„Mam 40 lat i zmarnowałem swoje życie. Rodzinę założyłem z pierwszą lepszą i utknąłem w pracy bez perspektyw”

Bałem się wrócić do domu po porażkach fot. Adobe Stock, JustLife
„Kiedyś wierzyłem, że zwiążę się z kobietą, którą nie tylko będę kochał, ale z którą będę się też przyjaźnił, śliczną, inteligentną. Będziemy się rozumieli, mieli podobne dążenia. A jestem z kobietą… śliczną. Nie rozmawiamy o niczym ważnym, nie czytamy tych samych książek. Mówimy tylko o tym, co będziemy jedli, kto odbierze Alę z przedszkola”.
/ 13.05.2023 10:30
Bałem się wrócić do domu po porażkach fot. Adobe Stock, JustLife

Pochodzę z małego miasteczka na Pomorzu. Nie jest łatwo wyrwać się w świat, gdy człowiek jest zakorzeniony na prowincji. A szanse ma tym mniejsze, im jest starszy. Ja dobiegam czterdziestki. Zawsze marzyłem o tym, by rozwinąć skrzydła i wzlecieć poza rodzinne strony, najlepiej do stolicy. Nie miałem jednak dość samozaparcia, aby to uczynić. Tutaj skończyłem szkołę, a w Gdańsku studia, podczas których udało mi się nawet pisywać do jednej z warszawskich gazet, ale nic ponadto. Moje miasteczko trzymało mnie jak zaborcza matka. Ale winę za to ponosiłem ja. Im więcej mam lat, tym bardziej jaskrawo widzę błędy, jakie popełniłem, że w tamtym czasie nie udało mi się realizować marzeń.

Największym od zawsze była praca w radiu

Zaraz po studiach, gdy rozglądałem się za jakąś robotą, dostałem propozycję zastąpienia kolegi w regionalnej rozgłośni.

– Jacek, mam do ciebie prośbę – powiedział. – Muszę na parę miesięcy wyjechać. Zastąp mnie. Boję się, że jak wsadzą kogoś na moje miejsce, to mnie wygryzie, a do ciebie mam zaufanie. Poprowadziłbyś nocny program muzyczny. Na muzie świetnie się znasz, no i sam masz rewelacyjnie brzmiący, radiowy głos. A reszty cię poduczę, pokażę co i jak.

Wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się, że mam „radiowy głos”. Miałem predyspozycje, wielkie nadzieje i okazję, by się sprawdzić. Cieszyłem się jak dziecko. Praca za konsoletą wciągała, a adrenalina, która pobudzała wszystkie zmysły, bo program szedł na żywo, była jak narkotyk. Świadomość, że słucha mnie kilka tysięcy osób, sprawiała, że czułem się ważny i spełniony. Słuchacze dzwonili, chwalili za świetną muzykę i fajnie prowadzone rozmowy. Liczyłem na to, że rozgłośnia mnie zatrzyma, a wtedy być może usłyszy mnie wreszcie ktoś z radia ogólnopolskiego i zaproponuje pracę. Nic takiego się jednak nie stało.

Kolega po paru miesiącach wrócił, ja także wróciłem, tyle że do punktu wyjścia. Dlaczego wtedy nie odważyłem się pójść do przodu, tylko wierzyłem, że drzwi do zawodowej kariery same się otworzą? Gdybym wtedy powalczył, pojechał, wziął udział w konkursie na prezentera czy choć wysłał plik dźwiękowy z nagranym fragmentem audycji… Ale wysłałem tylko swoje CV i czekałem.

Z czegoś musiałem żyć, założyłem więc firmę o profilu zgodnym z wykształceniem, chociaż niezgodnym z marzeniami. Wysłałem CV do kilku dużych przedsiębiorstw, proponując współpracę. Zdałem się na los – kto pierwszy, ten lepszy, z tym że na radio raczej nie liczyłem.

Los sobie ze mnie zadrwił

Okazało się, że szeroko pojęta kultura i sztuka ma mnie w nosie, za to jestem poszukiwanym specjalistą w branży chemicznej. Odtąd, zamiast w radiową konsoletę, wpatrywałem się w probówki, a jedyną muzyką, jaką słyszałem, był jednostajny szum maszyn z hali produkcyjnej tuż za działową ścianką mojej pracowni. Niedługo potem urodziła mi się córeczka.

Nie ożeniłem się z jej matką, mimo to coraz bardziej zapuszczałem korzenie w przyciasnym środowisku małego miasteczka. Teraz trzymała mnie tutaj już nie tylko praca, ale i dom, bo zamieszkałem z matką mojego dziecka. Dziś zadaję sobie również pytanie, dlaczego wtedy tak skomplikowałem sobie prywatne życie? Bo dom, który w końcu sam sobie „zbudowałem”, nie daje mi satysfakcji. Czy kierowało mną uczucie, czy tylko poczucie obowiązku? A może tęsknota za prawdziwą, kochającą się rodziną, której nigdy nie miałem?

To było przecież moje kolejne marzenie. Kiedyś wierzyłem, że zwiążę się z kobietą, którą nie tylko będę kochał, ale z którą będę się też przyjaźnił, śliczną, inteligentną. Będziemy się rozumieli, mieli podobne dążenia. A jestem z kobietą… śliczną. Świetnie nam w łóżku i na tym nasze porozumienie się kończy. Nie rozmawiamy o niczym ważnym, nie czytamy tych samych książek. Wymieniamy informacje o tym, co będziemy jedli, kto odbierze Alę z przedszkola.

I coraz częściej się kłócimy. Z dnia na dzień czułem się coraz bardziej niespełniony. Zacząłem więc uciekać w pracę. Pozostawałem w firmie do późnego wieczora, a żeby popołudniami wypełnić sobie czas, zacząłem pisać opowiadania satyryczne. Gdy już dotarłem do połowy książki, dałem ją do oceny przyjacielowi. Radek jest wicenaczelnym gazety, do której kiedyś, w dawnych lepszych czasach pisywałem.

– Podoba mi się, ale nie jestem ekspertem od literatury, skontaktuję cię z moją koleżanką. To doświadczona redaktorka. Przez wiele lat pracowała w wydawnictwach, pomoże ci, pokieruje – powiedział, po czym podyktował numer telefonu.

Od tej chwili praca nad książką zaczęła nabierać tempa. Redaktorka nie tylko pracowała nad tekstem, ale też zupełnie niespodziewanie wypełniła pewną lukę w moim życiu.

Stała się kimś naprawdę mi bliskim

Codziennie rozmawialiśmy przez telefon, najpierw o tym, co nas otacza, potem o własnych marzeniach, dążeniach i porażkach. Zaprzyjaźniliśmy się. Mówiła, że uwielbia mnie słuchać, a ja lubiłem, kiedy się śmiała. Kiedyś, gdy rozmawialiśmy o ulubionych książkach, zapytała:

Dlaczego piszesz opowiadania satyryczne? Akurat na to jest dziś najmniejszy popyt, wątpię, czy ktoś zechce ci je wydać. Kryminały, harlekiny, to się dziś sprzedaje.

– Uwielbiam takiego jednego autora – odpowiedziałem. – Jego tomik opowiadań wpadł mi w ręce, gdy byłem młodym chłopakiem, i towarzyszy mi do dziś. To wydanie kieszonkowe, mocno już sfatygowane. Wiesz, że trzymam tę książeczkę przy łóżku i czytam, gdy dopada mnie chandra? Mistrz miał moje poczucie humoru. Nigdy nie był sławny, choć na to zasłużył. Pracował też w radiu! Zazdroszczę mu tego. To mój guru. Chciałbym iść jego drogą.

– Oby nie, on umarł jakoś zaraz po pięćdziesiątce! – zaśmiała się Sara. – Niewiele czasu ci zostało. Ale co do radia, masz rację, twój głos to balsam dla duszy. Wiesz, mam pewien pomysł… – rzuciła nagle. – Może byś wydał swoje opowiadania w formie dźwiękowej, audiobooka? Sam byś je czytał jako lektor!

– Fajnie, tylko kto to kupi? Autor nieznany, lektor nieznany, gdyby jakieś popularne nazwisko się tu pojawiło, to może wtedy.

– Nazwisko też będzie. Mam przyjaciółkę, która jest piosenkarką, napisała kilka książek, a ostatnio próbuje sił na scenie jako aktorka – powiedziała Sara. – Dawno nie wydała płyty, dziś częściej ją puszczają w radiu amerykańskiej Polonii niż w naszym. Ale pokolenie pięćdziesięciolatków i starszych wciąż ją uwielbia. Pamiętają jej charakterystyczny, niski głos. Znikła z telewizji, za to wciąż jeździ po kraju, występuje. Dam jej do przeczytania twoje opowiadania. Jeśli jej się spodobają, poproszę, by napisała kilka promujących zdań. A może też przeczyta jedno z opowiadań w twoim audiobooku? Co ty na to?

Gdy usłyszałem, o kogo chodzi, szybko rzuciłem się do YouTube i znalazłem stare nagrania…

Wiele lat temu była prawdziwą gwiazdą

Dlaczego już nie świeci własnym blaskiem? Co się stało? Zauważyłem, że nie ma ani swojej strony internetowej, ani fanpage’a. A wiadomo – kogo nie ma w internecie, ten nie istnieje. Jakiś tydzień po ukończeniu pracy nad moją książką odezwała się Sara – moja przyjaciółka, redaktorka i agentka jednocześnie. Agentka, bo nie tylko poleciła mnie wydawnictwu, które zainteresowało się opowiadaniami, lecz przede wszystkim załatwiła świetną recenzję owej znanej piosenkarki wraz z zaproszeniem na kawę do niej do domu, gdy tylko będę w Warszawie.

– Taka okazja nie zdarza się często, bo to gwiazda, i do siebie nie każdego zaprasza. Pakuj szczoteczkę do zębów i przyjeżdżaj do Warszawy, nocleg masz u mnie na gościnnej kanapie – zarządziła Sara.

Nie zastanawiałem się ani minuty, możliwość osobistego poznania artystki, w dodatku u niej w mieszkaniu, podniecała mnie jak wielka przygoda. Właśnie zbliżał się weekend, więc od razu w piątek po pracy wyruszyłem w drogę. W sobotę wczesnym popołudniem umówieni byliśmy z Sarą u jej znanej przyjaciółki. Kupiłem najpiękniejsze herbaciane róże i z bukietem w dłoni oraz przyjaciółką przy boku stanąłem zdenerwowany przed drzwiami artystki. Pomyśleć, że ja, dorosły, czterdziestoletni facet drżałem z emocji jak chłopiec z prowincji. Gwiazda okazała się przemiłą, wciąż piękną kobietą. Od razu nawiązała się między nami nić sympatii. Długo rozmawialiśmy, i to wcale nie o mojej książce, ale o niej i jej karierze. Czułem, że choć ma kochającego męża, nie jest do końca szczęśliwa. Jest niespełniona. Zapytałem ją o to.

– Wciąż nie mogę wrócić do miejsca, w którym kiedyś byłam, a byłam na szczycie – festiwale, koncerty, telewizja – odpowiedziała. – Cały czas mam znane nazwisko, jednak nie robię tego, o czym marzę. Nie śpiewam na dużych scenach, w mediach pojawiam się sporadycznie. Widzisz, mój drogi, kariera jest ulotna, a ja w pewnym momencie popełniłam grzech zaniechania. Wycofałam się, kiedy prywatne życie dało mi kopa, i już nie miałam siły, by wrócić. Jakiś czas temu przygotowałam materiał na płytę, ale co z tego? Jeżeli nawet udałoby mi się ją wydać, i tak nikt tego w radiu nie będzie puszczał! Przegapiłam czas, a teraz jest już za późno, bo mam już swoje lata.

– Nieprawda – zaprzeczyłem gorąco. – Gdyby było tak, jak mówisz, nikt nie pamiętałby twojego nazwiska, a ono przecież wciąż jest znane. Nie ma cię w internecie, a na YouTube chodzą tylko stare kawałki. Trzeba to zmienić. Zrobię ci oficjalną stronę i fanpage, bo to potrafię. Nie chcę za to ani grosza, ale obiecaj, że ten przygotowany materiał na płytę wyciągniesz z szuflady. Na wydanie płyty potrzeba wielkiej kasy, lecz możesz przecież zrobić kilka nagrań na mp3 i puścić to w świat, tak jak ja to zrobię ze swoim audiobookiem.

Opowiedziałem jej o niespełnionych marzeniach radiowca i własnej inercji w kierowaniu życiem. A potem uściskaliśmy się serdecznie, jakbyśmy znali się od lat. Wyszedłem z poczuciem, że to spotkanie w jakiś sposób zmieni jej i moją przyszłość.

Nie myliłem się

Oficjalna strona internetowa artystki, którą zrobiłem, okazała się strzałem w dziesiątkę. Mnóstwo odwiedzin, lajków, zaproszeń na koncerty. Dodało jej to skrzydeł. Nowe nagrania, które opublikowała, miały mnóstwo odtworzeń. Wkrótce znalazł się też sponsor i wreszcie udało się wydać profesjonalną płytę. Znów była gwiazdą. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie z podziękowaniem i propozycją.

– Jacku, w przyszłym tygodniu musisz przyjechać do Warszawy. Masz szansę spełnić swoje marzenie. Dostałam propozycję poprowadzenia w radiu nocnego programu muzycznego na żywo, z udziałem słuchaczy. Pewnie ze względu na mój głęboki, ciepły alt albo dlatego, że stałam się celebrytką – zaśmiała się radośnie. – Niestety, nie mam już czterdziestki, i nie dałabym rady nie spać po nocach. Jak ja bym rano wyglądała? Od razu pomyślałam, że jest ktoś, kto od lat marzy, by poprowadzić taki program, i jeśli tego nie zrealizuje teraz, to być może już nigdy taka szansa mu się nie trafi. Zaproponowałam szefostwu, że mam dla nich inną propozycję. Faceta o niesamowitym, radiowym głosie. Na dowód dałam do przesłuchania twego audiobooka. No i… jeśli stoisz, to usiądź! W pierwszym nocnym programie wystąpimy razem. Nie będę prowadzącą, ale twoim gościem. Jeżeli się spodobasz, w co nie wątpię, następne poprowadzisz już sam. Co ty na to? Dzięki tobie na nowo odrodziłam się przed sześćdziesiątką. Twoje nowe życie zacznie się po czterdziestce. Nie zmarnuj tej szansy!

Jeszcze chwilę po tym, jak się pożegnaliśmy, stałem z telefonem przy uchu… Nie, nie zmarnuję szansy!

Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”

Redakcja poleca

REKLAMA