Kilka dni temu dostałam zaproszenie na ślub mojej siostry ciotecznej, Karoliny. Na weselu ma być ponad 200 osób. Z jednej strony się cieszę bo bardzo lubię się bawić, a przez pandemię nie miałam ku temu okazji, ale z drugiej słabo mi się robi.
Na imprezie będzie bowiem cała moja rodzina i wielu znajomych. Jeśli zjawię się sama, a nie z zakochanym facetem pod rękę, znowu się zacznie… Mój problem wynika z tego, że mam 32 lata i jestem singielką. Z wyboru, a nie dlatego, że tak zdecydował los.
Tu, gdzie teraz mieszkam i pracuję, czyli w Warszawie, nikogo to tak bardzo nie szokuje. Owszem, niektóre sąsiadki z bloku, zwłaszcza te starsze, dziwią się, że jeszcze się z nikim nie związałam, ale nie traktują mnie jak dziwoląga i głośno nie krytykują. A w moim rodzinnym miasteczku?
To tragedia i powód do wstydu dla rodziny. Tam nikogo właściwie nie obchodzi fakt, że robię zawrotną karierę, świetnie zarabiam, mam ładne mieszkanie i całkiem niezły samochód. Wszyscy gadają tylko o tym, że jestem starą panną. I że coś musi być ze mną nie tak, skoro, chociaż tak świetnie mi się powodzi, a na dodatek całkiem nieźle wyglądam, nikt mnie nie chce.
Gdy więc tylko pojawiam się w domu, lub choćby zadzwonię, rodzice żyć mi nie dają. Wiecznie słyszę tę samą śpiewkę: że owszem, to dobrze, że sobie radzę, ale powinnam jak najszybciej wyjść za mąż, urodzić przynajmniej trójkę dzieci… Bo to jedyne i prawdziwe szczęście dla kobiety, bo takie jest nasze przeznaczenie, bo wszyscy tego ode mnie oczekują. A ja nawet chłopaka nie mam… Tragedia.
Najgorsze, że moja mama bardzo się przejmuje
Wczoraj znowu było to samo. Zadzwoniła mama. Chciałam się jej pochwalić ostatnimi sukcesami w pracy, ale szybko ucięła temat i zaczęła paplać o weselu. Najpierw przypomniała mi, że Karolina, czyli panna młoda, jest ode mnie prawie 9 lat młodsza, a potem dodała, że ciotka Beata (mama Karoliny) była u niej poprzedniego dnia i zapytała z przekąsem, kiedy wreszcie my urządzimy wesele.
Bo to już czas najwyższy, ostatni moment… Bo ludzie zastanawiają się, czy mi się przypadkiem w tej Warszawie w głowie nie poprzewracało i nie zeszłam na złą drogę. Co miała dokładnie na myśli, mówiąc o tej złej drodze, ponoć nie sprecyzowała, ale mama i tak była załamana.
– Beata była dumna jak paw, triumfowała. A ja? Myślałam, że ze wstydu pod ziemię się zapadnę… – lamentowała do telefonu.
– Dlaczego? Przecież to ja jestem starą panną, a nie ty – zdenerwowałam się.
– Nie udawaj głupszej, niż jesteś. Dokładnie wiesz, o co chodzi. Dlatego musisz przyjechać na wesele z osobą towarzyszącą, tak jak masz napisane w zaproszeniu. Nie wytrzymam dłużej ludzkiego gadania i złośliwości. To ponad moje siły – ostrzegła mnie.
Łatwo powiedzieć, z osobą towarzyszącą… A skąd ja ją niby mam wziąć? Nie to, żebym nie lubiła facetów. Są w porządku. Ale z żadnym nie miałam ochoty związać się na dłużej. Mój najdłuższy związek trwał cztery miesiące. Było to w klasie maturalnej, a wielka miłość skończyła się razem z rozdaniem świadectw dojrzałości.
Wyjechaliśmy na studia do różnych miast i każde z nas poszło swoją drogą. Potem zdarzało mi się być z kimś miesiąc czy dwa, ale nie więcej. Szybko zrywałam znajomość, bo w każdym z tych mężczyzn coś mi przeszkadzało.
W Warszawie nawet się z tej swojej samotności nie musiałam nikomu tłumaczyć. W środowisku, w którym się obracam, jestem singielką, czyli niezależną kobietą, której marzenia nie ograniczają się do zamążpójścia i związanych z tym konsekwencji.
Ale kiedy tylko dzwonię do rodziców lub jadę w rodzinne strony, natychmiast zaczynają się pytania o narzeczonego, ślub i dzieci… Zadają je nie tylko najbliżsi, ale także znajomi, dalsi sąsiedzi, a nawet ksiądz podczas spowiedzi, czy innych domowych uroczystości. To chore!
Początkowo lawirowałam. Choć denerwowały mnie te wszystkie pytania i komentarze, udawałam, że ich nie słyszę, lub szybko zmieniałam temat. Kiedy to nie skutkowało, mówiłam, że nie jestem jeszcze gotowa na małżeństwo, że mam bardzo absorbującą pracę albo że nie spotkałam jeszcze odpowiedniego kandydata na męża.
Te odpowiedzi nikogo jednak nie zadowalały. „Niegotowa? Co ty opowiadasz, przecież każda kobieta jest na to gotowa. Absorbująca praca? To nie powód by rezygnować z założenia rodziny. Odpowiedni kandydat? Jak będziesz tak wybrzydzać, to ci nikt nie zostanie”– słyszałam.
Doszło do tego, że moje staropanieństwo stało się głównym tematem wszystkich rodzinnych spotkań. Myślę, że na weselu Karoliny będzie tak samo. A wtedy, zamiast się dobrze bawić, wpadnę w złość i wyjdę z imprezy, zanim się na dobre zacznie.
Może wyjść na scenę i powiedzieć im do słuchu?
Opowiedziałam o swoim problemie przyjaciółce. Zaproponowała, żebym zabrała ze sobą na wesele jakiegoś przystojnego kumpla z pracy. I poprosiła, by udawał na miejscu, że jest we mnie szaleńczo zakochany.
Wtedy nie dość, że uszczęśliwię mamę, zamknę usta wszystkim plotkarzom w tym ciotce Beacie, to jeszcze spędzę miło czas. W pierwszej chwili uznałam to za dobry pomysł, ale… Przecież to rozwiązanie tylko na tę jedną imprezę? A potem co? Znowu jakieś mętne tłumaczenie, że z nim zerwałam, bo jednak nie jesteśmy dla siebie stworzeni? Mam tego serdecznie dość!
Chcę załatwić tę sprawę raz na zawsze. Chcę, żeby bliscy przestali zajmować się moim życiem w pojedynkę i dali mi święty spokój. Tyle tylko, że nie mam pojęcia, jak ich do tego skłonić. Korci mnie, żeby w trakcie wesela, na przykład, gdy orkiestra przestanie grać, podejść do mikrofonu i ogłosić wszem i wobec, że jak ktoś jeszcze raz zapyta o to, kiedy wyjdę za mąż, to poślę go do wszystkich diabłów.
Bo jestem dorosła i mam prawo żyć jak chcę, bo nie zamierzam się z nikim wiązać po to, by ich zadowolić. Boję się jednak, że takie przemówienie przyniesie odwrotny skutek do zamierzonego. Goście obrażą się na śmierć i będą gadać, że nie dość, że stara panna, to jeszcze źle wychowana. Mama nigdy by mi tego nie darowała. Może więc trzeba by to przekazać jakoś inaczej? Łagodniej?
Czytaj także:
„Musieliśmy się z Marcinem rozstać, żeby zrozumieć, czego naprawdę chcemy. Rozwód był dla nas nauczką”
„Wyszłam za chłopaka, którego wybrała mi babcia. Udawałam, że nie jestem ofiarą przemocy, by nie zawieść ukochanej staruszki”
„W dniu, w którym chciałam od niego odejść, Marcin został kaleką. Zostałam z nim z poczucia obowiązku, ale cierpiałam”