa. – Mateusz mówił, że można w letnim domku…

Letni domek zbudowaliśmy dawno temu, kiedy wyburzaliśmy stary, drewniany, i stawialiśmy obecny. To kuchnia z łazienką i sypialnia, przy chlewie. Da się tam mieszkać, oczywiście, ale przecież przy nas mieliby o wiele lepsze warunki!

– Być może, ale my chcemy tam, sami – Kasia odpowiedziała stanowczo na moje sugestie.

Dałam za wygraną, bo co mogłam?

Pomyślałam sobie, że może chcą mieć na początek więcej prywatności, że może się będzie krępowała ze mną pod jednym dachem. Miałam nadzieję, że potem zmienią zdanie. Ale okazało się, że to dopiero początek! Po ślubie zamieszkali w letnim domku. Gotowałam dla nich obiady, bo oboje pracowali i byłam pewna, że z przyjemnością skorzystają z takiego udogodnienia. Jednak moja synowa jasno postawiła sprawę – chcą mieć osobne gospodarstwo, więc za obiady dziękują. Było mi przykro, bo odtąd nawet w niedzielę rzadko do nas zaglądali. A przecież mieszkamy na tym samym podwórku, kilkanaście metrów od siebie! No ale cóż – dałam spokój młodym.

„Może gdy się sobą nacieszą, to się zmieni?” – myślałam. Kiedy Kaśka zaszła w ciążę, cieszyłam się chyba bardziej niż oni. To miał być pierwszy wnuk tu, na miejscu! Pozostałych przecież nie widuję, praktycznie ich nie znam! Od razu zadeklarowałam, że mogą na mnie liczyć, że pomogę, zajmę się maluchem, jak będą chcieli gdzieś wyjść, to dopilnuję.

Uważam, że to rodzice powinni zajmować się dziećmi, nie dziadkowie – Kaśka zimno odpowiedziała na moją propozycję; zrzuciłam to na karb ciążowych huśtawek nastroju.

Co gorsza, syn płot wybudował

Kiedy na świat przyszła Elżunia, nie mogłam się jej doczekać. Gdy wracali ze szpitala, cały czas wyglądałam na podwórko. I oczywiście od razu chciałam małą wziąć na ręce, przytulić.

– Niech mama zostawi dziecko! – zawołała ostrzegawczo Kaśka, aż się przestraszyłam.
– Przecież nic jej nie zrobię, własnych troje wychowałam… – broniłam się, zaskoczona.

Ale nie pozwoliła mi wziąć Elżuni na ręce. Ani wtedy, ani później. W ogóle nie chciała, żebym się nią zajmowała! Ciągle proponowałam, żeby mi ją podrzuciła na chwilę, to sobie odpocznie, wyśpi się. Przecież mogłam chociaż popilnować wnusi, jak spała, wyjść z wózkiem na spacer!

– Dam sobie radę – słyszałam.

Było mi bardzo przykro, bo to wyglądało tak, jakby synowa broniła mi dostępu do wnuczki. Kiedyś, po kolejnej odmowie, nie wytrzymałam i zapytałam syna, o co chodzi, co takiego zrobiłam, że Kaśka traktuje mnie jak wroga. Migał się z odpowiedzią, ale go przydusiłam.

– Kasia wie o twoim wypadku, mamo, o tym, że brałaś leki, że się leczyłaś psychiatrycznie – powiedział i dodał, wzruszając ramionami: – Wszyscy przecież we wsi o tym wiedzą.
– I co z tego? – nie rozumiałam.
– No, ona się boi, że zrobisz Eluni krzywdę… – wydusił w końcu syn.
– Co takiego?! – nie wierzyłam własnym uszom. – Ale dlaczego? Czy mi kiedykolwiek odbiło? Czy któremuś z was coś zrobiłam? Skrzywdziłam? Co ty opowiadasz, dziecko? Dlaczego robisz ze mnie wariatkę?
– To nie tak – wyjaśnił Mateusz. – W dalekiej rodzinie Kaśki była jakaś ciotka ze schizofrenią. Jakiś czas temu. I podobno w ostatniej chwili uratowali jej wujka czy innego kuzyna, bo ciotka usiłowała go utopić.
– No dobrze, rozumiem, że ma takie doświadczenia rodzinne – powiedziałam po chwili, bo musiałam ochłonąć. – Ale co to ma wspólnego ze mną?
– Ona się po prostu boi mamo, zrozum to. Boi się o nasze dziecko.

Próbowałam. Naprawdę próbowałam to zrozumieć, jednak nijak nie potrafię. Rozmawiałam z synową – a raczej próbowałam z nią rozmawiać. W efekcie zupełnie się ode mnie odgrodziła, i to dosłownie. Kiedy Elżunia zaczęła chodzić, Mateusz zbudował nawet płot, żeby nie wchodziła na naszą część podwórka!

Jest mi przykro, boli mnie to. Mam trójkę dzieci, pięcioro wnuków. I żadnego nie ma przy mnie! Co ja takiego zrobiłam, gdzie popełniłam błąd? Za tę jedną wyprawę do miasta zostałam bardzo srogo ukarana. Ale czy w czymkolwiek zawiniłam?

Czytaj także:
Zamiast spadku po ojcu, dostałam jego długi. Wszystko przez jego głupotę
Wymyśliłam sobie chłopaka, żeby zabłysnąć przed znajomymi w pracy
To, że jestem wdową, nie znaczy że umarłam za życia

Redakcja poleca

REKLAMA