Na osiedle, na którym dorastałam, sprowadziliśmy się, gdy miałam kilka tygodni. W nieotynkowanym bloku zamieszkały z początku tylko dwie rodziny: nasza i Marcina. Moja mama – nauczycielka – po wakacjach wróciła do pracy. Mną opiekowała się babcia, która właśnie przeszła na emeryturę. Z jej opowieści znam moment, w którym poznałam Maćka.
– Pchałam wózek przez błoto. Dokoła żywej duszy. Nagle usłyszałam za sobą plusk, siarczyste przekleństwo i… dziecięcy śmiech. Odwróciłam się. W błocie leżała kobieta mniej więcej w moim wieku. A z jej przygody głośno naśmiewał się siedzący w wózku brzdąc!
Ten brzdąc to był Maciek. Okazało się, że wprowadził się do naszego bloku z mamą, tatą i babcią trzy dni wcześniej. Od tego spotkania nasze babcie spacerowały po okolicy razem. Zaprzyjaźniły się. Siłą rzeczy ja musiałam zakolegować się z Maćkiem. Jakkolwiek to nie zabrzmi – muszę się przyznać, że Maciek był pierwszym przedstawicielem płci przeciwnej, któremu udało się mnie zainteresować swoim… siusiakiem. To ulubiona anegdota mojej mamy, którą do dziś zabawia znajomych na przyjęciach.
– Wpadłam do Olgi pożyczyć mąki. Maciuś akurat zasikał majtki i rajstopki, więc stał z gołą pupą w swoim drewnianym łóżeczku. Postawiłam na ziemi Madzię. Stanęła niepewnie, trzymając się szczebelków łóżeczka. Zaczęłyśmy z Olgą plotkować, gdy nagle usłyszałyśmy płacz Maćka i wrzask Madzi. „Manio da, Manio da…” – darła się moja córka, a Maciuś wył wniebogłosy. Rzuciłyśmy się na ratunek. I co się okazało? Chłopak chwilę wcześniej zaczął się bawić swoim siusiakiem. Madzia, myśląc że to zabawka, włożyła ręce między szczebelki, złapała i zaczęła ciągnąć… Na szczęście zareagowałyśmy w porę i Maciuś nie stracił swojej małej męskości.
Potem Maciek poszedł do przedszkola, ja nie. Na nasze podwórko sprowadziło się sporo ludzi, więc ja miałam nowe koleżanki z piaskownicy, on kolegów z przedszkola. Spotykaliśmy się czasem na podwórku czy spacerze, ale nie byliśmy już nierozłączni.
Do szkoły poszłam w wieku sześciu lat. Gdy rok później trafił tu Maciek – był pierwszakiem i wstyd było się z nim zadawać.
Los co chwilę stykał nas ze sobą
To był początek trzeciej klasy. Usiadłam na swoim miejscu, w pierwszej ławce (ciągle byłam najmniejsza i przez to skazana na to, żeby siedzieć z przodu). Nagle ktoś pociągnął mnie za warkocz. Odwróciłam się, a tam – Maciek.
– Co ty tu robisz? To nie twoja klasa – oburzyłam się.
– Tak dobze sie ucyłem, ze mnie psenieśli – wyseplenił (właśnie stracił obie górne jedynki).
W trzeciej klasie już nie mogłam się z nim kolegować. Chłopaki są głupie – wiadomo. Ale los znowu nas szybko zetknął. Oboje byliśmy najmłodsi i najniżsi. Więc gdy na rytmice uczyliśmy się krakowiaka – okazało się, że będziemy razem tańczyć w pierwszej parze. Byliśmy na siebie skazani przez dwa lata, aż w końcu ja urosłam – on nie – i dostałam wyższego partnera.
W połowie piątej klasy wychowawczyni oznajmiła, że po raz pierwszy będziemy mieć nie „zabawę” klasową, a dyskotekę. Różnica był taka, że impreza miała zacząć się później – o 17 – i potrwać do 20. Wiedziałyśmy z koleżankami, że na dyskotece tańczy się z chłopakami. I że to oni powinni nas poprosić do tańca. Ale jakoś się nie kwapili. Stali pod jedną ścianą udekorowanej sali, a my pod drugą. Zdesperowana wychowawczyni chyba uznała, że to my mamy więcej odwagi, bo nagle zarządziła:
– Dziewczynki proszą chłopców, białe tango. Jazda, ruszamy – zawołała i porwała na parkiet matematyka.
Pierwsza odważyła się pójść w jej ślady Kasia – niekoronowana królowa naszej klasy. Lekko rumiana, podeszła do Damiana i wyciągnęła do niego rękę. Reszta chłopców zaczęła buczeć, ale Damian cały w pąsach dał się zaprowadzić na środek sali. W ślady Kasi poszły inne dziewczyny. I nagle pod jedną ścianą stałam już tylko ja – pod drugą Maciek. Nie mogłam być gorsza. Podeszłam do niego i bez słowa zaciągnęłam na parkiet. Położyłam mu wyprostowane ręce na ramionach. Można powiedzieć, że po raz pierwszy byłam wtedy w objęciach mężczyzny.
Kilka tygodni później Kasia miała urodziny. I po raz pierwszy urządziła „prywatkę”. Rodzice byli wprawdzie w sąsiednim pokoju, ale zgodnie z umową mieli do nas nie zaglądać. Tym razem oderwaliśmy się od ścian trochę szybciej. Już po godzinie w rytm Abby tańczyło kilka par. A potem ktoś rzucił odważny pomysł: – Zagrajmy w butelkę!
Prawdopodobnie byłam jedyną osobą, która nie wiedziała, o co chodzi. Więc gdy padła propozycja, żebym to ja jako pierwsza zakręciła butelką, nie miałam nic przeciwko. Pusta butelka po cytronecie przez chwilę wirowała po podłodze, aż jej szyjka zatrzymała się wycelowana w Maćka. Dzieciaki ryknęły śmiechem.
– Pocałuj go, pocałuj– piszczały koleżanki.
– Co mam zrobić? – zapytałam, czując, że jestem na twarzy purpurowa.
– No pocałować. Co ty, nie umiesz grać w butelkę?
Byłam przerażona. Maciek chyba też. Ale to w końcu on odważnie podszedł do mnie i cmoknął mnie w policzek. Zawstydziłam się tak bardzo, że zerwałam się z podłogi i pobiegłam do domu.
Jak było do przewidzenia – pierwszą dziewczyną w klasie, która zaczęła z kimś chodzić była Kasia. Jej chłopakiem został oczywiście Damian. W połowie ósmej klasy z naszej paczki bez pary byłam już tylko ja i Maciek. Siłą rzeczy, gdy szliśmy wszyscy do kina, to siedziałam koło niego. Tak samo w autokarze, gdy jechaliśmy na wycieczkę… Nie będąc parą – trochę nią jednak byliśmy.
Poszliśmy do różnych szkół średnich
Widywaliśmy się czasem koło bloku, wymieniając zdawkowe „cześć” i „co słychać?”. W czwartej klasie dziewczyny uznały, że przed studniówką trzeba się zapisać na kurs tańca. Jak to zwykle bywa, jeden chłopak przypadał na trzy dziewczyny. Walca i fokstrota tańczyłam z Anką. Na kolejnej lekcji padło tajemnicze słowo: „łacina”.
– Dziś przejdziemy do tańców latynoamerykańskich. Na początek zmysłowa rumba – oświadczył instruktor.
Zostałam pod ścianą sama, bo Anka miała anginę. Niezadowolony instruktor rozejrzał się dookoła. Nagle wyszedł na korytarz. Po chwili wrócił prowadząc za rękę… wściekłego Maćka!
– Wyraźnie słyszałem, jak kierownik domu kultury mówił, że masz być u nas od wszystkiego. W tej chwili jesteś mi potrzebny tutaj – oświadczył instruktor i postawił Maćka przede mną.
– Cześć – zagadnęłam…
– O, znacie się? To doskonale.
Gdyby to był niewinny walc… Że też musiało paść na tę przeklętą rumbę!
– I ruszamy zmysłowo bioderkami… I patrzymy na naszego partnera… Rumba to taniec miłości. Patrzcie na siebie, jakbyście nie mogli się powstrzymać… – przemawiał aksamitnym głosem instruktor, a ja wiedziałam, że moje koleżanki umierają ze śmiechu.
Na wszelki wypadek ani razu nie spojrzałam Maćkowi w oczy. Na pewno bym się popłakała ze wstydu. Po zajęciach wybiegłam jako pierwsza, nie czekając na dziewczyny. Maciek dogonił mnie mnie po kilku minutach.
– Zaczekaj, dokąd tak pędzisz?
Mój wstyd zamienił się we wściekłość.
– Co ty w ogóle tam robiłeś? Skąd się wziąłeś? Nie rozumiesz, że teraz będziemy pośmiewiskiem? – wrzeszczałam.
Maciek zaczął się śmiać.
– Dorabiam w domu kultury jako didżej. A czasem złota rączka. Jeżeli myślisz, że zaplanowałem tańczenie z tobą ognistej rumby i skompromitowanie cię, to przeceniasz moje możliwości.
Prychnęłam ze złością. Na kurs więcej nie poszłam. I w sumie nie wiem, czemu byłam wściekła, gdy okazało się, że Maciek przyszedł na moją studniówkę z Anką.
Po maturze straciliśmy się z oczu. Maciek studiował prawo w innym mieście. Kilka razy spotkaliśmy się w windzie. Nasze rozmowy sprowadzały się do zdawkowych: „Co u ciebie? Jak studia? Pozdrów rodziców. Wesołych Świąt”.
Spotkaliśmy się... na sali sądowej
Jacka, mojego pierwszego chłopaka, poznałam na studiach. Na trzecim roku wybraliśmy się w kilka osób na narty do Austrii. Zamieszkaliśmy w małym pensjonacie w górach. Tamtego wieczoru była straszna zadymka. Wszyscy siedzieli w barze, bo na dwór nie dało się nawet nosa wychylić. Chłopcy chyba przesadzili ze schnapsami. Jacek zrobił się głośny i rubaszny.
Kazałam mu iść do pokoju. Pokłóciliśmy się. Nie chciał iść spać, więc ostentacyjnie odeszłam w drugi koniec baru. Nagle otworzyły się drzwi. Razem ze śniegiem i wiatrem do środka wpadła jakaś okutana postać. Nieznajomy powoli otrzepywał się ze śniegu i zdejmował z siebie kolejne warstwy.
– Maciek?! – wybałuszyłam oczy.
Spojrzał na mnie i widać było, że go wbiło w ziemię…
– Góra z górą się nie zejdą… – zaczął, ale przerwał i roześmiał się.
W tej chwili podszedł do nas chwiejnym krokiem Jacek.
– O, już sobie gacha przygruchałaś – zabełkotał i chciał mnie do siebie przyciągnąć.
Odepchnęłam go, złapał mnie za ramię…
– Hola, hola! Nie wiem, kim pan jest, ale proszę zostawić w spokoju moją przyjaciółkę – zaoponował Maciej i stanowczym ruchem zdjął ze mnie rękę Jacka.
Koledzy w końcu zabrali Jacka na górę. Usiadłam z Maćkiem przy barze. Okazało się, że przyszedł z wizytą do znajomych, którzy też zatrzymali się w tym pensjonacie.
– Jak wychodziłem od siebie, tylko lekko prószyło. A potem nie było już sensu zawracać – tłumaczył.
Ten wieczór spędziłam z Maciejem i jego znajomymi. Świetnie się bawiliśmy. Jacka rzuciłam następnego dnia rano.
Kolejny raz spotkaliśmy się dopiero dwa lata później. Maciek wrócił ze studiów do naszego miasta. Wpadliśmy na siebie w spożywczaku, poszliśmy na kawę.
– Jak tam? Żadnych natrętów, którymi mógłbym się zająć? – zażartował.
Pokiwałam przecząco głową.
– Nie. Spotykam się od kilku miesięcy z Adamem. To romantyk. Gra mi na gitarze ukraińskie dumki… A jak twoje życie uczuciowe? – zapytałam.
Maciek skrzywił się i machnął ręką
– Szkoda gadać.
Pół roku później Adam poprosił mnie o rękę. Moi rodzice na wesele zaprosili rodziców Maćka. Nie miałam pojęcia, że przyjdzie i on. Zauważyłam go dopiero, gdy… złapał moją wiązankę. Tak się zamachnęłam, że kwiaty przeleciały nad głowami wszystkich panien i wylądowały na kolanach siedzącego przy stoliku Macieja.
– A myślałem, że mi się uda nie zostać nakrytym – zażartował.
W czasie wesela widziałam go jeszcze kilka razy, ale nie było szans na rozmowę.
Na następnych kilka lat straciliśmy się z oczu. Od mamy wiedziałam, że Maciej nie ma rodziny i że został sędzią. O szczegóły nie pytałam. Byłam zajęta ratowaniem mojego małżeństwa, które zaczęło się sypać. Z początku poszło o dzieci. Adamowi bardzo się spieszyło, a ja mówiłam, że jeszcze nie jestem gotowa. Wtedy nie miałam o tym pojęcia, ale widać instynktownie wyczuwałam, że Adam to nie jest ten jedyny, ten na całe życie.
Kiedy ciągle odmawiałam Adamowi dziecka – on sprawił sobie psa. Pitbulla, który od początku darzył mnie antypatią. Do innych się łasił – na mnie tylko warczał. Czasem nawet podejrzewałam, że mój mąż celowo nastawia psa przeciwko mnie. Kiedy Rex zeżarł mi całą torebkę z ważnymi materiałami z pracy, powiedziałam: basta.
– Rex albo ja – postawiłam sprawę jasno.
Wybór Adama jednak trochę mnie zaskoczył. Następnego dnia razem z psem zniknął z mojego życia. Przez adwokatów ustaliliśmy, że chcemy jak najszybciej mieć rozwód za sobą. Nie mieliśmy dzieci ani majątku. Kiedy na salę rozpraw wszedł sędzia, nawet na niego nie spojrzałam.
– Kurczę, ale nam się trafiło. Jedyny facet w sądzie rodzinnym. Mam nadzieję, że nie będzie robił kłopotów – wyszeptała mi do ucha adwokatka.
Jego głos poznałam od razu
Nie miałam pojęcia, że orzekał w sądzie rodzinnym. „To w ogóle nie w jego stylu” – przemknęło mi, w sumie bez związku, przez głowę. Spojrzałam na Macieja. Chyba się do mnie uśmiechnął.
– Czy strony są pewne, że ich związek jest nie do uratowania? – zapytał. Potwierdziliśmy. Po kwadransie byłam znowu wolną kobietą.
W drzwiach sali rozpraw zaczepił mnie woźny sądowy.
– Pan sędzia prosi, żeby pani na niego zaczekała – przekazał mi.
Adwokatka spojrzała na mnie dziwnie.
– Wszystko w porządku, to stary znajomy – uspokoiłam ją.
Po kwadransie na korytarzu zjawił się Maciej. Pocałował mnie w policzek.
– Miło cię zobaczyć. Szkoda, że w takich okolicznościach.
– To małżeństwo dawno było fikcją. Oboje to wiedzieliśmy. Cieszę, się że mam już to za sobą.
Maciej zaproponował kawę
Okazało się, że czujemy się w swoim towarzystwie tak samo dobrze, jak wtedy, gdy bawiliśmy się razem na podwórku. Ale dopiero teraz zauważyłam, że Maciek ma piękne zielone oczy i jest bardzo przystojny. Nigdy na to nie zwracałam uwagi. Z kawy płynnie przeszliśmy do kolacji, a potem do drinka w barze. Zanim się zorientowałam, było po północy.
Maciek odprowadził mnie do domu. Wymieniliśmy się numerami telefonów.
– Do zobaczenia, chyba bardzo niedługo… – rzucił na pożegnanie.
W nocy nie mogłam zasnąć. Zaczęłam sobie powoli uświadamiać prawdę. Ale czy to możliwe? Przez tyle lat szukałam tego jednego jedynego, a on był obecny w moim życiu od początku? Z rozmyślań wybudził mnie sygnał esemesa: „Podejrzewam, że też nie możesz spać… Pogadamy?”. Uśmiechnęłam się i wcisnęłam guzik: połącz.
Czytaj także:
„Urodziłam syna, gdy miałam 19 lat. Zostawiłam go w szpitalu, bo kochanek porzucił mnie i nie mogłam być samotną matką”
„Mój związek to emocjonalna huśtawka. Jednego dnia wszystko jest dobrze, następnego Marcin przestaje się do mnie odzywać”
„Ugościłam wnusię jak angielską królową, a ona strzelała fochy. Wykrzyczała mi w twarz, że >>padliny jeść nie będzie<<”