Osunęłam się na podłogę i podciągnęłam kolana pod brodę. Czasami tak robiłam, by poczuć się ciut bezpieczniej w sypialni. Dom był stary, a jego położenie dodatkowo obniżało cenę nieruchomości. Mój mąż nie wahał się ani chwili. Nigdy nie lubił zgiełku i pędu miasta, zawsze pragnął mieszkać na odludziu. A ja poszłam za nim jak cielę na rzeź. Spakowałam cały nasz dobytek w kartony i wsiadłam do dostawczego fiata. Wiola była wtedy malutka. Przytulona do mojej piersi smacznie spała, kołysana szumem silnika i wyjącym za oknami wiatrem. Nie miałam pojęcia, z czym przyjdzie nam się mierzyć na tym odludziu.
Gdy Wiola zaczęła dorastać, znienawidziła to miejsce. Do najbliższego przystanku autobusowego musiała iść piechotą kilka kilometrów, niejednokrotnie w błocie i deszczu.
– To cię zahartuje – tłumaczył Andrzej. – Życie nie będzie się z tobą cackać, więc lepiej się przyzwyczajaj.
– To tylko dziecko – protestowałam, tuląc chlipiącą córkę.
Andrzej chciał wychować Wiolę na silną kobietę, która ze wszystkim sobie poradzi. Wiedziałam, że kocha córkę, lecz nie byłam przekonana co do tego, czy we właściwy sposób jej tę miłość okazuje. Zawsze był wycofany, bywał też oschły i nieprzyjemny. Kiedyś mi to imponowało, ale z czasem stało się wadą, którą coraz trudniej było mi zaakceptować. Kiedyś pociągała mnie jego mroczna strona, ale z biegiem lat ten mrok zaczął go pochłaniać. Andrzej stawał się coraz bardziej ponury, nieprzystępny, odpychający.
Najgorsze były wieczory, gdy wracał z pracy
Do tego doszło picie. Wracał z miasta z pękatą torbą, pełną pobrzękujących butelek. Chował je w spiżarce i wyjmował, gdy myślał, że obie z Wiolą śpimy. Czasem wychodził wieczorami, trzaskając drzwiami i mamrocząc coś pod nosem. Lubił włóczyć się po pobliskim lesie. Czasem wybierał się z kolegami na polowanie. Tak upływało nam życie w domu za miastem.
Skłamałabym, mówiąc, że byłam szczęśliwa. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, by odejść, rozwieść się. Miałam w sobie silnie zakorzenione przekonanie, że małżeństwo to związek na całe życie i co by się nie działo, trzeba się wspierać i trwać przy sobie.
W ciągu dnia życie dawało się znieść. Uwielbiałam ten czas, gdy Wiola wracała ze szkoły, siadała przy stole i opowiadała mi, co się wydarzyło i co robiła. Z roku na rok stawałyśmy się sobie coraz bliższe, nie tylko jako matka i córka, ale też jak dwie kobiety dzielące wspólny los, aż dotarło do mnie, że moja szesnastoletnia córka jest moją najlepszą i jedyną przyjaciółką.
Najgorsze były wieczory, kiedy Andrzej wracał z pracy. Gdy przekraczał próg, zwykle był zły na cały świat. Pewnego dnia przez blisko trzy godziny zajmowałam się pieczeniem i ozdabianiem tortu dla Wioli. Straciłam rachubę czasu i nie zdążyłam przygotować obiadu dla Andrzeja. Podałam mu przygotowane na szybko danie z resztek: makaron z jajkiem i kiełbasą.
– Żarty sobie stroisz? To ma mi wystarczyć? – warknął Andrzej.
Kątem oka dostrzegłam krzątającą się po pokoju Wiolę, więc zamknęłam drzwi od kuchni. Zawsze starałam się udobruchać Andrzeja, by córka nie musiała być świadkiem kłótni.
– Cały dzień tyram, a ty mi dajesz żarcie jak dla psa? – cedził Andrzej, nerwowo pocierając wąsy. Już coś wypił, a to nigdy nie wróżyło dobrze.
Niemal słyszałam tłukące się w mojej piersi serce, ale podeszłam do niego.
– Kochanie…
Odtrącił ze złością moją dłoń.
– Przepraszam, przez cały dzień piekłam tort dla Wioli.
– To cię tłumaczy? P… tort?!
– Nasza córka obchodzi jutro urodziny, szesnaste. Nie pamiętasz? – ryzykowałam, zadając to pytanie. Wiedziałam, że w takich chwilach lepiej go nie drażnić. Zwykle wystarczyło odczekać, aż emocje opadną, a alkohol przestanie działać. Tym razem jednak chodziło o coś innego. Uderzyło mnie, że Andrzej myślał tylko o sobie. Dla mnie najważniejsza była Wiola.
– Pamiętam czy nie, nie twoja sprawa! Ty masz robić, co do ciebie należy! – walnął ręką w stół, aż zadudniło.
Odskoczyłam przestraszona. Oparłam się o szafkę.
– Uspokój się, proszę – zacisnęłam palce, nie bardzo widząc, czyj gniew próbuję okiełznać: swój czy jego.
Bez wątpienia moja gwałtowna reakcja tylko bardziej by go rozwścieczyła. Przełknęłam więc ślinę i spuściłam pokornie głowę. Nie pomogło. Andrzej wybuchłby tak czy siak. Nie wiedziałam, że tamtego dnia zwolnili go z pracy, dlatego wrócił do domu pijany. Po drodze wstąpił do obskurnego baru przy zakręcie prowadzącym do naszego domu, który postawił tam chyba sam szatan, by kusił go do złego.
To nie żadna miłość, tylko uzależnienie
Piciem mój mąż rozwiązywał problemy, a przynajmniej tak mu się wydawało. Lał w siebie wódę, by potem bezkarnie wyładowywać złość i frustrację na mnie i domowych sprzętach. Krzyczał i tłukł naczynia, łamał krzesła, kopał drzwi. W normalnych rodzinach zaznacza się na framudze flamastrem wzrost dzieci. U nas były tylko ślady domowych awantur. Nieraz po kłótni delikatnie gładziłam palcami nowe wgniecenia.
Potem Andrzej walił się spać. Pokonując obrzydzenie, kładłam się obok i mimowolnie wdychałam woń alkoholu i niemytego ciała. Następnego ranka przychodził czas na przeprosiny. Zerwane naprędce kwiaty z ogródka miały wszystko naprawić. Typowy scenariusz…
Ale dzisiaj wszystko przebiegało inaczej. Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta, a ja czułam podchodzący do gardła lęk. W szparze pomiędzy framugą a uchylonymi drzwiami ujrzałam przestraszoną twarz córki, bladą i załzawioną. Nie wytrzymałam, wybuchnęłam płaczem. Nie wiedziałam, kiedy i z której strony spadł pierwszy cios. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Smagnięta dłonią na odlew, uderzyłam głową o krawędź wiszącej za mną szafki. Syknęłam z bólu i zgięłam się wpół, gdy oberwałam pięścią w brzuch.
– Tak ci ze mną źle? – ryknął Andrzej. – To może być jeszcze gorzej!
– Przestań! – usłyszałam głos córki.
Wpadła do kuchni i szarpnęła ojca za bluzę. Zatoczył się i runął na stół. Usłyszałyśmy suchy trzask, blat pękł na pół, Andrzej wylądował na podłodze. Podniósł się z trudem.
– To są sprawy dorosłych, córciu – wymamrotał. – Odejdź. Wyjdź stąd! Słyszysz, co mówię?
– Nie pozwolę, żebyś skrzywdził mamę! – krzyczała Wiola, zasłaniając mnie własnym ciałem.
Poczułam, że drży na całym ciele. Ja także się trzęsłam. Ze strachu. Andrzej nigdy wcześniej mnie nie uderzył. Wydawało mi się, że go znam. W tamtym momencie dotarło do mnie, że już nigdy nie poczuję się bezpiecznie w jego obecności. Już nie wiedziałam, czego się po nim spodziewać. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, w jak toksycznym związku trwałam przez wiele lat. To nie była miłość, tylko uzależnienie. Potrzeba było dramatycznej sytuacji, by do głosu doszedł instynkt samozachowawczy. Nie miałam jednak pojęcia, co robić.
– Obie jesteście siebie warte! Dajcie mi święty spokój! – warknął Andrzej, zaciskając pięści, a potem kopnął pozostałości po stole, przy którym jeszcze tego ranka jedliśmy śniadanie.
Po chwili huknęły drzwi wyjściowe. Pewnie poszedł do lasu. Na piechotę, bo nie usłyszałam warkotu silnika. Miałam jakieś dwie godziny na posprzątanie bałaganu i doprowadzenie się do porządku. Dotknęłam potylicy i jęknęłam z bólu. Pod palcami wyczułam guza i krew.
– Mamo, wstawaj, wynosimy się stąd! – nachyliła się nade mną Wiola.
– Nie, córeczko, to tylko pogorszy sprawę… – odparłam.
– Aha, to może być jeszcze gorzej?
Podeszła do stojącej w przedpokoju komody. Usłyszałam brzęk kluczy. Wróciła i chwyciła mnie pod ramię.
– Idziemy.
– Gdzie? O czym ty mówisz?
Zdecyduj się i ogarnij wreszcie, kobieto!
Spojrzałam na Wiolę i napotkałam jej wzrok: twardy i zimny. Wyrosła na silną kobietę, tak jak chciałeś, pomyślałam z ironią. Poczułam zimny metal pod palcami. Wiola wsunęła mi kluczyki w dłoń.
– Ty musisz poprowadzić.
Wyszłyśmy na zewnątrz. Omiotłam spojrzeniem ogród i dom. Przed oczami przelatywały mi migawki wspomnień. Z trudem wyłuskiwałam te dobre, choć jakieś przecież były… Nie, nie ma czasu na sentymenty i wątpliwości. Usiadłam w fotelu kierowcy. Nadgryziony rdzą dostawczak pamiętał czasy, gdy się tu wprowadzaliśmy, ale powinien dowieźć nas do miasta. Uruchomiłam silnik.
Samochód wytoczył się na utwardzoną drogę obsadzoną po obu stronach drzewami. Kiedy dojeżdżałam do zakrętu i przeklętego baru, poczułam silny ból głowy, przed oczami zatańczyły mi mroczki. Straciłam panowanie nad kierownicą, auto obróciło się gwałtownie, nadjeżdżający z naprzeciwka samochód zatrąbił. Odruchowo uderzyłam stopą w pedał hamulca i skręciłam kierownicą. Pisk opon, krzyk Wioli. Zarzuciło nami, tylne koła zabuksowały na poboczu i ugrzęzły. Wóz przechylił się do tyłu, niemal wpadając do rowu. Ale nie wpadł. I dalej da się nim jechać, jeśli tylko wydobędę go z tego błota.
Dobra, najwyższa pora porządnie wziąć się w garść. Ten wypadek, do którego prawie doprowadziłam, był jak pogrożenie palcem. Zdecyduj się i ogarnij, kobieto. Jeśli nie dla siebie, to dla Wioli. Wystarczająco długo pozwalałaś, by cierpiała, patrząc na awanturującego się ojca i żenująco ustępliwą matkę. Aż doszło do tego, że musiała cię bronić! A zatem do dzieła!
Wyskoczyłam z auta i zaczęłam je pchać. Mięśnie paliły mnie z bólu, rana z tyłu głowy pulsowała. Las szumiał złowrogo, jakby czający się w nim diabeł nie chciał nas puścić. Odwróciłam się i zdawało mi się, że widzę biegnącego ku nam Andrzeja. Jego oczy rozświetlały mrok niczym ślepia dzikiego zwierza. Krzyknęłam z głębi płuc, jak wojownik motywujący się przed walką. Mieszanina lęku, gniewu i nienawiści dodała mi niemal nadludzkiej mocy. Zebrałam się w sobie i… pchnęłam! Auto wytoczyło się na szosę. Wskoczyłam do środka. Gdy zerknęłam w lusterko, ujrzałam tylko ciągnącą się w głąb lasu pustą drogę.
Gdyby nie córka pewnie znów bym mu wybaczyła
– To nie twoja wina… – odezwała się nagle Wiola, kiedy wjeżdżałyśmy na parking szpitala.
– Powinnam była cię chronić… – spuściłam głowę na pierś i pozwoliłam, by łzy płynęły.
– Chroniłaś. Teraz pora zadbać o siebie – odparła Wiola.
Objęte wpół, brudne i zapłakane weszłyśmy na izbę przyjęć, powodując poruszenie. Rana na głowie wymagała kilku szwów, a na policzku wykwitł mi zielononiebieski siniak, ze szpitala wyszłam jednak, ściskając w dłoni obdukcję lekarską. Wiedziałam, że Andrzej powinien ponieść konsekwencje, lecz gdzieś w zakamarku mojego serca wciąż tliło się to chore, pętające wolę i rozsądek uczucie do niego. Nie miałam pojęcia, że aż tak bardzo uzależnił mnie od siebie, po odcięciu od towarzystwa ludzi, od rodziny. Zamknął mnie i naszą córkę w starej chacie za miastem, by mieć nad nami władzę.
– Drań. Nie może mu to ujść płazem – przekonywała mnie siostra, u której się zatrzymałyśmy. Nie widziałam jej od bardzo dawna, ale zgodziła się nas przyjąć bez wahania, choć nie obyło się bez przytyku: – Ostrzegaliśmy cię przed nim…
Racja. Moja rodzina, zwłaszcza siostra, była sceptycznie nastawiona do Andrzeja. Wyprowadzka za miasto tylko dolała oliwy do ognia. Wtedy zerwałam z nimi kontakty, rozczarowana ich niechęcią, zła, że chcą nas rozdzielić. A potem zwyczajnie wstydziłam się odezwać i przyznać, że nie jest tak różowo, jak miało być. Ale nadal go kochałam. Tkwiłam przy mężu, przekonana, iż bez niego jestem nikim. Myślałam, że jego wewnętrzna siła stanowi fundament mojego życia, tymczasem była źródłem zła, które mało mnie nie zniszczyło.
Siostra zatrudniła mnie w swojej kwiaciarni. Andrzej wpadł tam kilka razy. Najpierw tłumaczył, dlaczego tak się miotał tamtego dnia – dokładnie tak to ujął – i błagał o przebaczenie. Szybko jednak stracił cierpliwość i przybrał dobrze mi znany drwiący wyraz twarzy.
– Przestań się wygłupiać, nie poradzisz sobie beze mnie. Wracaj!
Nie uległam mu. Wspierała mnie w tym cała rodzina, a najbardziej córka. To ona była świadkiem mojego cierpienia. Słyszała tłumione krzyki podczas awantur, oglądała moje łzy, a potem nędzne kwiaty w wazonie na jeszcze nędzniejsze przeprosiny. Naiwnie sądziłam, że jest tylko dzieckiem, które niewiele z tego rozumie. Tymczasem gdyby nie ona i jej stanowcza decyzja, pewnie po raz kolejny wybaczyłabym Andrzejowi i dalej wiodła przepełnione lękiem życiem.
Czytaj także:
„Mąż znęcał się nade mną psychicznie. Rodzice uznali rozwód za fanaberię i moją życiową porażkę”
„Nikogo nie bałam się tak, jak własnego męża. Znęcał się nade mną, wydzielał mi pieniądze i stale mnie poniżał”
„Mąż zamykał mnie w domu. Znęcał się nade mną i bił dzieci. Jakimś cudem udało mi się uciec”