– Marta, zajrzyj do mnie na chwilę… – z pokoju obok usłyszałam głos mojej szefowej.
– Już, tylko wyślę tego maila do klienta – odkrzyknęłam i zastukałam szybko w klawiaturę komputera. – Poszło!
Wstałam energicznie zza biurka, złapałam kubek z resztką kawy i wpadłam do pokoju mojej szefowej. Przysiadłam na krześle obok i zaczęłam trajkotać:
– Ewa, wyobraź sobie, że ci dwaj klienci, którzy byli zainteresowani ofertą, właśnie się zdecydowali i wysłali do mnie maila potwierdzającego z prośbą o wystawienie faktury! – pękałam z dumy, bo ostatnio wyniki firmy, w której pracowałam, nie były zadowalające, więc fakt, że wreszcie coś drgnęło, niezwykle mnie ucieszył.
– Marta… – powiedziała dziwnie obcym głosem Ewa. – Może usiądziemy przy stoliku – ręką wskazała na okrągły stolik i dwa krzesła, które wykorzystywaliśmy do rozmów z klientami.
Popatrzyłam na nią ze zdziwieniem
Pierwszy i ostatni raz, kiedy siedziałam na tym krześle, to była rozmowa kwalifikacyjna przed podjęciem pracy tutaj. Zaczęłam mieć złe przeczucia, a mój szampański nastrój nagle przygasł.
– Oczywiście… Bardzo się cieszę z tych sukcesów… – zaczęła Ewa i westchnęła, jakby nie wiedziała, co powiedzieć. – Marta – popatrzyła na mnie. – Nie mam dobrych wieści. Podjęłam decyzję o zlikwidowaniu jednego stanowiska pracy w naszej firmie. Twojego stanowiska pracy – zawiesiła głos.
Patrzyłam na nią zszokowana. Długo nie mogłam z siebie wydobyć słowa. W końcu się otrząsnęłam.
– Ewa, nie rozumiem… Przecież byłaś zawsze zadowolona z mojej pracy… Sprawdzałam się, miałam dobre wyniki. Ten ostatni kryzys w sprzedaży… To przecież nie moja wina… A poza tym dlaczego ja? Dlaczego ja, a nie Jolka? – wykrzyczałam w końcu, bo tego to już w ogóle nie rozumiałam.
Pracowałam z Ewą już ponad trzy lata, można więc śmiało powiedzieć, że jestem pracownikiem wdrożonym w branżę. Natomiast Jola? Przyszła na stanowisko pracownika administracyjnego trzy miesiące temu. I choć, nie powiem, szybko się wdrożyła i chyba całkiem sprawnie pracowała, trudno powiedzieć, że miała porównywalne kompetencje do moich. Nie dorastała mi do pięt!
– Marta, Marta… – z kłębowiska myśli wyrwał mnie głos Ewy. – Jestem z ciebie bardzo zadowolona, wiesz o tym, bo nieraz rozmawiałyśmy o twojej pracy…
– No właśnie… – wyrwało mi się, ale Ewa przerwała mi, unosząc dłoń.
– Od kilku miesięcy nasza hurtownia nie zarabia na siebie – kontynuowała smutnym głosem. – Myślałam, że to przejściowe kłopoty, i nie podejmowałam żadnych drastycznych decyzji. Ale dzisiaj wiem, że jeśli chcę utrzymać tę firmę, muszę zrobić drastyczne cięcia. Jednym z nich jest zlikwidowanie twojego stanowiska pracy. A dlaczego twojego? Jest po prostu dla mnie dwukrotnie większym kosztem, bo zarabiasz prawie dwa razy więcej od Jolki – rozłożyła bezradnie ręce.
Zabrałam torebkę z biurka i wybiegłam na ulicę, słysząc jeszcze za sobą głos Ewy, która prosiła mnie, żebym została i spokojnie z nią porozmawiała.
„Spokojnie? – myślałam w popłochu. – Od dzisiaj nie ma w moim życiu takiego słowa jak: spokojnie! Co ja teraz zrobię?”.
A przecież tak naprawdę dopiero od jakiegoś czasu zaczęło mi się wszystko układać – dostałam w miarę stabilną pracę (choć nie do końca stabilną, jak się dzisiaj okazało), mogłam sobie pozwolić na wynajmowanie samodzielnego mieszkania, bo wcześniej dzieliłam je z mamą. Była cudowna i wspierała mnie, jak tylko mogła.
Ale nie popierała moich życiowych decyzji...
Że rzuciłam studia, żeby urodzić dziecko. Że tak łatwo zaakceptowałam fakt, iż biologiczny ojciec Mai postanowił nas zostawić. Że nie byłam zainteresowana znalezieniem nowego tatusia dla swojego dziecka, który przy okazji byłby gwarantem mojej stabilizacji finansowej. Że nie byłam konsekwentna w egzekwowaniu alimentów. I tak dalej, i tak dalej. Dlatego kiedy w końcu trzy lata temu udało mi się stanąć na nogi i się usamodzielnić, zaczęłam oddychać pełną piersią. I z satysfakcją manifestowałam rodzicom tę niezależność i samodzielność.
„A tu taki klops…” – aż przystanęłam, kiedy wydarzenia ostatnich minut stanęły mi jeszcze raz przed oczami.
Rozejrzałam się ze zdziwieniem. W tym wzburzeniu minęłam blok, w którym mieszkałam, i poszłam dalej, aż do domu moich rodziców. Przede mną stała… mama.
– Martusia! – krzyknęła zdziwiona. – A ty nie w pracy? Dopiero dwunasta… – spojrzała na zegarek.
– Ach, wiesz… – plątałam się, udając, że szukam czegoś w torebce. – Ewa wysłała mnie na pocztę i do urzędów – skłamałam wiedząc, że to kłamstwo ma krótkie nogi, bo urzędy były w zupełnie innej części naszego miasteczka. – Lecę, bo mi wszystko pozamykają! Pa, zdzwonimy się wieczorkiem – zrobiłam nagły w tył zwrot i pędem rzuciłam się w kierunku mojego bloku, żeby uniknąć niewygodnych pytań.
„Nigdy jej nie powiem! – obiecałam sobie w duchu. – Żeby zaraz zaczęła triumfować, że miała rację i że trzeba było jej słuchać, to wtedy lepiej bym na tym wyszła… Nigdy!”.
Dotarłam do mieszkania i klapnęłam na kanapę. Czułam się, jakbym przebiegła maraton. A jednocześnie kompletnie nie wiedziałam, co mam robić. Nigdy przecież nie byłam tak wcześnie w domu w zwykły dzień, bo pracowałam do szesnastej. Na razie nic nie powiem córce. Po co ją stresować? Zamyśliłam się i mój wzrok padł na fugi widoczne przez otwarte drzwi od łazienki. Od mniej więcej roku obiecywałam sobie, że się za nie wezmę, ale zawsze jakieś inne obowiązki wypierały to niewdzięczne zadanie. Fugi były niemal czarne. Aż prosiły się o szybką interwencję. Zerwałam się z kanapy jak oparzona, znalazłam jakąś starą szczoteczkę do zębów i rzuciłam się w wir pracy, jakby od tych czystych fug zależało całe moje życie.
Przynajmniej nie myślałam, tylko działałam
Właśnie tego było mi trzeba.
– Mamo, co się stało? – usłyszałam nad uchem zaniepokojony głos mojej córki Mai.
Właśnie wróciła ze szkoły i patrzyła na mnie z niejaką konsternacją. Spojrzałam w lustro. Rzeczywiście, mój wizerunek mógł niepokoić. Czerwona na twarzy, spocona, kosmyki mokrych włosów sterczały mi na wszystkie strony…
– Znowu rura pękła? – zapytała rzeczowo Maja.
– Nie, córciu – uspokoiłam ją. – W końcu postanowiłam zrobić porządek z fugami. Zobacz, jakie bielutkie – spojrzałam na nie z dumą.
Rzeczywiście, w łazience od razu zrobiło się jaśniej.
– Super… – odpowiedziała Maja chyba niespecjalnie zainteresowana efektem mojej kilkugodzinnej pracy. – Zjemy zaraz jakiś obiadek? – popatrzyła na mnie wyczekująco.
„O matko! Obiad!”. Przywołałam się do porządku. Z tego wszystkiego zupełnie o nim zapomniałam. Pognałam szybko do lodówki, opędzając się przed widokiem jej pustych półek, które przypominały o mojej finansowej niedoli. Na szczęście znalazłam w niej mleko, jaja i resztę szpinaku.
– Naleśniki za szpinakiem? – zapytałam dziarsko.
– Super! – odparła moja nieskomplikowana w kwestiach żywieniowych córka i zniknęła w swoim pokoju.
A ja umyłam ręce, uporządkowałam włosy i przybrałam wyraz twarzy niczym niezatroskanej mamy.
„Martwić się będę później” – powiedziałam sobie w duchu.
Kiedy już ułożyłam swoją dziesięcioletnią córcię do snu, zrobiłam sobie herbatkę z melisy, wzięłam kartkę, długopis i postanowiłam spokojnie przeanalizować moją sytuację finansową. Z jednej strony oszczędności, których, jak się okazało, prawie w ogóle nie miałam. Z drugiej bieżące wydatki. Nie wyglądało to najlepiej. Druga kolumna niebezpiecznie zaczynała przewyższać tę pierwszą. Co prawda Ewa obiecała, że jeszcze za następny miesiąc dostanę wypłatę, ale moje wyliczenia pokazały, że jeśli w tym miesiącu nie znajdę pracy, jestem zgubiona.
– Mamo… – wyrwał mnie z zadumy zaspany głos Mai. – Zapomniałam ci powiedzieć, że w piątek idę na urodziny do Izy…
– A, to fajnie – powiedziałam nieuważnie, analizując jeszcze kolumny bezlitosnych cyfr.
– No, ale prezent musimy jeszcze kupić – przypomniała rzeczowo Maja. – Ja już coś dla niej upatrzyłam.
– Aaaa – ocknęłam się, uświadamiając sobie, że to kolejna cyfra, którą muszę dopisać do tej drugiej kolumny. – A może zrobimy jej jakąś fajną laurkę… – zapytałam z nadzieją w głosie.
– Super pomysł, mamo – odparła zaspana Maja. – Laurkę też możemy dołączyć. Dobranoc.
Porzuciłam zrezygnowana swoje odręczne kalkulacje i też postanowiłam się położyć. Już prawie byłam w objęciach Morfeusza, mając nadzieję, że przynajmniej przez najbliższe godziny zapomnę o wszystkich kłopotach, kiedy nagła myśl przeszyła mnie jak błyskawica. Wstałam z łóżka jak oparzona.
„Zapomniałam o racie za lodówkę!” – uświadomiłam sobie i kompletnie wybita ze snu, dotrwałam do rana, nie zmrużywszy oka, zamęczając się różnymi scenariuszami mojego przyszłego życia.
Niestety, żaden z nich nie był z happy endem…
Samotna matka musi sobie ze wszystkim radzić sama To była jedna z nielicznych chwil w moim życiu, kiedy tak bardzo żałowałam, że nie mam obok siebie kogoś: męża, przyjaciela, kochanka, kto wysłuchawszy mnie, powiedziałby: „Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Przecież ja mam pracę i zaopiekuję się tobą i Mają. A za chwilę i tak wszystko wróci do normy. Obiecuję…”. „Samotne matki powinny na koniec swojego życia dostać order od… No właśnie, od kogo? – pomyślałam. – W każdym razie powinny dostać bilet pierwszej klasy do nieba!”.
Kolejne dni upłynęły mi dość chaotycznie. Przede wszystkim cały czas ukrywałam przed Mają, że straciłam pracę. Właściwie to nie wiem dlaczego. Ale bardzo chciałam zachować pozory normalności. Po drugie, starałam się usilnie szukać nowej pracy: przeglądałam portale, ogłoszenia w gazetach, podpytywałam znajomych. Po trzecie, zmieniałam dotychczasowe nawyki: robiłam listy zakupów, żeby nie kupić przypadkiem czegoś niepotrzebnego, przestałam zaglądać do mojej ulubionej kawiarni, gdzie brałam na wynos cudowną latte, wsypywałam mniej proszku do pralki i zaczęłam myć ręcznie naczynia, wiedząc, że płyn jest tańszy niż kapsułki… Założyłam też konto na portalu z ogłoszeniami z nadzieją na odsprzedanie po symbolicznej cenie niepotrzebnych mi już rzeczy. Niestety, wszystkie te działania jeszcze bardziej mnie frustrowały. Cały czas skupiały moją uwagę na braku pieniędzy, a nie przywracały poczucia bezpieczeństwa.
„Co to za życie! – załamywałam ręce. – Nie chcę tak!”.
Piątego dnia zadzwoniła do mnie znajoma Anka.
– Hej, Martuś! – zaczęła. – Nie wybierzesz się ze mną wieczorkiem do Muzy? – zapytała. – Mam sprawę do ciebie, to sobie pogadamy…
Już chciałam odpowiedzieć, że chętnie, że w końcu się wyzwolę z tego marazmu, odpocznę na chwilę od zamartwiania się, gdy zaczęłam kalkulować: bilet autobusowy 2 razy 2 zł, lampka wina 7 zł…
– Chętnie, Anula, ale… może kiedy indziej. Teraz mam akurat wszystkie wieczory zajęte… – kłamałam jak z nut.
– Szkoda, bo pytałaś o tę pracę. A mój znajomy akurat szuka kogoś, kto by się zajął marketingiem w jego firmie. A ty przecież się na tym znasz…
– O której godzinie? – przerwałam jej. – Pewnie, że przyjdę!
Skończyłam rozmowę i zaczęłam skakać z radości.
„Nareszcie, nareszcie! Moja udręka się skończyła! Wszystko wróci na swoje tory! A jednak sprawiedliwość na świecie istnieje!”.
Wybiegłam z domu i pognałam do ulubionej kawiarenki na rogu, gdzie kupiłam ulubioną latte na wynos. Po powrocie rozłożyłam się na kanapie i popijałam z rozkoszą ten cudowny napój, a oczyma wyobraźni widziałam już nową pracę, nowego szefa i współpracowników. Z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek telefonu. Spojrzałam na wyświetlacz.
„Znowu Anka?” – zdziwiłam się.
– Marta… Fałszywy alarm – zaszczebiotała. – Ten mój znajomy już sobie kogoś znalazł. Za późno, niestety. Ale jak tylko czegoś się dowiem, to dam znać! – obiecała. – To do zobaczenia!
Poczułam się jak balon, z którego spuszczono całe powietrze.
Nie miałam czym oddychać
Znowu klapnęłam na kanapę, a mój wzrok znowu dostrzegł niedoskonałości na fudze. Wzięłam rzuconą w kąt szczoteczkę do zadań specjalnych i jak skazaniec powlokłam się do łazienki. Po tygodniu pękłam. Tak po prostu. Trzymałam się jeszcze, gdy wyprawiałam Maję do szkoły. Ale gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, padłam na kanapę, na ten mój nadużywany ostatnio mebel, niemego towarzysza moich trosk, i zaczęłam płakać z bezsilności. Co tam płakać. Wyć! Byłam tak zajęta tym płaczem i użalaniem się nad sobą, że nie usłyszałam, jak ktoś wszedł do mojego mieszkania.
– A to tutaj się ukrywasz? – bardziej stwierdziła, niż zapytała mama, która usiadła obok mnie i położyła dłoń na mojej głowie. – Pukałam, ale chyba mnie nie słyszałaś… Miałam twoje klucze, więc weszłam…
Udawanie już nie miało sensu. Położyłam głowę na kolanach mamy i powiedziała jej o wszystkich niedolach, które ostatnio wydarzyły się w moim życiu. Trwało to dość długo, bo opowieść była przerywana niepohamowanymi wybuchami płaczu lub wydmuchiwaniem nosa w chusteczkę.
– No dobrze… – stwierdziła mama. – Już wszystko wiem. Ale powiedz mi, dlaczego dopiero teraz o tym się dowiaduję. I to w dodatku w taki sposób? Kiedy chciałaś mi powiedzieć?
– Nigdy! – krzyknęłam zapalczywie.
A widząc zdumiony wzrok mamy, dodałam:
– Bo zaraz zaczęłabyś moralizować i mówić, że gdybym cię słuchała, to nigdy by do tego nie doszło…
Na twarzy mamy coś drgnęło. Poprawiła się na kanapie i powiedziała:
– Marta, mylisz się. Ja nie mam przepisu na udane życie i nie uważam, że moje rady spowodowałyby, że byś je sobie ułożyła. Jeżeli coś ci sugerowałam, to tylko z troski o ciebie. Ale może zbyt często się wtrącałam… – zastanowiła się. – W każdym razie – uniosła moją głowę i popatrzyła na mnie z uśmiechem. – Nawet nie wyobrażasz sobie, jak byłam z ciebie dumna przez ostatnie lata. Jak wspaniale sobie radziłaś: z pracą, z naszą ukochaną Mają… Ja chyba nigdy nie odważyłabym się na samotne macierzyństwo, a ty to zrobiłaś. Podziwiam cię, naprawdę.
Patrzyłam na nią zdumiona
Pierwszy raz słyszałam od niej coś takiego. Dumna… Ze mnie…
– No, ale teraz bierzmy się do roboty – mama nie pozwoliła mi długo kontemplować jej słów. Wstała i strzepnęła spódnicę. – Gdzie znajdę coś do pisania?
Wskazałam jej pomiętą kartkę, na której kilka dni temu dokonywałam chaotycznych obliczeń. Mama przejrzała ją szybko, zmarszczyła czoło i odparła:
– Widzę, że zobowiązania finansowe mamy już podliczone… Teraz opracujmy więc możliwości! – zatarła ręce.
W ciągu godziny miałyśmy przygotowaną listę zadań i osób, z którymi trzeba się skontaktować, oraz różne warianty działań w zależności od efektów poszukiwań nowej pracy. I, co niesamowite, nawet wariant mało optymistyczny, zakładający, że poszukiwania nowej pracy potrwają pół roku, wcale nie był dramatyczny. Czułam, że się uspokajam. Powoli zaczynałam odzyskiwać grunt pod nogami.
– To co – podsumowała mama. – Chyba wszystko mamy ustalone! Zaczynamy działać, a jutro się zdzwonimy, żeby zdać relację, co udało się nam załatwić. I tak codziennie. Poszukiwanie nowej pracy trwa. Nie da się tego załatwić ot, tak – pstryknęła palcami. – Cierpliwości. Ale jestem bardzo dobrej myśli – mrugnęła do mnie.
Zanim zaczęła się zbierać do domu, weszła jeszcze do toalety, a żegnając się, powiedziała:
– Kiedy zdążyłaś w tym całym zamieszaniu zrobić remont łazienki? Zupełnie inaczej po tym odmalowaniu! Cała jaśnieje!
Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”