„Los brutalnie zadrwił sobie z mojej rodziny. Tragiczny wypadek ukochanej córeczki zburzył nasze życie, jak domek z kart”

Kobieta, która prawie straciła dziecko fot. Adobe Stock, Кирилл Рыжов
„Byłam w szoku. Spoglądałam to na męża, to na policjanta, nie dowierzając temu, co usłyszałam. Potem była szaleńcza jazda do szpitala, bieg po korytarzu i długie oczekiwanie na informacje, co z Agatką. Myślałam, że zwariuję”.
/ 16.09.2022 21:30
Kobieta, która prawie straciła dziecko fot. Adobe Stock, Кирилл Рыжов

Agata jest moim długo oczekiwanym, jedynym dzieckiem. Kiedy pojawiła się na świecie, obiecaliśmy sobie z Arturem, że zrobimy wszystko, by miała szczęśliwe życie. I przez lata poświęcaliśmy jej mnóstwo czasu, wspieraliśmy ją, gdy przeżywała trudne chwile. A ona każdego dnia się nam za to odwdzięczała.

Nie sprawiała kłopotów, świetnie się uczyła

Chciała zostać lekarzem. Z wypiekami na twarzy opowiadała, że gdy skończy studia, wyjedzie do Afryki leczyć dzieci. Nie potrafiła pogodzić się z tym, że umierają tylko dlatego, że nie ma im kto pomóc.

Co prawda w głębi duszy mieliśmy nadzieję, że jednak zostanie w kraju, ale nie próbowaliśmy wybijać jej tego pomysłu z głowy. Byliśmy dumni, że jest taka dobra i wrażliwa. Chcieliśmy, żeby spełniała swoje marzenia.

Tamtego dnia wracała od koleżanki. Powtarzały razem biologię do matury. Przez telefon powiedziała mi, że będzie w domu najpóźniej za dziesięć minut. I że mogę już szykować kolację. Ucieszyłam się, bo przez ten egzaminacyjny stres prawie w ogóle nie chciała jeść.

Pamiętam, że przygotowałam jej ulubione naleśniki z serem i brzoskwiniami. Trzymałam je na patelni, żeby nie wystygły, i wyglądałam przez okno, ale ona nie nadchodziła. Jej telefon też nie odpowiadał. Ogarniał mnie coraz większy niepokój. Próbowałam odganiać tę myśl, ale wracała jak bumerang.

Czułam, że stało się coś złego

– Nie przesadzaj. Pewnie spotkała na ulicy znajomych i się zagadała. Za moment będzie – uspokajał mnie Artur, ale, niestety, godzinę później, zamiast Agaty, przyszedł policjant.   

– Państwa córka została potrącona przez samochód. Bardzo mi przykro.

Byłam w szoku. Spoglądałam to na męża, to na policjanta, nie dowierzając temu, co usłyszałam. Potem była szaleńcza jazda do szpitala, bieg po korytarzu i długie oczekiwanie na informacje, co z Agatką. Myślałam, że zwariuję. W końcu przyszedł do nas lekarz.

– Córka jest już po operacji – zaczął.

– Wyzdrowieje? – przerwałam mu.

– Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy – zaczął, a ja czułam, że jest źle. – Obrażenia są bardzo rozległe. Nawet jak córka przeżyje, nigdy nie wróci do normalnego życia – rozłożył ręce.

Nogi się pode mną ugięły.

– Czy możemy ją zobaczyć? – wydukałam przez łzy.

– Dzisiaj to niemożliwe. Może jutro – popatrzył na mnie ze współczuciem.

Zrozumiałam, że nie wierzy w żaden dobry scenariusz. Może nawet myśli, że Agatka umrze?! Następnych godzin właściwie nie pamiętam. Nie wiem, jak dotarłam do domu, czy rozmawiałam z mężem, czy do kogoś dzwoniłam, czy płakałam, czy spałam. Otrząsnęłam się dopiero nad ranem, gdy Artur powiedział, że już czas jechać do szpitala.

Jak automat wsiadłam do samochodu

Godzinę później staliśmy przy łóżku Agaty. Leżała nieruchomo, podłączona do jakichś monitorów i rurek. Miała opuchniętą, poobijaną twarz, obandażowaną głowę. Była nieprzytomna.

Usiadłam obok i dotknęłam jej ręki. I stało się coś dziwnego. Nagle ogarnął mnie dziwny spokój. Nie czułam już żalu, bólu, strachu. Zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

– Nie bój się, nasza córka przeżyje. I będzie zdrowa – powiedziałam do Artura z uśmiechem.

– Skąd wiesz? – zdziwił się.

– Po prostu wiem – odparłam.

Potem przyznał się, że bardzo mi tej wiary zazdrościł.  Bo sam powoli godził się z myślą, że już nigdy nie porozmawia z Agatą.

Codziennie przychodziłam do córki. Mijały tygodnie, potem miesiące, a ja siedziałam przy jej łóżku od rana do wieczora. Myłam ją, czesałam, karmiłam strzykawką i choć ciągle była nieprzytomna, opowiadałam najprzeróżniejsze historie.

Zachowywałam się tak, jakby nie była po ciężkim wypadku, tylko leżała złożona grypą. Nie obchodziło mnie, że personel szpitala patrzy na mnie jak na wariatkę, że niektórzy szepcą, że córka – jeśli przeżyje – będzie tylko rośliną. I byłoby lepiej i dla niej, i dla nas, gdyby odeszła z tego świata. Święcie wierzyłam, że ta historia zakończy się szczęśliwie. 

Ani na chwilę nie straciłam tej wiary

Agatka wróciła do nas po pół roku. Nigdy nie zapomnę tej chwili. Zaczęłam ją czesać, gdy otworzyła oczy.

– Możesz mnie tak nie ciągnąć za włosy? – wykrztusiła.

– Obudziła się, obudziła! – wrzasnęłam i wybiegłam na korytarz.

Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. W sali, w której leżała córka, zrobiło się bardzo tłoczno. Przybiegli lekarze, pielęgniarki. Coś tam przy niej  robili, coś mówili, o coś ją pytali. A ja?  Spokojnie odeszłam na bok i zadzwoniłam do męża.

– Przyjeżdżaj! Agata na ciebie czeka – powiedziałam. – Obudziła się.

Na chwilę zapadła cisza.

– Naprawdę? – spytał.

– Co jesteś taki zdziwiony! – powiedziałam z udawaną przyganą w głosie. – Przecież mówiłam!

Czytaj także:
„Przyjęłam pod swój dach kuzynkę, a ona traktuje go jak darmowy hotel. Ale to ja jestem ta najgorsza, bo niby ciągle się czepiam”
„Mąż rzucił ją dla sekretarki, a ona jeszcze mu współczuła, bo taki biedny i na pewno żałuje… Ta pacjentka mnie zszokowała”
„Łykam środki na uspokojenie, chodzę na jogę. Wszystko po to, by zapanować nad złością. Ale i tak boję się, że kiedyś wybuchnę"

Redakcja poleca

REKLAMA