„Los obdarzył mnie cudownymi dziećmi i pokarał mężem nierobem. Na szczęście, ten śmierdzący leń dostał lekcję pokory”

Kobieta wściekła na męża fot. Adobe Stock, New Africa
„Mąż oczywiście, przesadza. Co kilka tygodni chodzi z kolegami na wieczorne piwo, a w czwartki wyskakuje na piłkę nożną. Ale skupia się tylko na tym, czego mu brakuje: na relaksie, zabawie, imprezach, spokoju. Ciekawe, co by zrobił, gdyby był na moim miejscu...”.
/ 07.11.2022 17:15
Kobieta wściekła na męża fot. Adobe Stock, New Africa

Los obdarzył mnie trójką dzieci i mądrym, czułym, ale też odrobinę leniwym mężem. Marek jest naprawdę dobrym ojcem – rozumie maluchy, świetnie się z nimi dogaduje i spędza dużo czasu na zabawie. Problem polega jednak na tym, że dość szybko wyczerpują mu się baterie. A gdy traci energię, robi się marudny, drażliwy i niewdzięczny.

– Mam dość – wzdycha w ten sposób kilka razy w tygodniu. – Naprawdę ledwo zipię…

– Ale co się dzieje? Źle się czujesz? – pytam za każdym razem, żeby nie poczuł się zaniedbany, lekceważony.

– No jak, co się dzieje? Od rana zaiwaniamy przy dzieciakach! Dziewczyno, ty nie masz ochoty odsapnąć, poleżeć?

– Mam, ale trzeba je przecież ogarnąć. Nic samo się nie zrobi – staram się jakoś tłumaczyć mu sens życia, który my kobiety rozumiemy znacznie lepiej od mężczyzn.

– Ale ja nie wiem, ile jeszcze wytrzymam. Przecież ja w ogóle nie mam czasu dla siebie!

Oczywiście, przesadza. Co kilka tygodni chodzi z kolegami na wieczorne piwo, a w czwartki wyskakuje na piłkę nożną. Ale skupia się tylko na tym, czego mu brakuje: na relaksie, zabawie, imprezach, spokoju… Gdy popada w te gorsze nastroje, sprawia wrażenie najbardziej nieszczęśliwszego człowieka na Ziemi.

– Chłopie, masz piękne, zdrowe dzieci i zgrabną, kochającą żonę – kokietuję go z uśmiechem, gdy opada bez sił w fotelu. – Uśmiechnij się…

– Ja wiem, Ewcia. Ja sobie zdaję z tego wszystkiego sprawę. Tylko…

– Tylko co?

– Trochę tym nadmiarem szczęścia jestem przytłoczony – wzdycha, uśmiechając się ni to gorzko, ni wesoło.

No i tak sobie żyliśmy – od nastroju do nastroju. Bywało, że weekend zaczynaliśmy w fantastycznych humorach, a w połowie niedzieli Marek znów zaczynał pojękiwać. Często sama zabierałam dzieciaki na spacer czy plac zabaw, żeby on mógł sobie w domu odsapnąć, trochę się zrelaksować. Znosiłam jego narzekania i nawet nie liczyłam na zmianę. A mimo to do niej doszło, i to całkiem niespodziewanie.

Ileż on ma cierpliwości do dzieci! Skąd? 

Wyjechaliśmy na wakacje. Nasza podróż zaczęła się od narzekania na pakowanie, a potem na konieczność znoszenia walizek do samochodu. Mąż marudził również w drodze. Że się zatrzymujemy, że mała grymasi, a starsze hałasują. Gdy dotarliśmy na miejsce, Marek ledwo zipał.

Pomagał mi się rozpakować i jednocześnie pilnował dzieci, które roznosiła energia oraz ciekawość nowego miejsca. Z każdą chwilą robiło się pod naszym domkiem coraz głośniej i coraz bardziej nerwowo, bo robota czekała, a maluchy dokazywały. Gdy zaczynało narastać we mnie poczucie utraty kontroli, z sąsiedniego domku wyszedł starszy pan.

– Może ja pomogę? Mogę małą pozabawiać – zaproponował, wskazując najmłodszą Anię.

– Nie chcemy robić kłopotu. Zaraz ją wezmę do karmienia i nie będzie państwu przeszkadzać… – odpowiedziałam.

– Ale to żaden kłopot. Taki słodki maluch to sama słodycz. No, chodź do dziadka, myszko! No, chodź, maluszku… – wziął Anię na ręce, a ta nawet nie jęknęła; przez chwilę patrzyła na starszego pana z pewną podejrzliwością, ale zaraz zaczęła się śmiać z min, które stroił.

– Ma pan rękę do dzieci – powiedział mąż, a on się tylko uśmiechnął.

Żona starszego pana okazała się równie miła i pomocna jak on. Pani Maria przejęła Anię, a pan Rysio zabrał Michała i Dagmarę na plac zabaw. Trochę byliśmy z mężem ich uczynnością skrępowani, ale skorzystaliśmy z okazji i szybko wypakowaliśmy samochód. No, a potem podziękowaliśmy za pomoc i poszliśmy całą rodziną nad jezioro.

Tam było już znacznie spokojniej. Dzieciaki chlapały się i fikały, a my wariowaliśmy razem z nimi. Marek strzelił sobie nawet małe piwko, które marzyło mu się przez całą drogę. Do domku wróciliśmy pod wieczór.

Szybka kąpiel, kolacja i do łóżek. Maluchy padły natychmiast, a zaraz po nich zasnął też Marek… Przed snem powiedział tylko, że ledwo żyje i śpi jutro do dziesiątej. No i rzeczywiście tak spał. Ja natomiast wstałam o siódmej, umyłam się i zrobiłam dzieciom śniadanie, które zjadły na ganku. Pojawił się wtedy pan Rysio i zaproponował, że znów weźmie starsze dzieci na plac zabaw.

– A gdzie mąż? Na rybach może? – zapytał.

– Odsypia… – przyznałam się.

– Niech śpi. My z żoną już tyle snu nie potrzebujemy – machnął ręką.

Dzięki niemu wypiłam na spokojnie kawę i przywitałam rozbudzonego Marka. Obudził się w dobrym humorze, choć nie omieszkał stęknąć, że bolą go plecy od podrzucania dzieciaków w wodzie. Gdy dowiedział się, że pan Ryszard już od godziny jest z nimi na placu zabaw, trochę się zawstydził i pobiegł je przejąć.

Starsi państwo byli bardzo mili i pomocni

Co chwila oferowali, że zajmą się dziećmi. Na plaży rozbijali się w pobliżu i przejmowali opiekę nad maluchami, gdy była taka potrzeba. Nie byli jednak nachalni, nie narzucali się ze swoim towarzystwem. Rozłożyli koce kilka metrów dalej, zostawiając nam przestrzeń do rodzinnej intymności. Dyskretni i sympatyczni przyszywani dziadkowie.

Najśmieszniejsze było to, że męża zawstydzała postawa pana Rysia. Jego entuzjazm do dzieci, jego energia i chęć do pomocy dawały mojemu leniowi do myślenia. Wiele razy widziałam, jak biegnie uwolnić sąsiada od naszych dzieciaków, które za bardzo się przy sympatycznym dziadku rozkręcały. Nie przyznał się jednak, że starszy pan mu imponuje. Co więcej, trochę nawet dyskredytował jego optymistyczne nastawienie.

– Oj, nie ma się co ekscytować… – mówił. – Jak znam życie, to sami mają tylko jedno dziecko. Jakby mieli taką trójeczkę jak my, to by na starość szukali odpoczynku i spokoju… – zrzędził.

Postanowiłam, że przy najbliższej okazji zapytam pana Ryszarda, ile mają dzieci i wnuków, ale nie zdążyłam. Przyszła bowiem sobota i do naszego sąsiada zjechała się cała rodzina. Wyjaśniło się wtedy, skąd w tych ludziach tak wielka wprawa w zajmowaniu się dziećmi w każdym wieku.

Koło dziewiątej przyjechało pierwsze auto. Wysiadła z niego para z dwójką dzieci. Była to córka naszych sąsiadów z mężem. Po kolejnych piętnastu zaparkował następny, nieco większy samochód, z którego wysiadły cztery osoby – kolejna córka z mężem i dwójką dzieci. W ciągu następnych trzydziestu minut zawitały jeszcze dwa auta. W jednym było jedno dziecko i para, a w drugim przyjechało pięć osób – dwie dorosłe z trójką dzieci. W sumie odwiedziło starszych państwa na weekend szesnaście osób! Wypełnili domek sąsiadów do pełna i zajęli jeszcze dwa kolejne.

– Nie wierzę… – westchnął mąż. – Nie wierzę… – wgapiał się w przyjezdnych. Pan Ryszard musiał zauważyć jego spojrzenie, bo podszedł, żeby wyjaśnić, że to jeszcze nie wszyscy.

– Najmłodsza córka nie mogła przyjechać. Jest w zaawansowanej ciąży z pierwszym dzieckiem i musi się oszczędzać. Ale ładną mam gromadkę, prawda? – zapytał.

– Wspaniałą, panie Rysiu!– uśmiechnęłam się serdecznie.

– Ja cię kręcę! – westchnął mąż, gdy pan Rysio wrócił do siebie. Przez chwilę dyskretnie liczył coś na palcach, a potem powiedział:

– Piątka dzieci, a do tego ośmioro wnuków!

– A dziewiąty w drodze – dodałam.

Dziewiąty w drodze… – ciężko jęknął.

Musiało mu to chodzić po głowie przez cały weekend, bo jak tylko rodzina naszego sąsiada wyjechała, natychmiast zaprosił starszych państwa do nas na grilla.

– Panie Ryszardzie, pan mnie zawstydza – wyznał mu szczerze. – Jak pan tę piątkę wychował i nie zwariował? Jak pan teraz wytrzymuje z tyloma wnukami?

– A co tu do wytrzymywania? Przecież to wszystko moja krew – zaśmiał się nasz sąsiad.

– Ja bym nie dał rady. Chyba bym sobie strzelił w głowę – westchnął mąż.

Siedział na łóżku synka i głaskał go po nóżce…

Westchnął ciężko, smutno i przejmująco. Jak facet na skazaniu. Nasi goście musieli usłyszeć udrękę w tym jęku, bo pan Rysio uznał, że to dobry moment, by udzielić Markowi poważnej lekcji wdzięczności i pokory.

– Panie Marku, ja też kiedyś miałem takie nastawienie jak pan. Wszystko zmieniło się jednak, kiedy nasza najstarsza córka zginęła potrącona przez samochód. Mieliśmy wtedy już czwórkę dzieci, a ona kończyła jedenasty rok. Oszczędzę panu szczegółów naszej rozpaczy, ale wtedy zrozumiałem, że nic ważniejszego niż dzieciaki w moim życiu nie ma. Dotarło do mnie, że narzekać na nie to jakby mieć żal do Boga, że się w ogóle żyje. Rozumie pan?

– Tak, oczywiście – zawstydził się mąż.

– Zrozumie pan to, naprawdę, jeśli dzisiaj wieczorem stanie nad łóżkiem któregoś z dzieci i wyobrazi sobie, że go nie ma. Ale tak naprawdę, bez udawania… Niech pan spróbuje. Wtedy pan to poczuje.

Rozeszliśmy się do domków po godzinie. Ja poszłam się umyć, a Marek sprzątnął naczynia po grillu. Kiedy wyszłam spod prysznica, zastałam go w pokoju dzieci. Posłuchał rady starszego pana. Siedział na łóżku syna i głaskał go po gołej nóżce. Minę miał nietęgą.

– Wiesz, że ja tak bez przekonania z tym narzekaniem. Że ja tak tylko zawsze gadam… – powiedział ochrypłym głosem.

– Wiem. Przecież widzę, jak je kochasz.

– Już nie będę stękał. Obiecuję.

No i trzeba przyznać, że lekcję zapamiętał. Oczywiście, nie zmienił się zupełnie. Ciągle potrzebuje swoje odleżeć, posiedzieć w spokoju. Ale już znacznie mnie stęka. I od czasu do czasu zastaję go w pokoju dzieci, jak się w nie wpatruje w ten sam sposób jak wtedy. 

Czytaj także:
„To nie Krzyś zaproponował wspólne mieszkanie, a teściowie. Byli cwani, bo dzięki temu zyskali darmową posługaczkę”
„Gdy pijany kierowca odebrał mi mamę, wszystko wokół przestało istnieć. Jak dziecko, krok po kroku uczyłam się żyć na nowo”
„Syn był księdzem i zrzucił sutannę dla blond lali. Nie spiorę dorosłego chłopa, ale muszę mu wybić z głowy tę lafiryndę"

Redakcja poleca

REKLAMA