Z rozkoszą odkrywałam uroki wolnej chaty. Co za luz, cisza, święty spokój! Siedziałam na huśtawce ogrodowej, sączyłam lemoniadę i czułam się po prostu bosko…
A kiedyś nie znosiłam tego domu. Rodzice zaczęli jego budowę, gdy byłam w szóstej klasie podstawówki; skończyli krótko przed moją maturą. Każdy wolny dzień, każde wakacje ojciec tam tyrał, a matka mu pomagała. Mnie wysyłali na dwa tygodnie na kolonie i tyle. Na nic więcej kasy nie było, wszystkie wolne środki szły na tę piekielną chatę. Dlatego nie cierpiałam jej! Do tego stopnia, że uciekłam w małżeństwo. Kompletnie nieudane. Pracę też podjęłam pierwszą z brzegu, w markecie.
Młodość i usilna chęć uniezależnienia się od rodziców to kiepscy doradcy. Mój mąż miał własne mieszkanie w kamienicy, odziedziczone po babci, ale wolał kumpli i balangi ode mnie. Po 5 latach miałam dosyć – wniosłam pozew o rozwód i wyprowadziłam się. Do rodziców, bo niby gdzie?
Przyjęli mnie z otwartymi rękami. Cała góra stała praktycznie wolna. Gdy budowali dom nie zakładali, że przyjdzie im w tym wymarzonym i całkiem sporym domu mieszkać tylko we dwoje.
Czas mijał, a ja tkwiłam w tym samym miejscu
Nie mówię, że wszystko się ułożyło od razu idealnie. Rodzice mieli swoje przyzwyczajenia, zasady, ja swoje. Jakoś musieliśmy się jednak dogadać, dotrzeć. I choć teraz byliśmy na równych prawach, zwykle ja ustępowałam, bo… bo to był ich dom. Nie czułam się w nim jak lokator, już bez przesady, raczej nadal jak dziecko. Mój głos w różnych kwestiach liczył się, lecz nigdy nie był decydujący.
Zresztą nie upierałam się, nie kruszyłam kopii, na przykład o wymianę wanny na prysznic, trzeszczącego parkietu na panele czy wyburzenie paru ścianek działowych. Z tyłu głowy wciąż tkwiło mi przekonanie, że kiedyś się stąd wyprowadzę na swoje. Do mojego wyśnionego nowoczesnego mieszkanka w ekskluzywnym bloku. Zaraz po tym, jak uwiodę jakiegoś królewicza…
Niestety, po kilku latach dalej tkwiłam w tym samym miejscu. W pracy, owszem, objęłam stanowisko kierownicze, ale w życiu prywatnym – zastój. Nie spotkałam właściwego pana i nie wyprowadziłam się. A im dłużej zwlekałam, tym robiło się trudniej. Bo… pokochałam ten dom, stał się dla mnie rodzinną przystanią, pełną ciepła, miłości, śmiechu, smakowitych zapachów oraz ludzi, którzy ciągnęli tutaj jak pszczoły do miodu. Rodzice uwielbiali gości! Sąsiedzi, krewni i znajomi często wpadali na pogaduchy, kawkę przy kominku lub piwko na tarasie.
Ja – po całym dniu spędzonym w hałasie marketu – tęsknię za ciszą i spokojem. Dlatego gdy staruszkowie wyjechali do sanatorium, natychmiast załatwiłam sobie parę dni urlopu. Miałam chatę tylko dla siebie. Aż tydzień!
Nie musiałam z nikim się liczyć. Mogłam chodzić bez kapci, opalać się, ile wlezie, pić mleko i sok prosto z kartonika, zamawiać pizzę choćby codzienne, spać do południa, a do wieczora snuć się po domu w szlafroku. Nikt mi nic nie kazał, nie kontrolował. Przez dwa dni napawałam się prawdziwą wolnością.
Trzeciego, w poniedziałek, obudził mnie dzwonek u drzwi. Zerknęłam na zegarek. Dziewiąta rano, czyli świt! Wczoraj do późna oglądałam babskie filmy, pijąc wino i obżerając się chipsami, którymi nakruszyłam na kanapie. Zwlokłam się z wyrka i poczłapałam na dół. Natręt nie odpuszczał. Na zmianę dzwonił i pukał. Ostatnie, na co miałam ochotę, to użerać się z jakimś akwizytorem albo ankieterem! Zaspana burknęłam w stronę drzwi.
Czy ona chce mnie zeswatać?
– Nikogo nie ma w domu!
Chwila konsternacji po drugiej stronie. Potem intruz wykazał się wyjątkową bystrością:
– Jak nie ma, skoro panią słyszę? – Po czym dodał: – Mama nie uprzedziła, że się pojawię?
– Czyja mama? – zgłupiałam.
– Przecież pani, nie moja – odparł z lekkim zniecierpliwieniem. – Wynajęła mnie do naprawy tarasu, bo płytki odpadają. Dała mi zaliczkę i prosiła, żebym uwinął się, zanim wróci z mężem z wakacji. Aha, i mówiła, żeby szczegóły uzgodnić z córką.
– Ze mną?! – zdumiałam się.
Jakaś odmiana. Wręcz rewolucja. Czyżby coś się zmieniło?
– Tak. A im szybciej zobaczę taras, tym szybciej zaplanuję pracę, zacznę robotę i skończę – tłumaczył cierpliwie facet. – To jak, wpuści mnie pani?
– Ale ja mam urlop! – zaprotestowałam. – Wolną chatę! I nie chcę tu żadnego remontu! Nikt mnie nie uprzedził. Nie podoba mi się to. Poza tym tata sam robił wszelkie naprawy. Czy pan aby nie kręci? Może jest pan sprytnym złodziejem albo… – zerknęłam przez wizjer i dokończyłam: – Przystojnym murarzem w seksownych ogrodniczkach. No, no, mamusia zadbała o atrakcje!
Chryste, czy ja to powiedziałam na głos?! Gostek roześmiał się, więc najwyraźniej powiedziałam… Cholera jasna, ale wstyd!
– Hmm – chrząknął rozbawiony – ale ja muszę zobaczyć obiekt. Skoro ma pani wątpliwości, proszę zadzwonić do mamy i ustalić, co i jak. Ja poczekam.
– O ile będzie pan tak łaskawy – mruknęłam. – Poza tym ubrać się jeszcze muszę.
– Byłbym wdzięczny. Przy nagich kobietach nie mogę się skupić – odparł kurtuazyjnie.
„Kawa! – pomyślałam. – Kawa jest konieczna, zanim znowu coś chlapnę bez namysłu”.
Godzinę później, już ubrana i po inspekcji tarasu, piłam kawę z Bogdanem. Prosił, bym mówiła mu po imieniu, więc przeszliśmy na ty. Nie widziałam przeszkód. Mama zapewniła mnie telefonicznie, że to solidny, porządny facet, z własną firmą, nieżonaty, ale normalny, po prostu nie spotkał dotąd odpowiedniej kobiety. Coś czułam, że mamusia chciała mi go podsunąć! Nie narzekałam jednak. Kawalera wybrała całkiem do rzeczy.
Wyszłam na marudną egoistkę
Bardziej wstrząsnęła mną końcówka rozmowy z mamą.
– Mogłaś mnie jednak uprzedzić o tym remoncie – powiedziałam z przyganą. – I jakie szczegóły mam z nim uzgadniać? Nie wiem, czego chcecie.
– A czego ty chcesz, Asiu? Zastanowiłaś się kiedyś? – spytała mama i rozkręciła się na dobre. – Masz 33 lata. Chyba pora przestać się dąsać. Na nas, na życie, na ten dom. Próbowałam cię angażować w domowe sprawy, ale ty się migałaś. Jak dziecko. Owszem, czasem rzuciłaś pomysłem, ale nie podejmowałaś dyskusji ani żadnych działań. Jakbyś była tu tylko gościem, jakby to nie był… twój dom. Asieńko, starzejemy się z tatą. Chętnie podzieliłabym się z tobą obowiązkami. Ojciec też już nie ma tyle sił… Dlatego wynajęłam Bogdana.
Tu wzięła głęboki oddech.
– Masz teraz okazję zrobić po swojemu – podjęła. – Nie mówię tylko o tarasie. Wolisz żaluzje zamiast firanek – proszę bardzo. Ale pamiętaj, że żaluzje trzeba czyścić, firanki wystarczy wyprać. Chcesz panele? W porządku. Tylko nie każ ojcu ich kłaść, a mnie wybierać między setkami wzorów. Pogadaj z Bogdanem, wysłuchaj opinii fachowca. A potem do dzieła, jak na gospodynię przystało. I przestań zachowywać się jak obrażona smarkula. Za długo trwa to twoje dojrzewanie!
Ufff, ale mi nagadała! Czemu przez telefon? Może tak łatwiej. Z kolei ja, chyba pierwszy raz skupiona wyłącznie na tym, co mama ma do powiedzenia, naprawdę wysłuchałam jej wersji rzeczywistości. Nie wypadła dla mnie pochlebnie. Wyszłam na marudną egoistkę.
Bujałam się na ławeczce ogrodowej, piłam lemoniadę i patrzyłam, jak Bogdan polewa nowy taras wodą. Chmurki płynęły po niebie, ptaszki śpiewały, wiaterek powiewał. Było bosko!
Wreszcie zrozumiałam, że wcale nie chcę się wyprowadzać. Nie uszczęśliwiłoby mnie nowoczesne mieszkanie w bloku. Za mała przestrzeń. I nie miałabym gdzie gości przyjmować. I żadnej pracy dla Bogdana bym nie znalazła. Nie, nie. Tu było wspaniale! Zwłaszcza teraz, gdy przede mną i przystojnym murarzem otwierał się całkiem nowy etap. Budowlany i nie tylko, mam nadzieję.
Czytaj także:
„36 lat temu zakochany listonosz przestał przynosić mamie listy. Mało brakowało, a nie byłoby mnie przez to na świecie”
„Mój piętnastoletni syn pije. Chowa po szafkach puste butelki, a potem kłamie, że to kolegi. Gdzie popełniłam błąd?”
„Mąż odmłodniał, gdy zaczął pracę na uczelni, a ja pękałam z zazdrości. Bałam się, że jakaś studentka mi go zabierze”