„Milioner okradał żonę moimi rękami. Myślał, że się nie domyślę, bo jestem tylko pielęgniarką”

Starsza pani w szoku fot. iStock by GettyImages, Prostock-Studio
„Myślałam, że to będzie praca, jak każda inna. Szybko zorientowałam się, że w tym domu dzieje się coś niedobrego, a ofiarą jest niewinna kobieta”.
/ 30.09.2023 07:15
Starsza pani w szoku fot. iStock by GettyImages, Prostock-Studio

Mam nadzieję, że poradzi sobie pani z tym wyzwaniem. – mężczyzna westchnął ciężko. – Nie wiem, czy miała pani kiedykolwiek do czynienia z takim przypadkiem jak moja nieszczęsna żona.

Westchnęłam w duchu. Ten człowiek nie miał pojęcia, z jakimi przypadkami styka się dyplomowana pielęgniarka, a ja nie byłam wyjątkiem.

– Proszę pana – powiedziałam spokojnie. – Czasem odnoszę wrażenie, że widziałam już wszystko. Pracowałam na najcięższych oddziałach, na których nie chcieli pracować nawet najbardziej doświadczeni lekarze.

Pokiwał głową z zadowoleniem. To właśnie chciał usłyszeć.

Zgodziłam się na tę pracę dlatego, że jej bardzo potrzebowałam. Już jakiś czas temu porzuciłam harówkę w szpitalach i przychodniach, żeby założyć własną działalność jako prywatna opiekunka.

– Tu są moje referencje, panie Edwardzie – podsunęłam mężczyźnie papiery z opiniami od poprzednich zleceniodawców. – Znajdzie pan tam numery telefonów, gdyby chciał się pan upewnić…

– Nie ma takiej potrzeby – machnął lekceważąco ręką. – Zebrałem informacje o pani już wcześniej, zanim zadzwoniłem. Niewiele bym zdziałał wśród rekinów finansjery, gdybym pozostawiał cokolwiek przypadkowi. Rozumie pani…

No tak, miałam przecież do czynienia z jednym z najbogatszych ludzi przynajmniej w naszym regionie. Jednym z tych, którzy nie obnoszą się ze swoim majątkiem, nie pozują na ściankach, można ich dane znaleźć co najwyżej w magazynach specjalistycznych, i to bez zdjęć. Bo bardzo dbają o swoją prywatność.

Będzie mnie pani truła? Tak samo jak oni?

– Czy mogę poznać moją podopieczną? – zapytałam.

– Oczywiście. Muszę tylko panią przestrzec, że moja żona będzie opowiadać różne dziwne rzeczy. Jak mówi lekarz, taki jest obraz choroby…

– Zapewniam, że jestem przyzwyczajona. Poznałam kilku Stalinów, Chrystusów, a nawet dwóch Hitlerów.

– To są urojenia innego typu – odparł smutno i na chwilę zawiesił głos. – Widzi pani, żonie wydaje się, że… jestem dla niej obcą osobą.

– To też się zdarza – potwierdziłam. Urojenia bywają najróżniejsze.

Chora była ładną kobietą w średnim wieku, nieco młodszą od męża, choć tej różnicy w latach nie było widać, bo mój nowy pracodawca trzymał się świetnie.

A może to choroba nieco postarzyła tę nieszczęsną kobietę?

Gospodarz nawet nie wszedł, żeby mnie przedstawić żonie. Stwierdził, że nie chce po raz kolejny tego przeżywać, a poza tym kobieta może bardzo nerwowo zareagować. Wychodziło na to, że muszę sama sobie radzić.

– Dzień dobry, słonko – powiedziałam do pacjentki.

Pozwoliłam sobie na poufałość, bo byłam od niej starsza, poza tym chorzy zwykle dobrze reagują na bezpośredniość.

– Będzie mnie pani truła? – wybełkotała kobieta. – Tak samo jak oni?

– Jacy oni? – spytałam odruchowo i natychmiast tego pożałowałam.

Przecież lata przepracowane na oddziałach psychiatrycznych powinny mnie nauczyć, że nie zadaje się takich pytań przy pierwszej rozmowie!

– Przecież pani doskonale wie! – odparła gniewnie, z błyskiem w oczach.

Mimo oszołomienia lekami potrafiła coś powiedzieć szybko i wyraźnie w stanie wzburzenia.

– On nie jest moim mężem, a ten jego kumpel lekarz to łajdak… A teraz pani…

No tak, wciągnęła mnie w swoje urojenia, a to mogło stanowić problem. Powinnam zyskać jej zaufanie, a nie stać się kolejnym zagrożeniem.

– O wszystkim mi opowiesz, kochanie – mówiłam łagodnie. – Wszystkiego wysłucham. Ale nie teraz. Teraz powinnyśmy się lepiej poznać.

Popatrzyła na mnie zamglonymi przez leki oczami i zmarszczyła brwi.

Naprawdę? Wysłucha mnie pani?

– Oczywiście. Przecież po to tutaj jestem. Żeby ci pomóc, żeby ci ulżyć. Jeśli doktor przepisał odpowiednią kurację, za jakiś czas twój stan się poprawi.

– Nic się nie poprawi! – prawie krzyknęła. – Oni mnie wpychają w chorobę, a nie leczą! Rozumie pani?!

Spojrzałam na pudełka z lekami stojące na stoliku przy łóżku. Zwyczajny zestaw, jak najbardziej pasujący do zaburzeń. Zastanowiło mnie tylko, dlaczego nie są schowane w bezpiecznym miejscu. Przecież to nie środki na grypę, tylko psychotropy! Można się nimi skutecznie otruć! O co tu chodziło? Wzięłam pierwsze pudełko, zajrzałam i odetchnęłam z ulgą. W środku były tylko dwie dawki, podobnie przy drugim specyfiku, odcięte starannie nożyczkami od całego listka. Tym rzeczywiście nie mogłaby się otruć.

– Tak sobie życzyła pani poprzedniczka – powiedział mój pracodawca. – Twierdziła, że woli mieć wszystko pod ręką, a nie chodzić z lekami po domu. I, prawdę mówiąc, wolałbym, żeby tak zostało. Zapas będzie miała pani u siebie. Ale w razie czego doktor podczas wizyty może sam podać pigułki, zamiast panią wołać.

To było dziwne, ale facet płacił mi tyle, że mogłam spokojnie zmienić obyczaje, jeśli nikomu to nie szkodziło.

Po rozmowie poszłam znowu do pokoju podopiecznej. Przywitała mnie wyrzutami i oskarżeniami o współpracę z ludźmi, którzy chcą ją wykorzystać i zabić.

– Na razie przecież żyjesz, słonko – powiedziałam nieco zniecierpliwiona. – I właśnie nadchodzi czas zażycia leków. Bardzo proszę, tu jest woda, zaraz wycisnę pigułki do kieliszka…

– Nie chcę! – jęknęła. – Źle się po nich czuję! Mdli mnie, kręci mi się w głowie…

– Jeszcze gorzej by było, gdybyś ich nie brała – oznajmiłam stanowczo.

– Pani nic nie wie! – zaczęła mówić cicho, ale nieoczekiwanie wyraźnie. – Ten człowiek to nie jest mój mąż… Nie wiem, gdzie się podział Edek, ale to na pewno nie jest on! Naprawdę nie on!

– Kim zatem, według ciebie, jest ten człowiek? – zapytałam.

– To jego wspólnik. Jeden ze wspólników. Musieli z tym lekarzem zabić Edwarda, a teraz… a teraz… – rozpłakała się.

Myślałam, że wpadnie w histerię, więc czym prędzej podałam jej tabletki.

Połknęła je bez protestu. Ale chyba nie zawsze tak było, bo widziałam na jej przedramionach zanikające już siniaki. Ktoś ją musiał przytrzymywać, a może nawet była unieruchomiona pasami i wtedy się szarpała?

Cóż, wobec psychicznie chorych czasem trzeba zastosować przymus… Przykre, jednak nieodzowne, bo zdrowie pacjenta jest najważniejsze.

Widziałam Chrystusów,  Stalinów. Alicja była inna 

Kilka dni później, z samego rana, ledwie wstałam, pracodawca poprosił mnie do siebie. Miał dziwną minę i nie mniej dziwną prośbę.

– Tutaj są dokumenty – podsunął mi jakieś papiery. – Niech Alicja złoży czytelny podpis na pierwszym z nich. Na drugim może być tylko parafka.

– Nie rozumiem – zmarszczyłam brwi. – Przecież ona jest chora, nie powinna nic podpisywać. A to są jakieś rozliczenia…

– Proszę pani – mężczyzna westchnął ciężko. – Może jestem milionerem, ale w interesach różnie bywa. Część ze zobowiązań, akcji i takich rzeczy jest na żonę i tylko ona może dysponować tymi środkami. Ja nie mogę do niej pójść, bo odmówi współpracy. Ale widzę, że z panią jakoś się dogaduje. Bardzo proszę… Jeśli to się pani uda, może pani liczyć na premię.

Wzięłam te dokumenty i poszłam do pacjentki. Rzeczywiście przekonywała się już do mnie, ale i ja nabierałam jakichś podejrzeń. Była chora, to pewne. Przychodził do niej lekarz, badał ją, chociaż wzdrygała się pod jego dotykiem i zupełnie milkła, gdy był w pobliżu. A ze mną wielki pan doktor nawet nie rozmawiał. Zachowywał się jak prawdziwy król medycyny, dla którego średni personel medyczny to mierzwa pod stopami, niewarta uwagi. Przywykłam do takich mistrzów.

– Nie podpiszę! – zaprotestowała Alicja. – Przecież on mnie okrada!

– To tylko jakieś rozliczenia – uspokajałam ją łagodnym tonem.

Była pobudzona, ale zarazem przytłumiona lekami. To koszmarna mieszanka dla zdrowego myślenia, ale teraz zamilkła. Widziałam, jak zbiera się w sobie.

– Niech pani zobaczy – powiedziała wciąż nieco niewyraźnie, ale nadspodziewanie spokojnie. – Ta część tabelki to wpływy. Tu z pierwszego i drugiego kwartału. W tej części mamy koszty, tu rozliczenia z kontrahentami, a w tej rubryce odprowadzone podatki. Przecież nic się tu nie zgadza. Ten człowiek chce ogołocić mnie ze wszystkiego. Mnie i Edwarda… jeśli on w ogóle jeszcze żyje.

Te jej urojenia były konsekwentne. Można by rzec: wyjątkowo. Wprawdzie chorzy na schizofrenię potrafią stworzyć spójny świat, ale zawsze gdzieś zaczyna się rozłazić w szwach, pękać. Tymczasem moja podopieczna nie miała potknięć. Przynajmniej w tych chwilach, kiedy była w stanie się skupić i mówić składnie.

– Podpisz, kochana – poprosiłam. – Mężowi bardzo na tym zależy.

Spojrzała na mnie, potrząsnęła głową.

– Nie powinnam… Chociażby ze względu na Edka. Ten drań chce przejąć wszystko, co tylko może… Ale dobrze, podpiszę. Wszystko mi już jedno…

Nic mi tam nie pasowało

Zaniosłam dokumenty pracodawcy, ale źle się z tym czułam. Coś mi tu nie pasowało, coś mnie uwierało. A najbardziej to, że mąż pacjentki zapowiedział, iż jest jeszcze kilka dokumentów do podpisania w ciągu najbliższych dni.

– Czego pani ode mnie oczekuje? – zapytał policjant. – Przecież opowiada mi pani tylko o swoich domysłach.

Poszłam na komendę, żeby podzielić się wątpliwościami. To był impuls, ale wywołany tym, co stało się poprzedniego wieczora. Usłyszałam przypadkiem rozmowę pracodawcy z lekarzem. Chciałam zejść do kuchni, bo zapomniałam przynieść sobie wody na noc, a oni rozmawiali, stojąc przy drzwiach wyjściowych, pod podestem schodów. Słyszałam każde słowo.

– Musimy to szybko kończyć, zanim ktoś się zorientuje – mówił mąż pacjentki nerwowym głosem. – Lepiej zarobić trochę mniej, ale bezpiecznie.

– Nie wygłupiaj się – odparł psychiatra. – Jest jeszcze trochę do wzięcia, trzeba to wykorzystać.

– Jak uważasz, ale żebyśmy potem nie żałowali. Lepszy mniejszy zysk, ale pewny, niż większy z ogromnym ryzykiem.

– I to mówi niby-milioner – prychnął lekarz. – Nie po to ryzykuję własną karierę, żeby teraz zadowalać się częścią fortuny!

Niby nic takiego. Gdyby nie cała sytuacja, uznałabym, że rozmawiają o wspólnych interesach. Ale to wszystko było naprawdę niepokojące.

Zauważyłam też, że mąż pacjentki nie wychodził w ogóle z domu, nie spotykał się z nikim innym, tylko z doktorem.

– Tak naprawdę nic pani nie potrafi powiedzieć – burknął komisarz. – Zajmuje się pani jego żoną. Jest naprawdę chora?

– Wszystko na to wskazuje – potwierdziłam. – Ale problem w tym, że gdyby ktoś zdrowemu człowiekowi podawał takie leki, mógłby wywołać u niego właśnie takie reakcje psychotyczne.

– Przecież zajmuje się nią lekarz – przerwał mi zniecierpliwiony policjant. – Nie powinna pani tak pochopnie rzucać oskarżeń na szanowanego człowieka.

– Pan go zna? – spytałam.

– Bez żartów! – syknął. – Przecież to milioner. Widziałem go parę razy, to wszystko. Zwykły glina nie ma czego szukać w takim towarzystwie!

Powinnam się tego spodziewać.

Już miałam wyjść, kiedy zatrzymał mnie głos funkcjonariusza.

– Tu jest numer mojej komórki. Gdyby rzeczywiście zdarzyło się coś nadzwyczajnego, proszę dzwonić. Naprawdę niewiele mogę zrobić w tej sytuacji, nie ma podstaw, rozpętałaby się afera…

Musiałam poznać prawdę

Dwa dni po mojej wizycie na komendzie pracodawca znów dał mi dokumenty.

– Nie podoba mi się to, czego pan ode mnie wymaga – powiedziałam zdecydowanie. – Proszę zaczekać, aż żona nieco wydobrzeje, wtedy to podpisze.

– Nie mogę czekać – odparł niecierpliwie, wręcz ze złością, ale zaraz się opanował. – Bardzo panią proszę.
Wzięłam dokumenty, ale tym razem tylko z ciekawości, co powie moja podopieczna na temat ich zawartości. Ale ona pogrążyła się w apatii, było jej wszystko jedno. Łykała leki, pozwalała się karmić
– bo sama nawet już nie jadła – leżała tylko w łóżku ze wzrokiem wbitym w sufit.

– Nic z tego nie będzie – oznajmiłam po powrocie do gabinetu pracodawcy. – Pani Alicja niczego nie podpisze. Nie ruszy nawet ręką. Prawdę mówiąc, uważam, że doktor powinien zastanowić się nad zmianą leków, bo te powodują niepokojące skutki uboczne.

– Doktor Jasiński sam wie najlepiej, co robić! – uciął ostro mężczyzna. – Żadnego z pani pożytku nie ma! – tym razem nie wytrzymał i zrzucił maskę uprzejmości.

Już miałam na końcu języka uwagę, że do moich obowiązków nie należy zajmowanie się finansami gospodarzy i pośrednictwo w przekazywaniu dokumentów, ale darowałam to sobie. Musiałam wreszcie się dowiedzieć, o co chodzi. Bo teraz już miałam pewność, że coś jest nie tak.

Podopieczna, bredząca o tym, że jej mąż nie jest jej mężem. Pracodawca, który nawet nie próbował zobaczyć się z chorą małżonką, i siedział murem w domu. Lekarz sprawiający wrażenie raczej wspólnika w podejrzanych interesach milionera niż psychiatry… Przy czym, nie miałam wątpliwości, że ten lekarz ma wykształcenie medyczne i praktykę. Posługiwał się swobodnie żargonem lekarskim, miał rozległą wiedze i doświadczenie. Tylko że nieco dziwnie leczył Alicję.

Dwa dni później, po powrocie z porannego spaceru, zobaczyłam w salonie otwartą walizkę. Leżało w niej już kilka koszul, a mój pracodawca wszedł właśnie z paczką nowiutkich skarpet.

– Wyjeżdża pan? – zdziwiłam się.

Przez chwilę wyglądał na nieco zmieszanego i niezadowolonego z mojej obecności, ale zaraz uśmiechnął się szeroko.

– Ach, zapomniałem pani powiedzieć. Jadę na targi do Londynu. Zostanie pani przez kilka dni sama z Alicją. Poradzicie sobie, prawda? Większe zakupy zrobi któryś z ochroniarzy, proszę dać mu tylko listę i nie będzie problemu.

– Oczywiście, że sobie poradzę – odpowiedziałam. – Kiedy pan wraca?

– Za tydzień.

– Rozumiem – skinęłam głową. – Teraz pana przeproszę. Muszę iść do pacjentki. Pora na podanie leków.

Na schodach minęłam się z lekarzem. Na moje pytanie o Alicję tylko coś burknął i poszedł dalej. Weszłam do pokoju podopiecznej. Jeszcze przed wyjściem przygotowałam leki, włożyłam je do pudełek. Coraz bardziej denerwował mnie ten dziwny obyczaj. W ogóle zaczynałam mieć dość tej pracy.

– Kochaniutka, pora na pigułki – powiedziałam do apatycznej kobiety.

Wyglądała coraz gorzej.

Ale skoro doktor zaordynował taką a nie inną kurację, musiałam przyjąć, że wie, co robi. Z westchnieniem wydobyłam tabletki, wycisnęłam je do plastikowego kieliszka, sięgnęłam po drugie. Ale nagle poczułam, że lekko zacięła mnie w palec kanciasto odcięta płytka. Zaraz… Przecież cięłam zawsze inaczej, właśnie po to, żeby nikt się nie skaleczył, sięgając po tabletki.

– Stój! – krzyknęłam do pacjentki, której już odruchowo podałam kieliszek.

Chciała je już włożyć do ust, więc wytrąciłam jej leki z ręki. To był impuls, zrobiłam to, zanim zdążyłam pomyśleć. Drżącymi palcami podniosłam tabletki z podłogi, obejrzałam je uważnie. To nie były leki, które podawałam pacjentce!

Wzięłam odcięty kawałek płytki, wyprostowałam sreberko. Oczytałam nazwę. Jezu! Przecież w zestawieniu z lekami chorej to trucizna! I to piorunująca! Najgorsze było to, że pigułki wyglądały prawie identycznie, a kawałek opakowania trudno było odróżnić.

Natychmiast chwyciłam za telefon.

Kwadrans później patrzyłam na zwężone wściekłością oczy doktorka.

– Dlaczego nie podała pani chorej leków? – warknął groźnie.

– Żeby jej nie otruć – odparłam takim samym tonem. – I dobrze o tym wiesz, rzeźniku. Nie może być inaczej, skoro ty sam je podmieniłeś!

Spojrzałam na pracodawcę.

– A ty co powiesz? Naprawdę nie jesteś jej mężem! To pewne.

Faszerowali ją lekami, chociaż była zdrowa!

Już się domyśliłam, o co tutaj chodziło. Ten drań był chciwym wspólnikiem milionera i postanowił zagarnąć jego majątek. Wiedział, że Alicja jest uprawniona do kroków prawnych w imieniu męża, i to wykorzystywał. Zrobił z niej psychicznie chorą, zmuszał do podpisywania dokumentów.

A kiedy się ostatecznie zbuntowała, zatrudnił mnie, licząc, że zdezorientowana kobieta da się zmanipulować obcej życzliwej osobie. I nie pomylił się, łajdak! To tłumaczyło także, dlaczego praktycznie wcale nie wychodził z domu.

Kiedy zorientował się, że nic więcej nie wycisną z nieboraczki, postanowił upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Czekali, aż podam truciznę chorej… Chorej? O nie! To właśnie podawane zdrowej osobie leki sprawiły, że miała objawy psychotyczne. W każdym razie oczekiwali, że Alicja dzisiaj umrze, a policja uzna, że to ja podałam jej śmiertelną dawkę nieprawidłowego leku. Zanim bym się wytłumaczyła, oni byliby już daleko.

A ja zeszłam na dół i oznajmiłam, że wiem wszystko.

– No co? – doktor spojrzał na wspólnika. – Trzeba będzie pobrudzić sobie ręce.

W tej samej chwili z ulicy dobiegł dźwięk syreny policyjnej. Zdębieli, bo nie mieli pojęcia o mojej wizycie na komendzie i porozumieniu z komisarzem.

Pokazałam im telefon, który trzymałam ukryty w dłoni, osłoniętej luźnym, długim rękawem bluzki.

Wszystko mam tutaj nagrane – powiedziałam. – To chyba wystarczy.

Zanim zdążyli się ruszyć, do domu wpadł komisarz i trzech mundurowych.

– Rany boskie, żyje pani! – zawołał z ulgą, a potem spojrzał na mężczyzn. – Oj, panie Edwardzie, bardzo pan się zmienił! Widziałem pana przecież kilka razy i muszę powiedzieć, że w życiu bym pana nie poznał – zadrwił.

A potem, gdy popatrzył na mnie, opuściła go wesołość.

Jak widać, nigdy niczego nie wolno lekceważyć – to było zawoalowane przyznanie mi racji. – Nawet jeśli wydaje się wręcz nieprawdopodobne.

– Najważniejsze, że przybył pan w samą porę. Jeszcze chwila, a ci dwaj by mnie załatwili. Już mi to zapowiedzieli. A potem, już bez przeszkód, zajęliby się panią Alicję – powiedziałam.

Komisarz skinął mi głową z szacunkiem, a potem zajął się aresztowaniem przestępców. Z satysfakcją patrzyłam, jak zakłada im kajdanki.

Czytaj także:
„Ksenia chciała zrujnować życie lekarzowi, bo odrzucił jej zaloty. Wykorzystała mojego syna, żeby zajść w ciążę”
„Nigdy nie dogadywałam się z teściową, ale teraz mam na nią haka. W każdej chwili mogę wykorzystać jej brudny sekret do zemsty”
„Trwałam przy mamie, choć choroba zmieniła ją w potwora. Coś we mnie pękło, gdy wykrzyczała mi w twarz, że chcę ją otruć”

Redakcja poleca

REKLAMA