Syn nerwowo krążył po holu szpitala. Miał nadzieję na jakąkolwiek wiadomość od Ani. Synowa już od trzech godzin była na porodówce. Dotrzymywałem Marcinowi towarzystwa, czekając na narodziny mojego pierwszego wnuka.
– Może usiądziesz na chwilę? – zaproponowałem, zajmując jedno z krzeseł. Przecząco pokręcił głową. Rozumiałem jego zdenerwowanie.
Uśmiechnąłem się lekko. Na pewno nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo zmieni się jego życie, gdy pojawi się dziecko… I wtedy przypomniałem sobie historię sprzed lat, gdy syn był kilkuletnim brzdącem.
– Idziemy na bal! – oświadczyła żona, wprawiając mnie w osłupienie.
Zwykle sylwestra spędzaliśmy w kameralnej atmosferze u znajomych lub zapraszaliśmy kilka osób do siebie. No ale czegóż nie robi się dla ukochanej drugiej połówki! Udałem więc, że o takiej imprezie marzyłem przez cały rok. W tej sytuacji jedynym problemem było zapewnienie opieki Marcinkowi przez wieczór, a może i część nocy. Z kilkudniowym wyprzedzeniem poprosiliśmy teściową, by zanocowałau nas. Na szczęście zgodziła się przyjechać do ukochanego wnuka i dotrzymać mu towarzystwa…
31 grudnia szałowa kreacja żony oraz mój elegancki garnitur od rana czekały na wieszakach. Jola kręciła się po domu w tanecznych piruetach i z szerokim uśmiechem na twarzy. Najwyraźniej perspektywa upojnego wieczoru wprawiła ją w szampański humor.
– Może pójdziesz jeszcze z Marcinkiem na spacer? – zaproponowała, gdy zaczynało zmierzchać.
Chętnie przystałem na propozycję. Na dworze panował mróz, więc mały został solidnie opatulony w kilka ciepłych warstw. Ruszyliśmy przez osiedle… Puszyste płatki wciąż leciały z nieba, ale nam to nie przeszkadzało. Rzucaliśmy śnieżkami, biegaliśmy, bawiąc się w chowanego wśród krzewów.
– Ślizgawka! – zawołał nagle synek.
Na jednej z szerszych ścieżek dzieciaki wyślizgały śnieg tak mocno, że zamienił się w pas lodu. Rozpędziłem się i przejechałem na butach przez całą długość.
– Całkiem niezła. Można się dobrze poślizgać – oceniłem.
Rozradowany Marcin cofnął się kawałek i wziął rozbieg. Przejechał świetnie, choć nie do końca oblodzonej ścieżki. Rozpędził się znowu, lecz tym razem nie miał szczęścia. Nogi pojechały szybciej niż reszta ciała, syn upadł na lód. Zamarłem.
Wstał bez mojej pomocy, otrzepał się, ale już przeszła mu ochota na kolejne próby. Po chwili zaczął narzekać na ból głowy i stracił humor.
Wróciliśmy do domu. Marcin ciągle był markotny. W końcu położył się na swojej kanapie. Takie polegiwanie w ciągu dnia nigdy mu się wcześniej nie zdarzało, więc zacząłem się niepokoić. Żona, która zwykle zamartwia się o niego z byle powodu, tym razem wykazywała zaskakujący optymizm.
– Po prostu porządnie się przestraszył, że może sobie zrobić krzywdę – pocieszała mnie. – Przecież wiesz, że pod tym względem jest histerykiem.
Pół godziny później dziecko zaczęło gwałtownie wymiotować.
Pokazała nam zdjęcie rentgenowskie
– Wstrząs mózgu – oceniłem natychmiast. – Jedziemy do szpitala!
Zjawiliśmy się tam już po kwadransie. W korytarzu izby przyjęć czekała spora gromadka marudzących lub zapłakanych dzieci. Na szczęście Marcin dość szybko znalazł się w gabinecie. Dyżurny lekarz zbadał reakcje neurologiczne syna, jednak nie postawił jednoznacznej diagnozy.
– To jest skierowanie na rentgen. Proszę zjechać do podziemi – polecił.
Byłem coraz bardziej zdenerwowany.
Wyglądało na to, że Marcin jest w dużo cięższym stanie, niż mogłem przypuszczać. Na wykonanie prześwietlenia musieliśmy znów poczekać. Syn zwymiotował kolejny raz. Napięcie rosło z każdą chwilą. Ze zdziwieniem zauważyłem, że trzęsą mi się ręce. W głębi duszy obwiniałem się za całą tę historię. Przecież mogłem zabronić dziecku zabawy na ślizgawce!
Równocześnie rozsądek podpowiadał, że nie można go izolować od świata, kolegów, dziecięcych zabaw, tylko dlatego, że może wydarzyć się coś złego. „Zawsze może zdarzyć się coś złego!” – powtarzałem sobie. Wywołano nas. Zrobienie zdjęcia zajęło kilka chwil, po czym znów zaczęło się wyczekiwanie na opinię lekarza rentgenologa. Minęło nerwowe pół godziny.
Pani doktor wyszła na korytarz ze zdjęciem w dłoni. Zachwiała się lekko i poprosiła rodziców Marcina. Podeszliśmy z żoną, obawiając się najgorszego.
– O tu, widzą państwo? – przysunęła się blisko, wskazując palcem jakiś punkt na zdjęciu. – Tutaj wyraźnie widać pękniecie podstawy czaszki – stwierdziła z przekonaniem.
Poczułem od niej lekką woń alkoholu i miętowych cukierków. Byłem w szoku i jedynie zarejestrowałem fakty. Nie wyciągnąłem wniosków. „Pękniecie podstawy czaszki – powtarzałem w myślach. – Co to znaczy? Czy dziecku może stać się najgorsze?”.
Te szpitalne dni były straszne
Nikt nas nie poinformował, niczego nie wyjaśnił ani nie uspokoił. Na miękkich nogach wróciliśmy we trójkę do gabinetu dyżurnego lekarza. Usiedliśmy na korytarzu, wśród innych czekających. Po kwadransie udało nam się dostać do środka. Pan doktor przeczytał opis prześwietlenia, pokiwał głową i spojrzał na nas.
– Niestety, muszę skierować chłopca na oddział. Zostanie na obserwacji – dodał, widząc nasze zaskoczenie.
– Zostanie na noc sam? Bez nas? – spytałem cicho bardziej siebie niż lekarza.
W tamtych latach w szpitalach dziecięcych rodzice nie mogli opiekować się swoimi chorymi pociechami przez całą dobę tak jak dziś. Marcinka czekała noc z dala od domu…
Lekarz skinął głową.
– Nie będzie sam. Na oddziale jest kilku pacjentów w wieku Marcina. Pozna kolegów – pocieszył nas. – Poza tym pielęgniarki są bardzo miłe – dodał.
Wsiedliśmy do windy i wjechaliśmy na piętro opustoszałego szpitala. Dyżurujące pielęgniarki rzeczywiście okazały się sympatyczne. Przebrały Marcina w szpitalną piżamę, wyglądał w niej pociesznie. Nie wzięliśmy z domu jego rzeczy, bo do głowy nam nie przyszło, że zostanie w szpitalu. Na szczęście nie mieszkaliśmy daleko.
Pożegnałem się z synkiem, czując ucisk w gardle. Był taki nieszczęśliwy, jak porzucony psiak.
Po powrocie do domu Jola nie wytrzymała napięcia i zalała się łzami. Starałem się ją pocieszyć, ale sam czułem wilgoć pod powiekami. Do Marcinka przyjechaliśmy znów po dwóch godzinach. Tym razem mieliśmy wszystkie niezbędne rzeczy, łącznie z piżamą, kapciami i ulubionym misiem synka.
W czasie naszej nieobecności na sąsiednim łóżku w pokoju Marcina pojawił się kolejny mały pacjent. Nie było przy nim nikogo z rodziny. Miał minę równie nieszczęśliwą jak nasz synek. Zostaliśmy z Marcinkiem do późna. Nadal bolała go głowa, ale już nie wymiotował. Gdy zaczął ziewać i w końcu zasnął, wyszliśmy na palcach.
Raniutko w Nowy Rok zjawiliśmy się w szpitalu. Marcin zamiast jedzenia dostawał kroplówkę. Pielęgniarki powiedziały, że w nocy znów wymiotował i miał mdłości. Najgorsze było to, że żaden lekarz się nim nie zajmował. Było święto, więc nawet od dyżurnego pediatry nie mogliśmy się dowiedzieć, jaki jest stan naszego dziecka.
Następne dni były podobne do siebie. Odwiedzaliśmy syna po kilka razy dziennie, wyczekując poprawy. Nasz kiepski nastrój potęgował fakt, że nikt nie odwiedzał pacjenta z sąsiedniego łóżka. Maluch wciąż popłakiwał. Jego rodzice pojawili się dopiero trzeciego dnia. Okazało się, że daleko mieszkają, a do synka przyjechali z pustymi rękami.
Żal mi się go zrobiło i w sklepie z zabawkami niedaleko szpitala kupiłem uśmiechniętego miśka. Następnego dnia położyłem go na poduszce tamtego malucha. Ten spojrzał na mnie pytająco, a gdy skinąłem głową, natychmiast objął misia i mocno przytulił… Znów się wzruszyłem.
Wreszcie przyszedł poniedziałek. Nasz syn znalazł się pod opieką starszego, budzącego zaufanie neurologa. Lekarz uspokoił nas, że objawy wstrząśnienia ustąpiły, a obserwacja nie wykazała niczego niepokojącego. Po tygodniu wypisano go do domu.
Przyszedł więc w końcu długo oczekiwany dzień. Siedzieliśmy z żoną i synkiem przed gabinetem lekarza. Wezwał nas do środka, podał dokumenty i wyniki badań. Długo oglądał prześwietlenie głowy.
– Tak się zastanawiam, gdzie tu widać jakiekolwiek pęknięcie czaszki – powiedział do siebie w zamyśleniu.
Jola pamiętała, na co zwracała uwagę rentgenolog. Pochyliła się nad zdjęciem i wskazała palcem.
– O, tutaj panie doktorze…
– To normalny szew czaszki – stwierdził lekarz z westchnieniem.
Wtedy przypomniałem sobie chwilę, gdy pani rentgenolog chwiejnym krokiem wyszła na korytarz i chuchnęła mi w nos miętówkami i alkoholem. Najwyraźniej nie była w najlepszej formie i zobaczyła na zdjęciu coś, czego nie było. Byłem zbyt szczęśliwy, że synek jest znów z nami, by robić aferę, choć może powinienem, żeby inni nie musieli przeżywać tego samego, co my. W końcu co się nadenerwowaliśmy to nasze.
Czytaj także:
„Nie umiałam być szczęśliwa z dobrą pracą i kochającym mężem u boku, a teraz co? Jestem sama i nie mam nic”
„Bieda zmusiła mamę do zastawiania rodzinnych pamiątek za grosze. Po 32 latach odnalazłam cenny medalion babci i miłość”
„Żona boi się wystawić nosa za drzwi i wymaga, żebym został pustelnikiem. Pandemia zmieniła ją w wariatkę”