„Lockdowny mnie wykończyły. Musiałam zamknąć mój biznes. Zostałam z masą długów i depresją”

zmartwiona właścicielka restauracji przegląda dokumenty fot. Adobe Stock, pressmaster
„Jeden z polityków powiedział, że jeśli kogoś nie stać, by przez kilka miesięcy nie pracować, nie zarabiać, ale ponosić koszty, to powinien splajtować, bo jego działalność była nieopłacalna. To nieprawda. Moja restauracja przynosiła dochody, dopóki jej nie zamknięto”.
/ 03.02.2022 13:37
zmartwiona właścicielka restauracji przegląda dokumenty fot. Adobe Stock, pressmaster

Dwanaście lat temu, kiedy chodziłam jeszcze do liceum, nasz nauczyciel języka polskiego zadał nam ciekawy temat wypracowania. Brzmiał on: „Jak będzie wyglądać Polska w roku 2020?”. Koledzy i koleżanki z drugiej A puszczali wodze fantazji, pisali o polityce, snuli jasne bądź ciemne wizje przyszłości, niektórzy tworzyli scenariusze rodem z filmów science fiction.

Najbardziej dziwaczny pomysł przedstawił Dominik, miłośnik horrorów, który wymyślił, że czeka nas apokalipsa zombie. Pojawi się nowy, wcześniej nieznany, śmiercionośny wirus, który sprawi, że ludzie będą skakać sobie do gardeł, wszystko stanie na głowie, a w kraju zapanuje chaos. Cała klasa śmiała się z tego pomysłu w głos, a sam Dominik dostał ledwo trójkę na szynach i reprymendę za niepoważne potraktowanie tematu. Kto by pomyślał, że właśnie on najbardziej zbliżył się wtedy do prawdy…

Po szkole nie poszłam na studia. W domu się nie przelewało, trzeba było pomóc rodzicom w opłaceniu rachunków. Znalazłam pracę w jednej z knajpek przy głównej ulicy naszego miasta i plułam sobie w brodę, że zamiast technikum gastronomicznego skończyłam liceum.

Jaki pożytek z matury i ogólnego wykształcenia w świecie, gdzie liczą się konkretne umiejętności? Gdybym je miała, poświadczone papierem, być może startowałabym z dużo lepszej pozycji? A tak… zostałam zwykłą pomocą kuchenną, czyli dziewczyną od obierania ziemniaków i wynoszenia śmieci.

Zamarzyłam, by pójść na swoje

Mimo to nauczyłam się sporo w tej pracy. Podpatrywałam bardziej doświadczone koleżanki, zwłaszcza panią Elę, szefową kuchni, bardzo fajną babkę, która naprawdę dobrze gotowała. Miałam szczęście, że w swojej pierwszej pracy trafiłam właśnie na nią. Bo pani Ela była dla mnie inspiracją.

W późniejszych latach zawsze, kiedy napotykałam jakiś problem, przypominałam sobie, jak ona sobie radziła, i brałam przykład. A niestety, nie każdy kucharz, którego spotykałam, był taki jak ona. Niektórzy zupełnie nie mieli wyczucia smaku, a uważali się za Bóg wie kogo. Inni źle traktowali swoich podwładnych, a jeszcze inni kompletnie nie dbali o świeżość składników czy higienę.

– Co ty robisz? Chyba nie chcesz tego wyrzucić? – nakrzyczał na mnie któregoś dnia szef kuchni, kiedy szłam z resztkami jedzenia zostawionymi przez klienta do kosza na śmieci.

– A co niby mam z tym zrobić? – zdziwiłam się.

– Dawaj tutaj, powyjmuje się to i owo i będzie na następną porcję.

– Przecież to obrzydliwe… – wyjąkałam.

– A co, chcesz o tym porozmawiać z właścicielem? – kucharz spojrzał na mnie kpiąco. – Proszę bardzo! Tylko wiedz, że to on kazał tak robić.

Pracując w gastronomii przez te wszystkie lata, miałam wiele nieprzyjemnych sytuacji, ale po tej jednej coś we mnie pękło i stwierdziłam, że nie chcę już dłużej pracować dla kogoś i stosować się do jego zasad. Miałam już doświadczenie, miałam trochę oszczędności, a przede wszystkim mnóstwo chęci do działania. Postanowiłam otworzyć własną restaurację.

Moją ambicją było stworzenie miejsca ze smaczną kuchnią, które klienci będą odwiedzać z radością i polecać je swoim znajomym. Wiedziałam, że przede mną trudne zadanie. Pochodzę z niedużego miasta na północy Polski, u nas rynek był już dość przesycony. A jednak miasto wciąż się rozwijało, latem mieliśmy coraz więcej turystów. Mimo wszystko widziałam tu miejsce na swoją działalność.

Knajpkę otworzyłam „z przytupem” na początku roku 2019. Zrobiłam otwarcie na miarę „Kuchennych rewolucji” Magdy Gessler. Był uroczysty obiad, eleganckie obrusy, świece na stołach i oczywiście ogromne promocje. Naprawdę wyszło to świetnie. Pamiętam, że tamtego wieczoru byłam bardzo szczęśliwa, widząc, ilu gości odwiedziło mój nowo otwarty lokal.

To było fajne miejsce

W jego urządzenie włożyłam ogromnie dużo serca. Nie oszczędzałam na ozdobach i dodatkach, chciałam, żeby było idealnie. Wiedziałam dobrze, że ludzie przychodzą do restauracji nie tylko po to, żeby zjeść, ale też by spotkać się z przyjaciółmi i miło spędzić czas. Dlatego w mojej knajpce zawsze świeciło przytłumione światło, a w tle grała przyjemna, spokojna muzyka.

Oczywiście wszystko robiłam na kredyt. Cały remont, kupno sprzętów, pierwsze zakupy produktów. Musiałam zatrudnić dziewczynę do wydawania posiłków i kogoś do pomocy w kuchni, kiedy ja będę robić zamówienia i dbać o sprawy logistyczne. Nie było innego wyjścia. Oszczędności miały mi jedynie pomóc przetrwać pierwsze miesiące potrzebne na rozkręcenie biznesu. 

Nie liczyłam na to, że od razu będę zarabiać krocie. Nie liczyłam na to, że od razu będę zarabiać cokolwiek. Pensje, czynsz za lokal w centrum miasta, podatki, no i oczywiście kredyt z odsetkami… To wszystko były spore koszty

Mimo wszystko szło mi nieźle! W pierwszym miesiącu byłam na plusie kilkaset złotych.

– No i co? Robiłaś to wszystko, żeby teraz zarabiać kilkaset złotych? – krzywiła się mama, która chyba nie do końca we mnie wierzyła.

– Spokojnie, Hania dopiero zaczyna, po czasie będzie lepiej – mówił tata.

Miał rację. Czas mijał, a biznes powoli mi się rozkręcał. Najlepiej było w wakacje. Do miasta jak zwykle zjechało sporo turystów, a ponieważ mój lokal znajdował się niedaleko zamku, po przedpołudniowym zwiedzaniu przychodzili na obiad właśnie do mnie. Wieczorami też miałam mnóstwo gości. Nie od razu udało mi się uzyskać koncesję na sprzedaż alkoholu, ale kiedy już ją miałam, musiałam zatrudnić dodatkową osobę na nocki, tylu przychodziło imprezowiczów.

– Pani Haniu, muszę pani powiedzieć, że fajna ta pani knajpka – pochwaliła mnie kiedyś sąsiadka, która przyszła na obiad z rodziną. – Taka pani młoda, a tak sobie radzi. Podziwiam!

Piszę to wszystko nie po to, żeby się pochwalić, tylko po to, by pokazać, że sobie radziłam. Zaryzykowałam, zainwestowałam i mój biznes się opłacał. I uważam za bardzo niesprawiedliwe słowa jednego z polityków, który kilka miesięcy później powiedział, że jeśli kogoś nie stać, by przez kilka miesięcy nie pracować, nie zarabiać, ale ponosić koszty, to powinien zamknąć swój biznes, bo był nieopłacalny. To nieprawda. Moja restauracja przynosiła dochody, dopóki jej nie zamknięto.

Liczyłam, że to się niedługo skończy

Pierwszy lockdown przeżyłam cudem. Wedle prawa nie mogłam zarobić ani złotówki, natomiast płacić musiałam. Najemca nie zgodził się na wstrzymanie ani nawet obniżenie czynszu za lokal. Zanim weszła w życie tarcza antykryzysowa przygotowana przez rząd, wydałam dziesiątki tysięcy złotych na podatki, składki ZUS i pensje pracowników. I oczywiście na kredyt, bo negocjacje z bankiem nie miały żadnego sensu. Sama też za coś żyć musiałam, dlatego resztę oszczędności przeznaczonych na te pierwsze miesiące działalności zwyczajnie przejadłam.

Latem, kiedy obostrzenia zostały poluzowane, było troszkę lepiej. Otworzyliśmy się na nowo z nadzieją, że teraz już będzie dobrze. Mimo zaleceń, by siedzieć w domach, sporo ludzi przyjechało do naszego miasteczka na wakacje. Letnicy bali się zapuszczać daleko, za granicę, dlatego wiele polskich miejscowości, tych bardziej, ale i tych mniej turystycznych, pękało w szwach.

To nie był czas na zarabianie pieniędzy, tylko czas na odbijanie się od dna. I chyba znowu mi się udało. W październiku, po sezonie turystycznym, wyszłam wreszcie na zero. Nie miałam już co prawda oszczędności, ale nie miałam też większych długów, poza kredytem na działalność, który od początku wisiał nade mną jak siekiera, która w każdej chwili może opaść i uciąć mi głowę.

I wtedy zamknęli nas po raz kolejny. Pamiętam, że kiedy premier ogłosił to w swoim oświadczeniu, byliśmy tuż przed weekendem, dopiero co zrobiliśmy spore zapasy za niebagatelną kwotę, a na sobotę mieliśmy zaplanowaną w lokalu sporą imprezę. A oni nam powiedzieli: „Od jutra zamykacie knajpy”!

Ja sama zamknęłam się wtedy w toalecie i ryczałam przez pół godziny, aż Kasia, moja pracownica, przyszła sprawdzić, czy wszystko ze mną w porządku.

Zamknęłam działalność na wiosnę 2021 roku, o kilka miesięcy za późno. Gdybym zrezygnowała od razu przy drugim lockdownie, narobiłabym mniej długów i może udałoby mi się uniknąć depresji.

Ale ja naiwnie wierzyłam, że to całe szaleństwo wreszcie się skończy i wszelkimi siłami próbowałam przetrwać. Sprzedawałam trochę jedzenia na wynos, ale w naszym mieście nie miało to większego sensu, zwłaszcza w miesiącach zimowych. Ludzie siedzieli w domach i gotowali w domach, mało wychodzili, bo nie mieli po co…

Nasze miasto, gdzie nie ma wielkich sklepów, korporacji, gdzie wszystkie restauracje albo już padły, albo padną za chwilę, wyglądało jak w jakimś postapokaliptycznym filmie – puste, smutne, wymarłe…

– Trzeba było zostać na ciepłym etacie! – biadoliła moja mama. – Nie miałabyś teraz problemu!

Miała trochę racji. Gdybym nadal pracowała u kogoś, nie na swoim, w najgorszym wypadku zostałabym zwolniona. Mogłabym wtedy znaleźć nową pracę albo przeznaczyć oszczędności tylko na siebie, a nie na utrzymanie siebie, pracowników, najemcę lokalu i bank. Ale kto mógł przewidzieć, że to wszystko się stanie? Że rok 2020 będzie wyglądał właśnie tak? Chyba tylko Dominik z drugiej A, miłośnik horrorów.

Czytaj także:
„Mój mąż dawno nie żył, ale ja ciągle udawałam, że co rano piję z nim kawę. Każdy kąt był naznaczony żałobą”
„Ukrywam się w jeansach nawet w upał. Wstydzę się, bo kiedyś ciągle słyszałam od ortopedów, że mam krzywe nogi”
„Trwałam przy jego szpitalnym łóżku, mimo że byłam tą drugą. Gdy tylko wyzdrowiał, spakował manatki i wrócił do żoneczki”

Redakcja poleca

REKLAMA