„Lekarz, zamiast zlecić badania i skierować męża do specjalisty, wdrożył głupią kurację. To przez niego zostałam sama…”

lekarz, który wystawił złą diagnozę fot. Adobe Stock, Chinnapong
„Powiedziałam mu głośno i wyraźnie, że mam już dosyć tych jego zgadywanek, i skoro nie potrafi postawić diagnozy, ma wypisać skierowanie do pulmonologa. Burzył się, dąsał, mówił, że to on kończył medycynę, a nie ja, że nie będzie marnował skierowań, ale w końcu uległ”.
/ 14.07.2022 08:30
lekarz, który wystawił złą diagnozę fot. Adobe Stock, Chinnapong

Trzy lata temu pochowałam męża. Miał tylko 40 lat. Gdy na cmentarzu stałam z dziećmi nad jego trumną, nie mogłam uwierzyć, że odszedł. Zawsze przecież tak bardzo dbał o zdrowie. Wolny czas spędzał aktywnie. Latem biegał po parku, szalał z córkami na rowerze, zimą jeździł z nimi na łyżwach. Nie jadł byle czego, nie pił alkoholu, nie palił. Mówił, że dzięki temu dożyje późnej starości. Doczeka się wnuków, a może i prawnuków.

Kiedyś byłam dumna, że tak odpowiedzialnie podchodził do życia. Dziś jestem zła. Wiem, że gdyby tak nie dbał o siebie, pił, a przede wszystkim palił, to lekarz pierwszego kontaktu byłby dla niego łaskawszy. A tak… Skazał go na śmierć.

Lekarz nie widział potrzeby badań

Wszystko zaczęło się mniej więcej półtora roku temu. Michał zaczął kaszleć. Nie wyglądało to groźnie. Ot, takie „ekhe”, „ekhe”. Nie chciał nawet iść do lekarza. Myślał, że mu przejdzie. Ale gdy po dwóch tygodniach kaszel nie minął, wybrał się do przychodni.

– Doktor stwierdził, że to nic takiego. Zwykły wirus, mnóstwo ludzi go teraz łapie. Poleżę w cieple, połykam witaminę C, popiję syrop i będzie dobrze – powiedział po powrocie.

Nie było. Kaszel nie ustąpił. Chcąc nie chcąc, mąż znowu poszedł do przychodni. Wrócił  z receptą na antybiotyk, bo tym razem pan doktor dla odmiany stwierdził, że to może jednak jakaś bakteria.

– Teraz to już na pewno szybko wyzdrowieję. Nie pamiętam, kiedy ostatnio brałem antybiotyk, więc lek na pewno zadziała – cieszył się mąż, a ja też miałam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy.

Niestety, antybiotyk się skończył, a kaszel trwał w najlepsze! Po pewnym czasie znowu wysłałam Michała do lekarza. Miałam nadzieję, że dostanie skierowanie na badania, w tym na prześwietlenie płuc. To wszystko za długo już trwało. Nic z tego. Dostał tylko silniejszy antybiotyk.

– Dlaczego nie upomniałeś się o skierowania? – napadłam na niego.

– Upomniałem się. Ale pan doktor powiedział, że nie ma potrzeby mnie prześwietlać ani dodatkowo badać. Bo nie palę papierosów ani nie pracuję w zadymionych pomieszczeniach – odparł.

Nie podobało mi się to, ale cóż mogłam zrobić? Lekarz jest panem sytuacji, a jak się miało okazać, także życia i śmierci. Położyłam męża do łóżka i pilnowałam, żeby regularnie brał leki.

Niestety, zamiast oczekiwanej poprawy, z mężem było coraz gorzej. Kaszel tak się nasilił, że Michał chwilami nie mógł złapać tchu. Odwiedził przychodnię jeszcze kilka razy i zawsze wracał z kolejnym antybiotykiem albo wziewnym sterydem. Bo lekarz ciągle nie widział potrzeby wykonania dodatkowych badań. Byłam wściekła, że znowu dał się zbyć, lecz mąż mnie uspokajał. Wierzył, że wyzdrowieje, i niczego złego nie podejrzewał. Jego kolega z pracy też tak długo męczył się z przeziębieniem, a w końcu doszedł do siebie. 

Z bólu i bezsilności chciało mi się wyć

Po prawie ośmiu miesiącach takiej „zabawy” miałam dość. Mąż czuł się coraz gorzej i teraz nie chodziło już tylko o to, że miał kaszel. Schudł, zmizerniał, słabł w oczach. Coraz trudniej mu się oddychało. Byłam przerażona, bo ze zdrowego, relatywnie młodego człowieka stał się niemal jego wrakiem. To nie mogło dłużej trwać! Dlatego na następną wizytę w przychodni, wybrałam się już razem z nim. Bałam się, że znowu nie zawalczy o swoje, i tym razem to ja zamierzałam to zrobić za niego.

Lekarz chciał mnie wyprosić z gabinetu. Stwierdził z przekąsem, że Michał nie jest dzieckiem i nie potrzebuje opiekuna. Nie dałam się jednak wyrzucić. Powiedziałam mu głośno i wyraźnie, że mam już dosyć tych jego zgadywanek, i skoro nie potrafi postawić diagnozy, ma wypisać skierowanie do pulmonologa. Burzył się, dąsał, mówił, że to on kończył medycynę, a nie ja, że nie będzie marnował skierowań, ale w końcu uległ.

Myślałam, że najgorsze mąż ma już za sobą. Trafi pod opiekę lekarza z prawdziwego zdarzenia, który wreszcie postawi prawidłową diagnozę i go wyleczy. Pewnie nietrudno zgadnąć, co było potem. Z gabinetu specjalisty Michał prawie od razu trafił do szpitala. Okazało się że ma… raka płuc! A na ratunek jest już za późno…

– Gdyby mąż trafił pod naszą opiekę chociaż pół roku wcześniej, może by była jeszcze szansa. A tak… – ordynator rozłożył ręce.

Z bólu i bezsilności chciało mi się wyć. Byłam przy Michale do jego ostatnich chwil. Wspierałam go, trzymałam za rękę. Gdy zmarł, poszłam do lekarza pierwszego kontaktu i „podziękowałam” mu za opiekę. Ten specjalnie się nie przejął. Stwierdził, że działał zgodnie z zasadami sztuki lekarskiej i że nie ma sobie nic do zarzucenia. Przecież mąż nie palił, zdrowo żył... Kto mógł przypuszczać, że ma nowotwór płuc?!                      

Czytaj także:
„On stracił żonę, ja pochowałam męża. Nic już nie stało nam na przeszkodzie, by wspólnie zacząć nowe życie”
„Mąż zapracował się na śmierć, żeby spełnić moje marzenie. Zamiast świętować urodziny, płakałam na pogrzebie”
„Choroba odebrała żonie rozum. Zamiast walczyć o życie, uwierzyła nawiedzonej babie i ściągnęła tragedię na naszą rodzinę”

Redakcja poleca

REKLAMA