Po przeprowadzce pod mazurskie lasy myślałam, że do końca życia obcować będę już tylko z bobrami i zającami. Mama twierdziła przecież, że nie nadaję się do ponownego ożenku, a życiową radość powinnam odnaleźć w samotnym macierzyństwie. Ach, jak bardzo się zdziwiła: kiedy Marysia bawi się nad jeziorem, ja odkrywam błogości natury z przystojnym leśniczym.
Jako rozwódce nic mi się nie należało
Od zawsze mieszkałam na końcu świata: z tym, że wraz z upływem lat, zamiast grzybów rozmnożyły się wokół nas nowe budynki, apartamentowce i franczyzowe markety. Ostatnie wiejskie zagrody graniczyły więc u nas z działkami, na których prężnie pracowali budowniczy zatrudnieni przez zamożnych warszawiaków. Nie przeszkodziło to jednak mojej matce w kultywowaniu rodzimych, przestarzałych tradycji.
– Kaśka, chyba nie sądzisz, że mąż pozwoli ci wrócić do pracy? – ganiła mnie za każdym razem, gdy tylko próbowałam wprowadzać w życie swoje nieśmiałe plany.
– Mamo... Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku. Do końca życia mam latać w fartuszku i zbierać jabłka?
– Na jabłko to spierze cię mąż, jeśli nie przestaniesz wydziwiać – mówiła, wracając do prania nad balią. Komu potrzebna była pralka...
Do dziś nie wiem, czy mama była wróżką, czy może sama wpajała swój staromodny światopogląd Stefanowi, kierując go ku złej drodze. Bajka nie miała jednak szczęśliwego zakończenia. Już rok po narodzinach córki mąż zaczął wyładowywać na mnie swoje frustracje. Nie mogłam nawet zakryć niechlubnych śladów makijażem – zdaniem mamy mężatce nie wypada się malować, bo kusi innych mężczyzn.
Potajemnie złożyłam więc wniosek o rozwód i zamknęłam się na cztery spusty. Spotykałam się nawet przelotnie z różnymi mężczyznami, co nie umknęło uwadze wszystkowiedzącej matki.
– Latawico, gadają teraz i o mnie! Zakładają, że sama byłam taka, jak ty, bo przecież charakter przechodzi na córkę! – wykrzykiwała w furii.
Milczałam. Nie miałam siły na kolejne karczemne awantury.
– Jeszcze raz zobaczę cię z jakimś adoratorem, a osobiście wyrzucę cię z domu. Teraz całe twoje życie to gospodarstwo i Maryśka. Zachciało się rozwodu? No więc zapamiętasz tę lekcję!
Romansując z przystojnym przyjezdnym, pomieszkującym w rozległej, nowoczesnej wilii wakacyjnej, sama przypieczętowałam swój los.
Miałam zaniedbany dom i ciało
Stara, drewniana chatka ogrzewana kozą nie wyglądała zbyt przytulnie. I mnie nie udało się wprowadzić do niej domowego charakteru. Nie zabrałam ze sobą prawie nic: w końcu Stefan nigdy nie dbał o mój dostatek. Swoje drobne oszczędności wydawałam jedynie na córkę. Mała szybko zaaklimatyzowała się w nowym otoczeniu, zawsze była zresztą cicha i samodzielna. Martwiłam się jedynie o to, że uwija się jak mróweczka pod wpływem własnej babci. Nie chciałam dla niej takiego losu.
– Dobrze ci tak. Stefan spotyka się z jakąś blondyną, a ty siedzisz w zapyziałej chatce – wysłuchiwałam litanii.
No tak. Mężowie, byli czy obecni, mogli hulać, ile zdrowie pozwoli, ale te same zasady nie miały żadnego zastosowania w przypadku kobiet.
Nie rozumiałam matki. Sama wyrzuciła mnie z domu, wręcz wygnała na koniec świata, a i tak nie chciała dać mi spokoju. Pewnie mściła się za swoje własne doświadczenia.
Nigdy nie ożeniła się ponownie po śmierci zaglądającego w kieliszek ojca i zwalała na mnie wszystkie swoje nieszczęścia. Ja też nie byłam zresztą zaspokojona, i to pomimo przelotnych romansów. Przyjezdni traktowali mnie równie przedmiotowo, jak swojskie chłopy.
– Dzień dobry – z rozmyślań wyrwał mnie nieco suchy, niski głos.
Obejrzałam się. Stał za mną mężczyzna w barwach moro, wysoko, szpakowaty, z wyraźnie zarysowanym podbródkiem. – Nie sądziłem, że zobaczę tu kogoś innego, niż zwierzynę.
– Widzi pan, cywilizacja dotarła. Córka chodzi dwa kilometry na autobus, ale poza tym nie jest źle.
– Jest cicho. Można wsłuchać się we własne myśli. Mam rację, pani...?
– Kasia – odparłam bez namysłu.
– Mirek. Bardzo mi miło – mówiąc to, szarmancko pocałował moją dłoń.
Wolę mech od małżeńskiego łoża
Kolejne dni spędziłam biegając między kuchnią, odrapanym sklepem rodem z PRL i błogim lasem. Zaobserwowałam tam z bliska naturalny cykl miłosny, basowe nawoływanie, stroszenie piórek i walki o względy samic. Choć w rodzinnej wiosce nie raz zajmowałam się trzodą, rozród kojarzył mi się wyłącznie z prostackimi żartami prymitywnych mężczyzn. Dopiero przy Mirku poczułam, że wszystko może następować naturalnie i powoli, zgodnie z pieśnią drzew i szumu wody.
– Kochany, zajmuje mi to długo... – szeptałam zawstydzona, doświadczając w zasadzie pierwszy raz męskiej opieki. Gotowanie obiadków, wyprawianie Marysi do szkoły, szybkie wypełnianie obowiązków małżeńskich: do tej pory właśnie tak wyglądał mój świat.
– Nie myśl. Tu nie musisz myśleć – usłyszałam jedynie w odpowiedzi.
Przestałam więc myśleć o wszystkim i pozwoliłam poprowadzić się instynktom. Nie przeszkadzało mi już to, jak wyglądam, nie dbałam więcej o to, czy mój brzuch i rozstępy zakłócają piękny obrazek. Po prostu byłam, współistniałam, przynależałam.
– Mamo, może zapniesz koszulę? – karciła mnie Marysia, spoglądając na mój dekolt. – Babcia mówi, że trzeba zapinać aż pod kołnierz.
– A kto mnie tu zobaczy, jeleń?
Wiedziałam, że nie tylko on, gdy kolejnego wieczoru wychodziłam na leśną schadzkę. No właśnie: ten las... Choć w młodości zdarzało mi się szaleć za stodołą, stogi siana nie przyśpieszały mi nadto pulsu. Czułam wyłącznie powinność i chęć zaspokojenia mężczyzny. Teraz, leżąc na wilgotnej ściółce, postępowałam zgodnie z rytmem natury. Każdy jej oddech był moim własnym, nieraz krótkim, innym razem mocnym i głośnym. Szmer liści pobudzał mnie równie mocno, jak szelest oliwkowej koszuli kochanka.
– Kocham cię – wyszeptałam.
Nie odpowiedział. Ale... czy naprawdę musiał?
Wreszcie czuję, że żyję
Rachunek sumienia nie przyniósł mi zbyt wiele. To prawda, szalałam jak nastolatka, ale nie czułam ani wstydu, ani potrzeby podporządkowania się nowemu towarzyszowi. Stefan i warszawscy kuracjusze co prawda kusili mnie miłymi słówkami, ale potem i tak traktowali, jak przedmiot. Czy naprawdę potrzebowałam słów?
– Kasia, kończy ci się drewno – usłyszałam. – U mnie go nie brakuje.
Nie było to jednak zaproszenie na randkę, a zwykła chęć opieki. Zaczęliśmy żyć w pewnej symbiozie. On przynosił mi idealnie zrąbane kłody i łatał dach, ja: zapraszałam go na późne śniadanie, spoglądając w milczeniu to na niego, to na las. Życie zaczęło toczyć się samo, a ja przestałam odbierać w końcu telefony od apodyktycznej matki. Nawet Marysia spuściła nieco z tonu i przestała przejmować się tym, czy zdąży pozmywać naczynia przed planowaną kąpielą w pobliskim jeziorku.
– Jak wychowasz córkę bez ojca? – pytała przyjaciółka, gdy wreszcie złapałam zasięg. No cóż: spontaniczne miłosne podrygi bywały dla mnie najważniejsze, ale nigdy ważniejsze od córki.
– Tak samo, jak bez ojca wychowywałam się ja.
Wydaje mi się, że Marysi lepiej zrobi życie bez ojca, ale z normalną matką. No właśnie: normalną. Wolną od uprzedzeń, widma rodowych nieszczęść, wiejskiej mentalności i oczekiwań świata. Nieważne, czy sypiam z leśniczym, czy z kardiochirurgiem – ważne, że czuję wolność, siłę i upragnione bezpieczeństwo.
Choć niedługo zbieram się na nocny wypad do lasu, nie czuję wyrzutów sumienia. Życie pokaże, czy zwiążę się z Mirkiem, czy może poszukam szczęścia gdzie indziej. Męski leśniczy zaspokaja wszelkie moje „tu i teraz”: a ja pierwszy raz od lat żyję chwilą!
Katarzyna, 37 lat
Czytaj także:
„Śpiąc z mężem wyobrażam sobie, że kocham się z jego bratem. Nie wiem, czy to już zdrada, czy tylko sposób na nudę”
„W podejrzany sposób zaczęła mi ginąć emerytura. Oskarżyłem o kradzież Bogu ducha winnego wnuka i pożałowałem”
„Załatwiłam córce pierwszą pracę na zmywaku, a ona mnie wyśmiała. Liczyła na ta, że pieniądze będą spadać jej z nieba”