„Po narodzinach córki byłem wiecznie zły, zmęczony i bezsilny. Prawie zdradziłem żonę, bo chciałem odzyskać stare życia”

Płaczące dziecko na rękach u taty fot. Adobe Stock
„Złapałem się nawet na myśli, jakby to było cudownie, gdyby Klaudia się nie obudziła. Może wtedy, po okresie krótkiej żałoby, wszystko byłoby tak jak dawniej. Wiem, to brzmi jak myśl psychopaty, ale ja naprawdę na nic nie miałem już siły”.
/ 28.05.2022 07:50
Płaczące dziecko na rękach u taty fot. Adobe Stock

Przestań beczeć, błagam – niemal wrzasnąłem na moją dwumiesięczną córeczkę i szarpnąłem mocniej wózkiem. Dało to tylko ten efekt, że Klaudia zamilkła na sekundę, spojrzała na mnie przerażonymi oczkami i zaczęła płakać jeszcze głośniej. A ja nienawidziłem siebie za to, że przestraszyłem własne dziecko. Przecież ona nie jest winna temu, że dostała kolki. U takiego szkraba to normalne. Tylko co z tego? Po kolejnych nieprzespanych nocach coraz mniej mnie to obchodziło. Miałem wszystkiego dość.

Złapałem się nawet na myśli, jakby to było cudownie, gdyby Klaudia zasnęła i się nie obudziła. Może wtedy, po okresie krótkiej żałoby, wszystko byłoby tak jak dawniej. Wiem, to brzmi jak myśl psychopaty, ale ja naprawdę na nic nie miałem już siły. Cały świat wywrócił mi się do góry nogami, w pracy zawalałem termin za terminem, a moje małżeństwo wyglądało coraz bardziej jak fikcja...

Przez kilka pierwszych nie myśleliśmy o dziecku

Pochłaniała nas praca i konieczność dorobienia się czegoś własnego. Myśl o potomstwie odkładaliśmy „na potem, jak już będziemy mieli dom i samochód”. Kiedy minęła nam „trzydziestka” pomyśleliśmy: „może byłoby już warto?” Ale nasze starania ograniczały się do tego, co ginekolodzy nazywają finezyjnie „jazdą bez trzymanki”. Aż wreszcie przyszedł rok, w którym oboje skończyliśmy 35 lat. Kilka dni po urodzinach żony, znalazłem ją zapłakaną w kącie naszego domu.
– Co się stało, Kasiu?
– Ja chyba już nigdy nie będę mieć dziecka...
– Daj spokój, nie przejmuj się, nic się nie dzieje, to przecież nic strasznego...
– Łatwo ci mówić. – wybuchła. – Ty nawet za 30 lat będziesz mógł znaleźć młodą siksę, która ci urodzi dziecko.
– Ale ja nie chcę nikogo sobie szukać...
– Widzisz?! Jedyne, co potrafisz, to składać obietnice bez pokrycia. Zamiast coś zrobić.
– Przecież cały czas robię – podjąłem próbę obrócenia naszej rozmowy w żart. – Średnio
w co drugą noc się staram...
– Tak?! Ale nie chcesz, żebym sprawdzała, czy jajeczkuję i czy to najlepszy moment, bo niby nie umiesz na zawołanie i to cię stresuje.
– Bo naprawdę...
– To idź do lekarza, niech ci coś da.
– Ale ja nie mam z tym problemów.
– No pewnie. Jak każdy facet, uważasz,  że nie masz z tym problemów!? A nawet nie wiesz, czy to czasem nie twoja wina, że nie możemy mieć dzieci?!
– Przecież ci mówiłem, że musiałem kiedyś dać dziewczynie na „skrobankę”.
– Nie ma się czym chwalić, nie przypominaj mi tego. A poza tym to było 15 lat temu. Nawet nie wiesz, czy cię nie zdradzała.
– W ten sposób nie będę rozmawiać.

Przez tydzień trwały ciche dni. Ale w końcu zrobiłem sobie rachunek sumienia i stwierdziłem, że jednak za lekko do tego podchodzę i powinienem lepiej zrozumieć Kasię. Sam przecież też chciałem kiedyś mieć dziecko. Dawniej to „kiedyś” można było odłożyć na przyszłość. Teraz już nie było na to czasu.
Kupiłem żonie na przeprosiny piękny bukiet róż i jej ulubione wino. I obiecałem, że zrobię sobie badania i jeśli trzeba, będę brał leki, nawet gdyby miało to urazić moją męskość.

Przez kilka miesięcy chodziliśmy od lekarza do lekarza

Okazało się, że problem nie leży po mojej stronie. Nie leżał zresztą po żadnej ze stron i to było najgorsze. Gdyby było wiadomo, dlaczego nie możemy mieć dzieci, można by to leczyć, a tak.

Przez rok próbowaliśmy wszystkich sposobów, jakie oferuje współczesna medycyna. Bez skutku. Kasia była załamana. Wmówiła sobie, że to po prostu nasza „starość”, że niby wszystko mamy w porządku, ale już nie najmłodsze i dlatego nie „osiągamy sukcesu”. Że byliśmy samolubni i przegapiliśmy ten właściwy moment i teraz jest już za późno.

Nasze małżeńskie stosunki ochłodziły się. Zwierzyłem się z tego Iwonie, koleżance z pracy – była singielką i głośno deklarowała, że „dziecko? nigdy w życiu”.
– Hmm, mam nadzieję, że mnie to nie dopadanie – uśmiechnęła się. – Ale musisz ją zrozumieć. Ulega społecznym stereotypom, że kobieta musi mieć dzieci.
– Nie, myślę, że ona chyba naprawdę bardzo chce urodzić... To instynkt.
– Te stereotypy nie pozwalają nam tego właściwie ocenić. Tak czy owak, nie zazdroszczę ci.
Ja sobie również nie zazdrościłem. Bo kiedy zawiodły metody naukowe, Kasia zaczęła szukać pomocy niekonwencjonalnej. Akupunkturę jeszcze jakoś znosiłem, płacenie jakimś magikom za gusła odczyniane w naszej intencji już znacznie gorzej.

Aż wreszcie pewnej niedzieli.
– Może pojedziemy nad jezioro? – zaproponowałem. – Taka piękna pogoda, popływalibyśmy, poopalali się, odpoczęli.
– To może jednak po południu, bo na jedenastą idę do Kościoła.
– Do Kościoła? A po co?!
– Jak to, po co. Pomodlić się w naszej intencji – odpowiedziała, jakby robiła jakąś zwykłą, naturalną dla niej rzecz.
– Chyba już do reszty oszalałaś. Przez 10 lat naszego małżeństwa byłaś może z pięć razy na mszy i to weselnej albo pogrzebowej.
– Przeszkadza ci to, że zaczęłam chodzić do kościoła? A co w tym złego?
– Bo już zaczynasz kompletnie świrować. Może od razu pójdź złożyć ofiarę bogu Ra, niech użyźni twoją glebę. – szydziłem z niej.
– To, że jesteś niewierzący.
– A ty jesteś?! Ubzdurałaś sobie pewnie, że ciężko nagrzeszyliśmy w życiu i teraz trzeba za to wyrazić skruchę?! Otóż przyjmij do wiadomości, że ja nie zrobiłem absolutnie nic złego.
– Tak?! A uważasz, że ta skrobanka twojej dziewczyny, to niby samo dobro!?
– To nie moja wina. To była jej decyzja, ja dałem tylko pieniądze.
– I ją zapłodniłeś. Pewnie wiedziała, że z ciebie żaden ojciec nie będzie, dlatego postanowiła usunąć dziecko.
– Miałem wtedy 20 lat.
– A za dwa tygodnie kończysz 36 i cały czas nie nadajesz się na ojca.

Od tej niedzieli moja żona regularnie, co tydzień była na mszy. A czasem nawet częściej, jak były jakieś uroczystości związane z Janem Pawłem II, bo podobno on najbardziej pomagał wszystkim parom starającym się o dziecko. Wytrzymała pół roku. Potem przeszła załamanie. Wszystko jej nagle zobojętniało. Przestała chodzić do kościoła. Do pracy wstawała jak automat, w weekendy nie ruszała się sprzed telewizora. Kiedy opowiedziałem o tym Iwonie, skwitowała:
– Uważaj, ona zaczyna fiksować.
Też miałem takie wrażenie. Z tego wszystkiego którejś niedzieli, sam nie wiem dlaczego, zaproponowałem:
– Może pójdziesz na mszę?
Spojrzała na mnie dziwnie.
– Mówisz serio?
– Tak. Może to by ci dobrze zrobiło.
– Nie chcę tam iść sama. Wszyscy tam chodzą rodzinami i ja.
– Dobrze, pójdę z tobą.
Uśmiechnęła się po raz pierwszy od dawna. Ja zaś szykowałem się na katusze, bo pamiętam, że gdy chodziłem do kościoła jako dziecko, zawsze strasznie się nudziłem. Tym razem jednak było inaczej. Poczułem się tam naprawdę dobrze. Może to ksiądz stworzył taką atmosferę, a może od ludzi bił taki dziwny spokój, że ta wyprawa podziałała na mnie odstresowująco. Przyznałem się do tego Kasi.
– To może pójdziemy za tydzień? – zapytała.
– Aż tak dobrze nie było... ale kiedyś na pewno – uśmiechnąłem się i przytuliłem ją.

Tego dnia spędziliśmy cudowne popołudnie i wieczór

Znów było tak jak dawniej, zanim zaczęliśmy starania o dziecko. Wieczorem wypiliśmy wino i kochaliśmy się aż do rana. Zaś po miesiącu obudziłem się, a obok mnie Kasia patrzyła na mnie uśmiechnięta. Jakby czekała, aż tylko otworzę oczy.
– Witaj, kochanie... Stało się coś?
– Jestem w ciąży. – pokazała mi test, na którym były dwie wyraźne różowe kreski.
– To... cudownie. – krzyknąłem i przytuliłem żonę. – Ale... kiedy?
– Wtedy po mszy, na której byliśmy razem. Bardzo się modliłam do papieża.
Skrzywiłem się trochę, bo nadal uważałem to za absurd, ale nie mówiłem tego głośno, żeby nie sprawić przykrości żonie. A poza tym naprawdę bardzo się cieszyłem, że nam się wreszcie udało.

Zaczął się kolejny okres w naszym życiu

Na razie nie mówiliśmy o niczym rodzinie, bo Kasia nie chciała „zapeszać”. Za to Iwona po zmianie mojego nastroju sama domyśliła się wszystkiego.
– Gratuluję – skomentowała bez entuzjazmu i więcej o tym nie rozmawialiśmy.
Pod koniec dwunastego tygodnia poszliśmy wspólnie z Kasią na USG. Kasia była zachwycona, bo faktycznie, na monitorze było widać idealnie wszystko. Ja jednak nie potrafiłem aż tak się cieszyć. Wieczorem siedziałem przygnębiony i piłem wino, pogrążony w dość ponurych myślach. Zauważyła to.
– Nie podobały ci się zdjęcia dzidzi?
– Nie, to wspaniałe, tylko... Wiesz, ta dziewczyna, która usunęła ciążę, ona też była w dwunastym tygodniu.
– Rozumiem – przytuliła mnie.
– To, co zobaczyłem dzisiaj, to mały człowiek, który już wszystko ma. Rączki, głowę, nóżki, bijące serduszko.

Rozpłakałem się. Przez kilka dni nie potrafiłem myśleć o niczym innym. W końcu jednak musiałem wziąć się w garść, bo cała rodzina została powiadomiona o naszym szczęściu i zaczęła nas tłumnie odwiedzać. A przecież nie mogłem wyglądać na zmartwionego.

Ciąża przebiegła bez kłopotów, podobnie jak poród

Kasia miała szczęście, wszystko odbyło się szybko. Ja czekałem pod salą. Kiedy zobaczyłem Klaudię, mało nie rozpłakałem się ze wzruszenia. Wziąłem wolne w pracy i przez trzy dni prawie nie wychodziłem ze szpitala od moich kobiet. Wracałem do domu strasznie zmęczony i nie mogłem się doczekać, kiedy tu wreszcie ze mną będą. Naiwnie myślałem, że wtedy trochę odpocznę.

Niestety, Klaudia miała skłonność do kolek. Potrafiła dosłownie wyć przez kilka godzin, a my byliśmy zupełnie bezradni. Na dodatek musieliśmy się dzielić obowiązkami, bo Kasia nie mogła sobie pozwolić na klasyczny urlop macierzyński. Prowadziła działalność gospodarczą, której nie mogła, ot tak, zawiesić na kołku, bo gdyby to zrobiła, po pół roku nie miałaby żadnych zleceń. Pracowała więc,
a w tym czasie ja zajmowałem się córeczką.

Ale coraz bardziej nie dawałem sobie rady. Większość nocy mieliśmy nieprzespanych. Jej jeszcze czasem udało się zdrzemnąć w dzień, kiedy Klaudię nie bolało. Ale ja musiałem być wtedy w pracy. A jak nie mogłem się na niczym skupić, zawalałem termin za terminem.
Mam dość – oświadczyłem w końcu żonie po kilku tygodniach. – Nie dam rady tak dłużej.
– Myślisz, że mnie jest łatwo? Też ledwo chodzę, nie wysypiam się, jestem zmęczona...
– Zróbmy z tym coś. Wynajmijmy jakąś opiekunkę, nianię... A może pojedziesz do twojej matki na jakiś czas?
– A może do twojej?
– Przecież wiesz, że ona w ogóle nie nadaje się do opieki nad dziećmi.
– Moja po ostatniej operacji porusza się przy pomocy balkonika. A ja nie zostawię na razie Klaudii pod opieką jakiejś nieznajomej kobiety. Sam wiesz, jak ona wyje, to ciężko znieść, boję się, tyle się nasłuchałam o takich, co nie wytrzymały i poduszką uciszały dziecko. Jesteśmy dorośli i musimy sobie sami poradzić.
– Chyba aż za dorośli. Dziesięć lat temu mogłem imprezować przez tydzień i mieć siłę do pracy, ale teraz padam z nóg.
To co mam zrobić, według ciebie? Oddać ją do domu dziecka?!
– Nie wiem, sam nie wiem... Ale ja już nie wytrzymam. Przecież jak tak dalej pójdzie, to mnie zwolnią z pracy.
– Dla ciebie praca jest ważniejsza od dziecka.
– To nie tak. A może ja bym na kilka dni przeniósł się do mamy i odpoczął.
– A ja co?! Ciągle jesteś gówniarzem, który nie potrafi wziąć na siebie odpowiedzialności i myśli tylko o sobie. Ale jak chcesz, to się możesz wyprowadzić do tej swojej mamusi.

Z każdym dniem było coraz gorzej

Kłóciliśmy się już o byle co, obrażaliśmy wzajemnie, nasze małżeństwo wydawało nam się pomyłką. W końcu kiedyś odepchnąłem w złości Kasię,  a ona rzuciła się na mnie z pięściami. Próbowałem ją chwycić za ręce i uspokoić, ale udało jej się wyrwać dłoń i podrapała mnie po twarzy.

Iwona oczywiście zauważyła ślady naszej bójki następnego dnia w pracy.
– Chyba mi nie powiesz, że to dzieło Klaudii? – uśmiechnęła się ironicznie.
– Oczywiście, że nie. Jest coraz gorzej.
– Powinniście od siebie odpocząć.
– Też jej to cały czas próbowałem wytłumaczyć, ale nie chciała mnie słuchać.
– Powiedz, że masz firmową imprezę w weekend, wybierzemy się gdzieś wieczorem, pogadać, powłóczyć po mieście. Zobaczysz, taka przerwa wam dobrze zrobi.

Głupio się czułem, oszukując Kasię, ale uważałem, że tak będzie lepiej. Była wściekła, ale zignorowałem to. W sobotę pojechałem na spotkanie z Iwoną. Byliśmy w kinie, potem na kolacji. Czułem się wspaniale, na kilka godzin zapomniałem o rodzinnych problemach. Ale na końcu spotkania powstał kłopot, o którym wcześniej nie pomyślałem. W domu miałem być dopiero w niedzielę. Gdzieś musiałem spędzić noc.
– Choć do mnie – zaproponowała Iwona.
– Prześpisz się na kanapie w salonie.
Wtedy nie dostrzegłem w jej propozycji niczego nieprzyzwoitego. Ale gdy znaleźliśmy się u niej, a ona rozlała wino do kieliszków, puściła nastrojową muzykę, poczułem się nieswojo. Gdy powiedziała, że idzie wziąć prysznic, ale gdybym czegoś potrzebował, to mogę wejść, bo nie zamyka drzwi, wszystko stało się jasne.

Gdy odkręciła wodę, wyszedłem. Wezwałem taksówkę i pół godziny później byłem w domu. W drodze przemyślałem wiele spraw. Moje kobiety spały. Poszedłem wziąć prysznic. Po chwili do łazienki weszła Kasia z Klaudią na rękach. No tak, czas karmienia.
– Miałeś być jutro? – warknęła.
– Dziś jest jutro. Już druga.
– Ale...
– Po prostu strasznie się za wami stęskniłem i nie mogłem wytrzymać już bez was ani sekundy – przytuliłem ją.
– Naprawdę? – spojrzała na mnie zdziwiona. – Bo wiesz... od twojego wyjazdu Klaudia nie miała kolki. To już prawie dwanaście godzin.
– Cudownie. Jestem z ciebie dumny, córeczko – pogłaskałem Klaudię po głowie.
– Kończy się trzeci miesiąc, pewnie tych kolek nie będzie już tak dużo.
– To nie jest ważne. Liczy się to, żebyśmy się kochali nawzajem. Bo nasza miłość jest potrzebna Klaudii.

W następnych tygodniach nie było łatwo. Ale szukamy kompromisów. Dla naszego dziecka.

Czytaj także: „Nie kocham męża. Tęsknię za mężczyzną, z którym miałam romans przed ślubem. On jest ojcem mojego syna”„Wyparłem się córki, ale zrozumiałem swój błąd. Po 15 latach chcę odzyskać z nią kontakt, ale jej matka to utrudnia”„Miałam raka, straciłam dwie piersi i męża, który mnie kochał, dopóki byłam zdrowa”

Redakcja poleca

REKLAMA