Niedawno spotkałam na placu zabaw koleżankę z liceum. Od razu ją poznałam, bo nic się nie zmieniła, ale ona chyba miała pewne trudności ze zrozumieniem, kto macha do niej z sąsiedniej ławki. Nic dziwnego, kiedyś byłam najładniejszą dziewczyną w szkole, dziś wyglądam jak… zmęczona mamuśka.
– Kaśka, to naprawdę ty?! – pojęła w końcu. – O rany, nie poznałam cię! Jesteś tu z dzieckiem?
– Żeby to z jednym! – zaśmiałam się, po czym wskazałam wózek, w którym spał najmłodszy Franek, potem piaskownicę, w której bawiły się pięcioletnie bliźniaczki, Maja i Kamil, i w końcu huśtawkę, gdzie bujała się pierworodna Gabrysia.
– To wszystko moje!
– Założyłaś sąsiedzkie przedszkole, tak? – upewniała się Hanka.
– A skąd, sama je wszystkie urodziłam – uśmiechnęłam się, widząc jej zaszokowaną minę. – Wiem, że to może trochę niemodne w dzisiejszych czasach, ale…
– To nie o to chodzi – powiedziała Hanka. – Ale przecież masz tyle lat co ja. Trzydzieści jeden, no nie?
– Poszłam do szkoły rok wcześniej, jestem młodsza – wyznałam.
– To kiedy się z tym, kobieto, uwinęłaś? – jęknęła Hanka. – Ja ledwo co myślę o zaręczynach, a ty już rodzinkę masz gotową! I nie szkoda ci było młodości, szaleństwa?
– Dzieci w niczym nie przeszkadzają, wręcz przeciwnie, tylko ułatwiają pewne sprawy – powiedziałam z przekonaniem. – Poza tym… Nawet gdybym musiała przez nie z czegoś zrezygnować, to i tak z chęcią bym to zrobiła. Naprawdę.
– Nie wiedziałam, że z ciebie taka matka-Polka się zrobiła – stwierdziła, jak mi się wydawało, z lekkim niesmakiem Hanka. – Ja tam się cieszę, że nigdzie się nie spieszyłam…
– Każdy robi, jak uważa – nie chciałam się tłumaczyć komuś, kto myśli, że pozjadał wszystkie rozumy.
Podsłuchałam rozmowę mamy i cioci
To było zbyt osobiste. Wystarczyło, że moja najbliższa rodzina wszystko o mnie wiedziała, i była dla mnie wielkim wsparciem. Rodzina, to znaczy mąż, bracia i tata. Bo moja mama i ciotka nie żyją już od kilku lat. Obydwie umarły na raka.
A wszystko to zaczęło się jeszcze od mojej babci. Nawet jej za dobrze nie pamiętam, bo byłam mała, kiedy umarła. Przypominam sobie tylko tyle, że robiła na drutach sweterki dla mnie i sukienki dla moich lalek. Wtedy nie mówiło się jeszcze tak wiele o nowotworach, i kobiety nie badały się tak często, a ja nawet nie wiedziałam, na co moja babcia umarła. Wydawała mi się kobietą w starszym wieku, a starsi ludzie po prostu umierają, to było dla mnie zrozumiałe i łatwo przeszłam nad tym do porządku dziennego. Dzisiaj wiem, że babcia nie miała jeszcze nawet sześćdziesiątki…
Kilka lat później do mamy przyszła jej siostra, ciocia Ania. Pamiętam ten dzień doskonale, nie poszłam wtedy do szkoły, bo miałam gorączkę. Mama wybierała się do pracy na drugą zmianę, więc zrobiłyśmy sobie wielką michę popcornu i oglądałyśmy „Pretty Woman”, ulubiony film mamy. Byłyśmy gdzieś w połowie, kiedy ktoś nacisnął dzwonek do drzwi i nie puszczał go, jakby zasłabł i się na nim położył.
– Kto to może być? – zastanawiałyśmy się, a mama poszła otworzyć.
Kiedy w drzwiach stanęła ciocia Ania, od razu wiedziałyśmy, że coś jest nie tak. Chociaż starała się uśmiechnąć na mój widok, ledwo panowała nad płaczem.
– A ty co, nie w szkole? – spytała.
Mama od razu wysłała mnie do mojego pokoju, ale ja wiedziałam, że coś się stało, więc podkradłam się na paluszkach pod kuchenne drzwi i zaczęłam podsłuchiwać. Wtedy nie wszystko było dla mnie jasne, miałam przecież dopiero dziewięć lat. Zrozumiałam tylko, że ciocia była u lekarza, aby zrobić badania. Nie wyszły dobrze.
– Nigdy o tym nie myślałam – szlochała. – Ale co, jeśli to to samo, co u mamy? Przecież rak może być dziedziczny! A Maja jest taka malutka, jak sobie poradzi beze mnie?
– Nie panikuj, Anka – mama podała ciotce kieliszek wódki, żeby trochę ją odstresować. – Ona umarła kilka lat temu, medycyna od tego czasu poszła do przodu, wymyślono nowe generacje leków… Zresztą, szybko ci wykryli to świństwo, więc na pewno nie będzie źle!
I z początku rzeczywiście tak się wydawało. Ciocia przeszła chemioterapię, a mała Maja, jej córka, przez ten czas mieszkała u nas, bo jej tata cały czas siedział u cioci w szpitalu.
Po kilku miesiącach sytuacja wydawała się już opanowana. Ciocia wyszła ze szpitala, nie wróciła jednak do pracy, tylko zajęła się dzieckiem. Nie wiem, czy przeczuwała, że nie zostało jej dużo czasu, i chciała go w pełni wykorzystać, czy tylko dmuchała na zimne, ale rzeczywiście starała się żyć pełnią życia i nie tracić czasu na drobiazgi. Mama miała nadzieję, że choroba już nie powróci, tym bardziej że ciotka chodziła teraz regularnie na badania, żeby wykryć chorobę w zarodku, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Minęło kilka lat, zanim rak powrócił. Maja właśnie szła do komunii, kiedy ciotka podczas kąpieli znów wyczuła jakieś guzki. Tym razem chemia nie pomogła: trzeba było przeprowadzić operację odjęcia obu piersi. Ale nowotwór nie dał za wygraną i szybko nastąpiły przerzuty do żołądka i płuc.
Rozryczałam się jak małe dziecko
– Hanka, masz chodzić do lekarza co pół roku – przestrzegała moją mamę, kiedy leżała w hospicjum.
Z początku wujek i mama zajmowali się ciocią wspólnie, ale pod koniec trzeba już było specjalistycznej opieki i silnych środków przeciwbólowych podanych fachową ręką.
– I proszę cię, kiedy Maja urośnie, to też jej to przekaż – dodała. – Widać to diabelstwo przechodzi u nas z pokolenia na pokolenie…
Umarła kilka tygodni później, bardzo już wyczerpana chorobą. Mama od tego czasu bardzo się zmieniła, czytała na temat raka wszystko, co wpadło jej w ręce. Regularnie chodziła na badania, tym bardziej że lekarz potwierdził jej podejrzenia – skoro matka i siostra umarły na raka, to prawdopodobieństwo zachorowania jest wysokie.
– Żebym tylko zdążyła cię wychować… – wzdychała czasami, kiedy szłyśmy na cmentarz.
– Nie przesadzaj mamo, choroba przecież wcale nie musi się ujawnić – mówiłam jej wtedy. – Zresztą sama mówiłaś, że medycyna jest na coraz wyższym poziomie i niedługo znajdą lekarstwo na nowotwory!
Jakoś nigdy wtedy nie myślałam, że mnie też to wszystko dotyczy, bo też jestem obciążona genetycznie… Ale tak to już jest, że nastolatki nie myślą raczej o swojej śmierci.
W każdym razie mama bardzo starała się prowadzić zdrowy tryb życia, tak by nie dać nowotworowi żadnego pretekstu do pojawienia się. Wyprowadziliśmy się nawet z zadymionego miasta na wieś, bo mama stwierdziła, że woli mieć kredyt do końca życia niż wdychać codziennie spaliny i smog. Rzuciła pracę w korporacji na rzecz prowadzenia malutkiej gminnej biblioteki, każdego dnia chodziła na długie spacery, jadła tylko zdrowe, ekologiczne rzeczy…
Jednak tego, co jest nam przeznaczone, nie sposób uniknąć. Nawet nie zauważyłam, że mama gorzej się czuje. W tym czasie wyprowadziłam się już z domu, studiowałam w odległym mieście, potem zaczęłam pierwszą pracę, planowałam ślub z moim narzeczonym… Pewnie długo bym się o niczym nie dowiedziała, gdybym niespodziewanie nie przyjechała do domu, żeby obgadać z mamą temat wesela. Chciałam, żeby jej krawcowa uszyła mi sukienkę ślubną. Zazwyczaj uprzedzałam ją, że przyjadę. Zresztą robiłam to tylko w weekendy, bo wtedy mogłam się wyrwać z pracy. Ale tamtego dnia był wtorek.
Byłam pewna, że mama jest w robocie, więc najpierw udałam się do biblioteki. Tam dowiedziałam się, że od tygodnia przebywa na zwolnieniu. Jednak mina maminej współpracownicy zaniepokoiła mnie. To chyba nie było zwykłe przeziębienie.
Ponieważ tata pracował dwie ulice dalej, poszłam z kolei do niego i zmusiłam go do wyznania prawdy.
– Rak jajników – westchnął, a ja opadłam na krzesło. – Ale rokowania nie są bardzo złe. To znaczy… – zająknął się. – Może kilka lat…
Rozryczałam się jak małe dziecko. Jak można żyć, wiedząc, że ma się przed sobą najwyżej kilka lat?!
Przy mamie jednak musieliśmy być dzielni. Oczywiście ochrzaniłam ją, że nic mi nie powiedziała, ona jednak twierdziła, że wolała, żebym żyła w nieświadomości. Zaczęłam przyjeżdżać do domu na każdy weekend, chociaż wcześniej wolałam zostać w mieście i pójść na fitness czy spotkać się ze znajomymi. Teraz jednak zrozumiałam, co jest ważniejsze. Filip, mój mąż, wspierał mnie, jak potrafił, i chętnie ze mną jeździł.
Tak długo, jak mamy zdrowie pozwalało, zabieraliśmy ją na wycieczki w nie tak znów odległe góry, bo wcześniej nigdy nie miała na to czasu. Zabraliśmy się też za szybsze organizowanie ślubu. Mimo operacji usunięcia jajników i chemioterapii, stan mamy szybko się pogarszał. Straciliśmy nadzieję, że wytrzyma kilka lat. Teraz mowa była raczej o paru miesiącach. Leczenie nie dawało już rezultatów, pozostało nam więc jedynie uśmierzanie bólu.
Na jej trumnie złożyłam ślubną wiązankę
Nie wyobrażałam sobie, że mamy może zabraknąć na moim ślubie, więc wszystkie przygotowania i nauki przedmałżeńskie odbyły się w ekspresowym tempie. Miałyśmy z mamą jeszcze mnóstwo zabawy z wyborem mojej sukni ślubnej, bo na szycie nie było oczywiście czasu.
Całymi godzinami siedziałyśmy nad katalogami i kłóciłyśmy się, bo ja koniecznie chciałam mieć krótką sukienkę, taką, jakie są teraz modne. Mama zaś wybijała mi to z głowy, twierdząc, że to jedyna okazja w życiu, żeby kobieta mogła poczuć się jak prawdziwa księżniczka.
Ustąpiłam jej. W dniu ślubu wyglądała kwitnąco, witała z uśmiechem wszystkich gości, upinała mi welon. Miałam nadzieję, że może stanie się jakiś cud… Niestety, mama została co prawda na obiedzie, ale potem gorzej się poczuła i pojechali z tatą do domu.
– Nie przejmuj się mną – powiedziała, ściskają mnie. – To z tych emocji! Ale ty masz teraz o mnie zapomnieć i dobrze się bawić!
Tak też zrobiłam, ale chociaż po weselu mieliśmy zostać w dworku, w specjalnym apartamencie dla nowożeńców, coś mnie gnało do domu. I chwała Bogu, bo dzięki temu zdążyłam pożegnać się z mamą…
Trzy dni później na jej trumnie złożyłam ślubną wiązankę. Chciałam, żeby zabrała ją ze sobą, bo dzięki temu miałam poczucie, że z góry będzie dbała o moją rodzinę. Przeprowadziliśmy się zresztą na wieś, żeby być bliżej taty i grobu mamy.
Pamiętam, że na pogrzebie przyglądałam się mojej kuzynce, Mai, która była już prawie dorosła i zastanawiałam się, czy nas, kolejne pokolenie, ta straszna choroba też będzie dotyczyć. A jeśli tak, to jak się przed nią bronić? Ciotka i mama starały się z całych sił, ale i tak dały się pokonać. Ja chciałam znaleźć jakiś skuteczniejszy sposób…
Dlatego kiedy przy którejś wizycie kontrolnej dowiedziałam się od lekarza, że w moim wypadku wskazane jest przeprowadzenie badań genetycznych, nie wahałam się ani chwili. Pobrano mi krew i musiałam czekać kilka tygodni na wynik. W sumie nie powinnam spodziewać się dobrych wiadomości, wiedziałam przecież, jak wygląda sytuacja w mojej rodzinie. Czegoś takiego jednak nie przewidziałam.
– Nie mam dla pani dobrych informacji – westchnął lekarz. – Badania wykazały znaczne zmiany…
Podobno ryzyko, że zachoruję na raka piersi wynosi siedemdziesiąt procent, a na raka jajników czterdzieści pięć procent! Nie muszę chyba mówić, że to bardzo dużo...
Teraz już rozumiecie, dlaczego tak się pospieszyłam z zakładaniem rodziny. Zwyczajnie nie mam czasu, by odkładać życie na później. Jeśli czeka mnie to samo, co moją babcię, mamę i ciotkę, to chciałabym przynajmniej zdążyć wychować swoje dzieci.
Czytaj także:
„Mam 4 dzieci z 3 różnymi facetami. Ludzie niesłusznie mnie oceniają. Ja po prostu nie mam szczęścia w miłości”
„Mam czwórkę dzieci i kolejne w drodze, każde ma innego ojca. Piątego dziecka nie wykarmię, muszę oddać je do adopcji”
„Byłam 4 razy w ciąży, w sumie chodziłam z brzuchem ponad 2 lata. Niezły wynik, jak na żonę… niepłodnego faceta”